Prawica kocha Trumpa. Za wszystko

PiS jest serwilistycznie nastawione do Ameryki i nie wyobraża sobie innej polityki niż służenie USA Mamy prawicę rozgrzaną do czerwoności. Dosłownie. W Sejmie posłowie PiS założyli czerwone czapeczki z hasłem wyborczym republikanów „Make America Great Again”, wstali z miejsc i skandowali: „Donald Trump! Donald Trump!”. Nigdy wcześniej w polskim parlamencie nie widzieliśmy takich scen, takiej manifestacji, nie wykrzykiwano nazwiska zwycięzcy wyborów w innym kraju. Euforia była powszechna. „Cieszymy się ze zwycięstwa Donalda Trumpa. Sądzę, że to jest powszechne w naszej partii”, mówił Jarosław Kaczyński. Radość tę prezes PiS mógł śmiało rozciągnąć na resztę prawicy. Najwierniejszy z wiernych Konfederacja wypuściła okolicznościowy klip, w którym możemy usłyszeć: „Donald Trump wraca do Białego Domu. Pokonał Kamalę Harris, chociaż miał przeciwko sobie siły zła, stronnicze media, cenzurę, międzynarodowe korporacje, celebrytów i aparat państwa. Ta walka niemal kosztowała go życie, ale Trump się nie poddał. Wstał i zagrzewał ludzi dobrej woli do walki przeciwko rewolucji kulturowej, cywilizacji śmierci, masowej imigracji i ekoterroryzmowi”. Końcówka klipu zachęcała do działania: „Ciężką pracą i determinacją można osiągnąć rzeczy wielkie i zmieniać rzeczywistość. Wkrótce wybory prezydenckie odbędą się także w Polsce. Nie pozwólmy wmówić sobie, że ich wynik jest już przesądzony. Nigdy się nie poddawajmy, niemożliwe nie istnieje”. Cieszyli się też przedstawiciele ugrupowań mniejszych. Jarosław Sachajko z trzyosobowego koła Wolni Republikanie wszedł na mównicę sejmową, by pogratulować Donaldowi Trumpowi zwycięstwa w wyborach. Ale i tak wszystkich przebił Andrzej Duda. „Chciałem moim rodakom przekazać najlepsze życzenia od pana prezydenta elekta USA Donalda Trumpa. Dosłownie przed chwilą rozmawiałem z panem prezydentem. Dzwonił, by złożyć życzenia w związku z naszym Świętem Niepodległości – powiedział prezydent w poniedziałek, 11 listopada, przed wylotem do Azerbejdżanu. I dodał: – Osobiście pogratulowałem mu zwycięstwa wyborczego. Rozmawialiśmy wstępnie o najważniejszych tematach”. Duda pochwalił się, że zaproponował Trumpowi spotkanie Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Prawica kocha Trumpa. Za wszystko
Głos, któremu można zaufać

