Gdy palą się lasy, powstaje burza ogniowa, podczas której trudno opanować samolot Żółty samolocik myszkuje pod białymi chmurami. Ściana gorącego powietrza oddzielająca go od wielkiej płaszczyzny lasu powoduje, że posuwa się miękko falującym ruchem. Naraz dromader pikuje nisko, tuż nad korony drzew i wypuszcza spod siebie szkarłatną chmurę. Coś, co wygląda jak gaz bojowy, to w istocie 1,5 tony wody rozpylonej pędem. Wodna masa, spadając z potworną siłą, łamie konary, po czym miażdży i zalewa plamę płomieni zaczynających pożerać poszycie. – Stopień zagrożenia pierwszy, wilgotność ściółki 19%… – monotonnie podaje metaliczny głos w radiostacji rybnickiej bazy lotnictwa przeciwpożarowego. Podczas upałów samoloty stoją z napełnionymi zbiornikami na pasach startowych, muszą bowiem znaleźć się w powietrzu najpóźniej w ciągu pięciu minut. Spośród kilkunastu krajowych placówek Zakładu Usług Agrolotniczych piloci z Rybnika-Gotartowic pracują w największym stresie wynikającym z… pamięci. W okolicach Kuźni Raciborskiej, kilkanaście kilometrów stąd, zdarzył się na początku minionej dekady jeden z największych leśnych pożarów XX stulecia. Ogień strawił ponad 9 tys. ha lasu, zupełnie niszcząc na tym obszarze życie biologiczne. Jeszcze dzisiaj, po tylu latach, choć pogorzelisko szczelnie pokryła zieleń, bywają dni, gdy do kabin samolotów dochodzi zapach zastarzałej spalenizny. Pilnowanie z góry Dla pilotów strażaków sezon zaczyna się już w marcu. Obyczaje ludu polskiego nakazują wypalać trawy, gdzie popadnie, w lesie również. W borach często stoi jeszcze woda po roztopach, grunt wtedy rozmaka, strażacy nie wjadą i nie wejdą, zaś ogień biegnie nad ziemią i wodą po zeschłych badylach, posuwając się z błyskawiczną prędkością. Samoloty przeciwpożarowe stacjonują na Górnym Śląsku od prawie 20 lat. Ludziom z innych części kraju ten region kojarzy się z wieżami szybów, kominami oraz zabetonowaną i zaasfaltowaną ziemią. Tymczasem poza ciasną, zwartą wielkomiejską aglomeracją skupioną wokół Katowic rozciąga się Śląsk zwany zielonym, o średnicy prawie 200 km, sięgający od Jury Krakowsko-Częstochowskiej aż po Opole i od granicy z Czechami za Częstochowę. Są tutaj zagajniki, przepastne bory, jary i pagórki. No i piachów na Śląsku mnóstwo, a to jest cecha „proogniowa” regionu. Deszcz spływa po igłach, natychmiast wsiąka i bór ciągle stoi suchy tak bardzo, że przy lada podmuchu trzeszczy niczym stara szafa. Zdarza się, że pożary wybuchają tuż po rzęsistej ulewie. – Od paru lat zajmujemy się w Polsce głównie gaszeniem ognia, ale każdy z nas ma w życiorysie również loty dla rolnictwa oraz zadania w najbardziej egzotycznych krajach świata – wyjaśnia Jan Wisełka, kierujący zespołem rybnickich pilotów. Niegdyś agropilotaż polegał głównie na nawożeniu pól oraz rozpryskiwaniu środków ochrony roślin. Od kiedy upadły pegeery, prawie nikt tego typu usług nie zamawia, tym bardziej że również ochrona środowiska ma dziś ostrzejsze kryteria niż dawniej. Przed laty, na przykład w okolicach Tarnobrzega, zrzucano z samolotów wapno magnezowe do zakwaszania gleby. Bywało, że agrolotnictwo za pomocą tzw. płynów utwardzających pomagało w stabilizowaniu ogromnych składowisk pyłów z elektrociepłowni w Bełchatowie czy Łaziskach. Dziś piloci przede wszystkim wypatrują dymów nad lasami i w razie potrzeby gaszą. Od Sudanu do Chile Adam Barszcz ma jeszcze przed oczami zębaty pejzaż Andów, skąd niedawno wrócił. Jak się okazuje, i na tamtejszym górzystym terenie są uprawy wymagające chemicznego wsparcia z powietrza. W Chile da się wytrzymać, znacznie gorsza jest Afryka, gdzie temperatura w ciągu dnia przekracza 50 stopni Celsjusza. W Egipcie, Iranie, Algierii i Sudanie polscy piloci opryskują bawełnę, ryż oraz jadalną roślinę o nazwie dura. Piloci powiadają, że jeśli ktoś wytrzymał pracę w tropikach, już niewiele go zaskoczy. Na przykład w Sudanie powietrze jest tak rozrzedzone – między innymi upałem – że samoloty, których silniki gwałtownie tracą moc, najzwyczajniej głupieją. Do podobnego zjawiska dochodzi nad polskim płonącym lasem, więc praktyka się przydaje. – W Afryce plagą są rozmaite skrzydlate stworzenia, na niszczenie których rządy tamtejszych krajów, wspierane budżetem FAO, wydają spore pieniądze – wspomina pan Adam. – W Egipcie i Sudanie niszczy się komary, które roznoszą malarię. Zabójczy dla plonów
Tagi:
Adam Molenda