Fiasko ruchu na rzecz legalizacji przerywania ciąży jest świadectwem kryzysu demokracji Mało kto pamięta, że jeszcze 13 lat temu spór o aborcję dał początek jednemu z największych po „Solidarności” ruchów społecznych. Powstające spontanicznie w całej Polsce komitety na rzecz referendum w sprawie karalności aborcji zebrały 1,7 mln podpisów pod skierowanym do Sejmu wnioskiem o referendum. Dziś postulat liberalizacji ustawy antyaborcyjnej nie znajduje właściwie żadnego społecznego odzewu. Dlaczego? Rok 1993 Restrykcyjną ustawę antyaborcyjną uchwalono 7 stycznia 1993 r. Jej przeciwnicy zareagowali natychmiast. Wokół aborcji trwała jeszcze ostra dyskusja, która dzieliła społeczeństwo, stąd pomysł odwołania się do mechanizmów demokratycznych. Nie żądano nawet zalegalizowania aborcji, ale referendum w tej sprawie. Proponowano, żeby rozstrzygnąć spór metodą powszechnego głosowania. Wynik miał pokazać, jakie jest zdanie obywateli, i jednocześnie zobowiązać ustawodawców do respektowania podjętej w ten sposób decyzji. Ruch na rzecz referendum przyciągał zarówno polityków, jak i wielu ludzi niezajmujących się na co dzień sprawami publicznymi. W całym kraju spontanicznie powstawały komitety, które zbierały podpisy pod petycją do Sejmu. Ich działacze utworzyli Stowarzyszenie na rzecz Praw i Wolności. Liderką ruchu była posłanka Barbara Labuda, a wśród członków stowarzyszenia znaleźli się Marek Balicki, Henryka Bochniarz, Zbigniew Bujak, Włodzimierz Cimoszewicz, Krystyna Kofta, Zofia Kuratowska, Olga Lipińska, Barbara Stanosz, Piotr Szulkin, Stanisław Tym, Danuta Waniek i wielu innych. W ankiecie dla kandydatów na posłów i senatorów drugiej kadencji za referendum wypowiadali się m.in. Ryszard Bugaj i Władysław Frasyniuk. O nas bez nas Sejm zlekceważył 1,7 mln podpisów pod żądaniem referendum. Obywatelskiego wniosku nawet nie rozpatrzono. Powoli odwracali się od ruchu politycy. W końcu odeszła także Barbara Labuda. Osoba, która w roku 1993 organizowała ruch „obrony przed ideologizacją prawa” i pomocy „ofiarom fanatyzmu religijnego”, kilka lat później, jak się wyraziła, „opuściła okopy antyklerykalizmu”. „Ideologizacja prawa” nie była widać aż tak ważna jak zadania czekające w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego, choćby słynna akcja opieki nad dziećmi przechodzącymi przez ulicę w drodze do szkoły. Chociaż ruch społeczny się rozpadł, w latach 90. można było jeszcze mieć nadzieję, że demokratyczna zasada reprezentacji wciąż działa i ktoś zechce skorzystać z poparcia przeciwników restrykcyjnej ustawy. Politycy SLD schylili się po te głosy. W 1993 r. wśród haseł wyborczych Sojuszu pojawił się postulat liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Po wygranej sprawa powróciła do Sejmu i 30 sierpnia 1996 r. ustawę złagodzono. Już pół roku później Trybunał Konstytucyjny stwierdził niezgodność liberalizacji z małą konstytucją, przy votum separatum trzech sędziów. 18 grudnia 1997 r. TK pod przewodnictwem Andrzeja Zolla ogłosił orzeczenie o utracie mocy obowiązującej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. Tym razem w sprawie aborcji zdecydowano nie tylko z pominięciem zdania obywateli, ale i decyzji Sejmu. Po spektakularnym upadku AWS, kiedy Sojusz walczył o większość w Sejmie, hasło dopuszczalności aborcji powróciło w kampanii wyborczej. Po dojściu do władzy SLD szybko zapomniał jednak o obietnicach. Zmieniła się też sytuacja – nacisk społeczny osłabł, opór został zmarginalizowany. Kiedy po wyborach, na początku 2001 r. posłanka Jaruga-Nowacka oświadczyła, że „dążenie do zmiany ustawy to jeden z jej głównych celów”, rzecznik rządu Leszka Millera odpowiedział, że „plan pracy rządu nie przewiduje tej kwestii”. Gromy spadły na Marka Dyducha, który w grudniu 2002 r., zaraz po triumfalnym powrocie Millera ze szczytu UE w Kopenhadze, powiedział, że po przystąpieniu do UE lewica powinna podjąć sprawę restrykcyjnej ustawy, bo przecież „aborcja na życzenie jest standardem europejskim”. Leszek Miller określił słowa Dyducha jako „niefortunne i niepotrzebne”. Zapewniał gorąco, że rząd nie planuje żadnej debaty nad nowelizacją ustawy antyaborcyjnej, a jego priorytety to walka z bezrobociem i wzrost gospodarczy. „Nie zamierzam angażować rządu w inne, zwłaszcza tak kontrowersyjne społecznie i politycznie problemy”, dodał premier, który jak cała jego partia jeszcze niedawno twierdził, że sprawa aborcji jest jedną z najważniejszych kwestii. Kiedy poparcie dla SLD kurczyło się po niepowodzeniach rządu Millera, dopuszczalność aborcji na powrót okazała się częścią lewicowego programu. O tym, jak zmieniało się stanowisko lewicowych