Za wszelką cenę pragnę pozostać sobą. Inny już nie będę, lata mijają i nie zamierzam robić z siebie pajaca Krzysztof Cugowski – (ur. w 1950 r.) współzałożyciel i wieloletni wokalista Budki Suflera. Z zespołem nagrał 12 albumów studyjnych, w tym legendarny „Cień wielkiej góry” oraz „Nic nie boli tak jak życie”, czyli krążek, którego sprzedaż przekroczyła rekordowy milion egzemplarzy. Uznawany za jednego z najlepszych wokalistów w historii polskiej muzyki. Dziś przede wszystkim muzyk, mąż, ojciec i dziadek. Jak to jest z tym wiekiem, panie Krzysztofie? Czy to tylko liczba, czy może zależy od wykonywanego zawodu, chęci człowieka i wielu innych czynników? – Tak naprawdę wiek to nie tylko liczba, choć bardzo bym chciał, aby tak było. Dla mnie takim wiekiem przełomowym była sześćdziesiątka. Do tego czasu mniej więcej wszystko się zgadza. A potem równia pochyła i zaczyna być tylko gorzej. Jestem jednak szczęściarzem i udaje mi się to zdrowie utrzymać. A że tytuł albumu „Wiek to tylko liczba” był nośny i nawiązuje do jednego z utworów, postanowiliśmy go zostawić. Niby szczęście to rzecz przypadkowa i tak pewnie jest, ale na każdym kroku podkreślam, że akurat ja go trochę mam. Ono w tej całej układance bywa absolutnie niezbędne. I może dlatego w tym wieku nadal koncertuję, nagrywam płyty i spełniam się zawodowo. Koniec mojej podróży jest już stosunkowo blisko i sam jestem tego świadomy, ale mnie życie zbyt boleśnie nie dotykało. To znaczy? – Przeżyłem śmierć rodziców i paru bliskich mi osób, ale nie przeszedłem przez żadne większe prywatne kataklizmy. Dziś jestem za to naprawdę wdzięczny losowi. Na najnowszym krążku „Wiek to tylko liczba” w utworze „Los” słyszymy słowa: „Pewność, bo wiem / Nie zdarzyło mi się nigdy tak chcieć zdobywać”. 74 lata, a pan śpiewa, że lepiej być nie może. – Tak! Dla mnie to najbardziej energiczny, pełen pasji fragment całego nagrania. Czuć to życie, o którym pan śpiewa! Skąd ta pewność w pańskim głosie? Bo wyśpiewanie tekstu to jedno, ale przekonanie słuchacza to drugie. A panu można zaufać na tej płycie. – Zaufanie to chyba najważniejsza rzecz w muzyce. Jeżeli słuchacz mi ufa, to czuję, że tym albumem w pełni wykonałem swoją robotę. Taki był cel! Bez tego piosenki stają się miałkie i nie rezonują z odbiorcami. Niestety, żyjemy w czasach, w których praktycznie nikt nie przywiązuje wagi do tego typu rzeczy. Prawda, szczerość, zaufanie – te słowa za chwilę przestaną istnieć. Koresponduje to z akapitem z niedawno wydanej autobiografii („Śpiewanie mnie nie męczy”, wywiad rzeka autorstwa Marka Sierockiego), w którym podkreśla pan, że w tym wieku nie wolno stanąć w miejscu. Trzeba ciągle coś robić. A pan wydaje nowy album, koncertuje, udziela się, ciągle stymuluje umysł i ciało. Może o to chodzi? – Na pewno! Obserwuję kolegów w moim wieku i wiem jedno: ci, którzy przestają cokolwiek robić po przejściu na emeryturę, tak jakby wydają na siebie wyrok śmierci. Po prostu rozsypują się w oczach. Straszny widok, z fatalnymi konsekwencjami! Natomiast ci, którzy mają pasję, hobby – i wcale nie musi to być praca zawodowa – potrafią nieco wstrzymać proces naturalnego starzenia. Wiadomo, nikt z nas od tego nie ucieknie, ale są na to sposoby, aby się starzeć z godnością i czuć życie aż do samego końca. Oczywiście nie mówię, że człowiek w wieku 74 lat jest zdrowy i pełen energii. To nieprawda! Ale o to lepsze samopoczucie można przynajmniej powalczyć. Mówi pan tam również, że na starość jest spokojniejszy. – Ludzie na starość łagodnieją. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Głos, któremu można zaufać
Stoi na stacji lokomotywa z PKP Cargo

Fatalne decyzje biznesowe, maksymalne upartyjnienie i nepotyzm, czyli jak szedł na dno nasz narodowy przewoźnik towarowy Z końcem września opublikowane zostały zatrważające wyniki finansowe PKP Cargo za pierwsze półrocze 2024 r. Strata z działalności operacyjnej wyniosła 263,2 mln zł. Zobowiązania spółki sięgnęły zaś 5,2 mld zł. Pełniący od kwietnia br. obowiązki jej prezesa dr Marcin Wojewódka wiedział, że sprawy idą źle i potrzebne są radykalne decyzje. Rzecz jest poważna, gdyż PKP Cargo to największy w Polsce i drugi w Unii Europejskiej operator kolejowych przewozów towarowych. Jego głównym akcjonariuszem jest PKP SA, mająca 33,01% akcji. Drugą co wielkości transzę udziałów posiadają fundusze zarządzane przez Nationale-Nederlanden PTE SA, a to są pieniądze przyszłych emerytów. Akcje PKP Cargo są notowane na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Choć decydujący głos mają władze PKP SA, a to jest w 100% spółka skarbu państwa, Cargo nie jest uważane za taką samą – wszak 66,99% jej akcji znajduje się w rękach prywatnych inwestorów. Przy czym spółka dysponuje ogromnym majątkiem, w skład którego wchodzi m.in. ponad 62 tys. wagonów, w tym ok. 28 tys. węglarek, lokomotywy, 25 terminali przeładunkowych, 30 bocznic i kilkanaście spółek zależnych. Strategiczne znaczenie mają dwa wyspecjalizowane centra logistyczne – Małaszewicze przy granicy z Białorusią i Medyka-Żurawica przy granicy z Ukrainą. PKP Cargo obsługuje największe firmy górnicze, hutnicze i energetyczne, w tym: Polską Grupę Energetyczną, PGNiG, Jastrzębską Spółkę Węglową i Tauron. Z usług PKP Cargo korzystały firmy budujące Stadion Narodowy w Warszawie. Tajemnicą poliszynela jest, że dziś z wagonów i lokomotyw spółki korzystają ci, którzy zaopatrują w broń i amunicję walczącą Ukrainę. W pierwszych miesiącach 2024 r. udział PKP Cargo w przewozach na terenie kraju sięgnął 27,67%. Na drugim miejscu znalazła się spółka DB Cargo Polska – 13,91%, a na trzecim Lotos Kolej – 7,59%. Dlaczego największy przewoźnik kolejowy, dysponujący ogromnym majątkiem, przynosi takie straty? Tylko problem braku zaufania PKP Cargo miało lepsze i gorsze lata. Gdy gospodarka rosła, spółka przynosiła zyski. Kiedy wzrost PKB był mniejszy, przychodziło godzić się ze stratami, jak w pierwszym półroczu 2008 r., gdy strata wyniosła 84,8 mln zł. Oskarżano firmę o nieuczciwą konkurencję, zawieranie niekorzystnych umów i prześladowanie związkowców. Ale tak źle jak dziś nie było nigdy. 27 czerwca br. zarząd spółki podjął decyzję o złożeniu do sądu wniosku o otwarcie postępowania sanacyjnego. Jednocześnie do Sądu Rejonowego dla m.st. Warszawy wpłynął wniosek o otwarcie w stosunku do emitenta postępowania sanacyjnego. Pełniący obowiązki prezes PKP Cargo dr Wojewódka wiedział, że nie obejdzie się bez zwolnień. W mediach pojawiły się informacje, że pracę straci ponad 4 tys. osób. Związkowcy, zwłaszcza z NSZZ Solidarność, zapowiedzieli protesty. Wysyłali listy do premiera Donalda Tuska i ministra aktywów państwowych. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości składali interpelacje, domagając się wyjaśnień. Z czasem światło dzienne ujrzały dziwne – delikatnie mówiąc – praktyki poprzedniego zarządu spółki. Okazało się, że przyczyną strat były nieprzemyślane decyzje związane z przewozem węgla zakupionego przez rząd Mateusza Morawieckiego w 2022 r. Wówczas w lipcu, w związku z atakiem Rosji na Ukrainę, rząd PiS, obawiając się, że zimą zabraknie węgla, podjął decyzję o zakupie 4,5 mln ton tego surowca energetycznego na rynkach światowych. Premier polecił spółkom skarbu państwa, Węglokoksowi oraz PGE Paliwa Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Stoi na stacji lokomotywa z PKP Cargo
Trumpie, ufam tobie

Nikt na polskiej prawicy nie budzi takiego zachwytu „Mój Ty kochany Donaldzie, Jeźdźcu Bez Trzymanki i Jeźdźcu Bez Głowy, pomarańczowy populisto, wariacie, megalomanie i trybunie ludowy. To będą cztery piękne lata”, zapowiadał jeden z prawicowych publicystów tydzień przed wyborami w USA. Czy trzeba więcej? W kwestii amerykańskich wyborów prawicowe media zaprezentowały wielki zestaw namiętności, nadziei i strachów. Warto było to przeczytać, żeby lepiej zrozumieć ślepą miłość polskiej prawicy. Zacznijmy jednak nie od miłości, lecz od nienawiści. Prawicowe media bardzo chętnie podkreślały te fragmenty wystąpień Donalda Trumpa, w których padały stwierdzenia antyunijne. Serwis wPolityce.pl przywołuje fragment jego przemowy w stanie Michigan, z zarzutami, że Unia Europejska wykorzystuje USA w stosunkach handlowych: „W wielu przypadkach nasi najwięksi wrogowie to nasi tzw. przyjaciele. Wiecie, nasi przyjaciele, Unia Europejska potężnie nas wykorzystuje”. W tym samym artykule przytaczane były też wypowiedzi członków amerykańskiej Polonii o wspieraniu Trumpa. Powody? James jest przeciwko „globalizmowi”, Maureen uważa, że za Trumpa „ludziom żyło się lepiej, a gospodarka aż huczała”. Z kolei Susan twierdzi, że Biden z Harris kupują głosy, wpuszczając do kraju nielegalnych imigrantów. To nie koniec promowania „świetnych relacji” Trumpa z Polakami. TV Republika postanowiła miesiąc przed wyborami przeprowadzić wywiad z kandydatem na amerykańskiego prezydenta. „Polacy mnie kochają, a ja kocham Polaków. Żaden amerykański prezydent nie zrobił więcej dla Polaków niż ja”, mówił na antenie Trump, dodając: „Mam nadzieję, że (Polacy) pójdą na wybory i zagłosują na mnie, bo druga strona (Partia Demokratyczna) nie lubi Polaków; nie lubią religii, nic im się nie podoba”. Czy te zaklęcia były skuteczne? W wahającym się stanie Pensylwania, w hrabstwie Bucks nazywanym amerykańską Częstochową, głosy Polonii rozłożyły się w stosunku 70% Trump i 30% Harris. Reszta niepolonijnego elektoratu głosowała prawie po równo, dając niewielką przewagę Trumpowi (51%). Czyli jedno hrabstwo Polonia Trumpowi dała, co pozwoliło szefowi „Gazety Polskiej” Tomaszowi Sakiewiczowi obwieścić, że to głosy Polonii przeważyły w amerykańskich wyborach. A te głosy to efekt „pracy” TV Republika i „Gazety Polskiej”, nawołujących do głosowania na kandydata republikanów. No to już wiemy, komu Trump zawdzięcza wygraną. Siedział tuż za Trumpem „To dopiero obrazki! Dominik Tarczyński wziął udział w wiecu kampanijnym Donalda Trumpa w Salem w Wirginii. Co więcej, europosła PiS można było zobaczyć na kadrach z tego wydarzenia, wśród publiczności… za przemawiającym kandydatem republikanów!”, entuzjazmował się portal wPolityce.pl. k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Trumpie, ufam tobie

Felietony Przeglądu

Wywiady Przeglądu

Klasyka Przeglądu

Kraj

PiS jest serwilistycznie nastawione do Ameryki i nie wyobraża sobie innej polityki niż służenie USA Mamy prawicę rozgrzaną do czerwoności. Dosłownie. W Sejmie posłowie PiS założyli czerwone czapeczki z hasłem wyborczym republikanów „Make America Great Again”, wstali z miejsc i skandowali: „Donald Trump! Donald Trump!”. Nigdy wcześniej w polskim parlamencie nie widzieliśmy takich scen, takiej manifestacji, nie wykrzykiwano nazwiska zwycięzcy wyborów w innym kraju. Euforia była powszechna. „Cieszymy się ze zwycięstwa Donalda Trumpa. Sądzę, że to jest powszechne w naszej partii”, mówił Jarosław Kaczyński. Radość tę prezes PiS mógł śmiało rozciągnąć na resztę prawicy. Najwierniejszy z wiernych Konfederacja wypuściła okolicznościowy klip, w którym możemy usłyszeć: „Donald Trump wraca do Białego Domu. Pokonał Kamalę Harris, chociaż miał przeciwko sobie siły zła, stronnicze media, cenzurę, międzynarodowe korporacje, celebrytów i aparat państwa. Ta walka niemal kosztowała go życie, ale Trump się nie poddał. Wstał i zagrzewał ludzi dobrej woli do walki przeciwko rewolucji kulturowej, cywilizacji śmierci, masowej imigracji i ekoterroryzmowi”. Końcówka klipu zachęcała do działania: „Ciężką pracą i determinacją można osiągnąć rzeczy wielkie i zmieniać rzeczywistość. Wkrótce wybory prezydenckie odbędą się także w Polsce. Nie pozwólmy wmówić sobie, że ich wynik jest już przesądzony. Nigdy się nie poddawajmy, niemożliwe nie istnieje”. Cieszyli się też przedstawiciele ugrupowań mniejszych. Jarosław Sachajko z trzyosobowego koła Wolni Republikanie wszedł na mównicę sejmową, by pogratulować Donaldowi Trumpowi zwycięstwa w wyborach. Ale i tak wszystkich przebił Andrzej Duda. „Chciałem moim rodakom przekazać najlepsze życzenia od pana prezydenta elekta USA Donalda Trumpa. Dosłownie przed chwilą rozmawiałem z panem prezydentem. Dzwonił, by złożyć życzenia w związku z naszym Świętem Niepodległości – powiedział prezydent w poniedziałek, 11 listopada, przed wylotem do Azerbejdżanu. I dodał: – Osobiście pogratulowałem mu zwycięstwa wyborczego. Rozmawialiśmy wstępnie o najważniejszych tematach”. Duda pochwalił się, że zaproponował Trumpowi spotkanie

Stoi na stacji lokomotywa z PKP Cargo

Stoi na stacji lokomotywa z PKP Cargo

Fatalne decyzje biznesowe, maksymalne upartyjnienie i nepotyzm, czyli jak szedł na dno nasz narodowy przewoźnik towarowy Z końcem września opublikowane zostały zatrważające wyniki finansowe PKP Cargo za pierwsze półrocze 2024 r. Strata z działalności operacyjnej wyniosła 263,2 mln zł. Zobowiązania spółki sięgnęły zaś 5,2 mld zł. Pełniący od kwietnia br. obowiązki jej prezesa dr Marcin Wojewódka wiedział, że sprawy idą źle i potrzebne są radykalne decyzje. Rzecz jest poważna, gdyż PKP Cargo to największy w Polsce i drugi w Unii Europejskiej operator kolejowych przewozów towarowych. Jego głównym akcjonariuszem jest PKP SA, mająca 33,01% akcji. Drugą co wielkości transzę udziałów posiadają fundusze zarządzane przez Nationale-Nederlanden PTE SA, a to są pieniądze przyszłych emerytów. Akcje PKP Cargo są notowane na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Choć decydujący głos mają władze PKP SA, a to jest w 100% spółka skarbu państwa, Cargo nie jest uważane za taką samą – wszak 66,99% jej akcji znajduje się w rękach prywatnych inwestorów. Przy czym spółka dysponuje ogromnym majątkiem, w skład którego wchodzi m.in. ponad 62 tys. wagonów, w tym ok. 28 tys. węglarek, lokomotywy, 25 terminali przeładunkowych, 30 bocznic i kilkanaście spółek zależnych. Strategiczne znaczenie mają dwa wyspecjalizowane centra logistyczne – Małaszewicze przy granicy z Białorusią i Medyka-Żurawica przy granicy z Ukrainą. PKP Cargo obsługuje największe firmy górnicze, hutnicze i energetyczne, w tym: Polską Grupę Energetyczną, PGNiG, Jastrzębską Spółkę Węglową i Tauron. Z usług PKP Cargo korzystały firmy budujące Stadion Narodowy w Warszawie. Tajemnicą poliszynela jest, że dziś z wagonów i lokomotyw spółki korzystają ci, którzy zaopatrują w broń i amunicję walczącą Ukrainę. W pierwszych miesiącach 2024 r. udział PKP Cargo w przewozach na terenie kraju sięgnął 27,67%. Na drugim miejscu znalazła się spółka DB Cargo Polska – 13,91%, a na trzecim Lotos Kolej – 7,59%. Dlaczego największy przewoźnik kolejowy, dysponujący ogromnym majątkiem, przynosi takie straty? Tylko problem braku zaufania PKP Cargo miało lepsze i gorsze lata. Gdy gospodarka rosła, spółka przynosiła zyski. Kiedy wzrost PKB był mniejszy, przychodziło godzić się ze stratami, jak w pierwszym półroczu 2008 r., gdy strata wyniosła 84,8 mln zł. Oskarżano firmę o nieuczciwą konkurencję, zawieranie niekorzystnych umów i prześladowanie związkowców. Ale tak źle jak dziś nie było nigdy. 27 czerwca br. zarząd spółki podjął decyzję o złożeniu do sądu wniosku o otwarcie postępowania sanacyjnego. Jednocześnie do Sądu Rejonowego dla m.st. Warszawy wpłynął wniosek o otwarcie w stosunku do emitenta postępowania sanacyjnego. Pełniący obowiązki prezes PKP Cargo dr Wojewódka wiedział, że nie obejdzie się bez zwolnień. W mediach pojawiły się informacje, że pracę straci ponad 4 tys. osób. Związkowcy, zwłaszcza z NSZZ Solidarność, zapowiedzieli protesty. Wysyłali listy do premiera Donalda Tuska i ministra aktywów państwowych. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości składali interpelacje, domagając się wyjaśnień. Z czasem światło dzienne ujrzały dziwne – delikatnie mówiąc – praktyki poprzedniego zarządu spółki. Okazało się, że przyczyną strat były nieprzemyślane decyzje związane z przewozem węgla zakupionego przez rząd Mateusza Morawieckiego w 2022 r. Wówczas w lipcu, w związku z atakiem Rosji na Ukrainę, rząd PiS, obawiając się, że zimą zabraknie węgla, podjął decyzję o zakupie 4,5 mln ton tego surowca energetycznego na rynkach światowych. Premier polecił spółkom skarbu państwa, Węglokoksowi oraz PGE Paliwa

  18 listopada, 2024
Minister przestępczości

Minister przestępczości

Zbigniew Ziobro miał czuwać nad przestrzeganiem porządku i sprawiedliwości, a zamiast tego stał się symbolem złodziejstwa, tuszowania przestępstw i nadużywania władzy Ciemne chmury zbierają się nad Zbigniewem Ziobrą, który prawdopodobnie zostanie przez policję doprowadzony siłą przed sejmową komisję śledczą ds. Pegasusa. Będzie to widowisko, jakiego Wiejska  jeszcze nie widziała. Najpierw jednak Sejm musi przegłosować wniosek o odebranie immunitetu byłemu ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu, co wydaje się formalnością. Z drugiej strony Ziobro, skoro – jak twierdzi – nie ma nic do ukrycia, powinien się stawić dobrowolnie, ale cwani posłowie PiS skierowali do upolitycznionego Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie zgodności z ustawą zasadniczą uchwały powołującej komisję śledczą. Trybunał Julii Przyłębskiej, z prokuratorem PRL i byłym posłem PiS Stanisławem Piotrowiczem w składzie, podzielił mętne wywody polityków partii Jarosława Kaczyńskiego, że zakres działania komisji śledczej został „skonstruowany niepoprawnie z punktu widzenia logiki”. Ziobro z kolei najpierw twierdził, że jest ciężko chory i nie może przybyć do Sejmu. Gdy się okazało, że jego stan zdrowia pozwala na udział w pracach komisji, zmienił front, argumentując, że wedle wyroku TK komisja nie istnieje, ale jak zostanie powołana zgodnie z prawem, chętnie się stawi, by złożyć zeznania, „bo pokażą one, jak wiele zrobiłem, by Polacy mogli czuć się bezpieczniej”. Nielegalna inwigilacja W sprawie Pegasusa działa też prokuratura. W lutym br. Adam Bodnar powołał zespół doświadczonych śledczych w Mazowieckim Wydziale Zamiejscowym Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Warszawie. Już samo przydzielenie tej wyspecjalizowanej jednostce do zwalczania najpoważniejszej przestępczości kryminalnej prowadzenia śledztwa w sprawie zakupu i nielegalnego wykorzystywania cyberbroni świadczy o powadze sytuacji. A poszkodowanych może być nawet kilkaset osób. Są wśród nich m.in. europoseł Krzysztof Brejza, poseł i adwokat Roman Giertych, prokurator Ewa Wrzosek, były prezydent Sopotu, obecnie poseł, wiceminister funduszy i polityki regionalnej Jacek Karnowski, cieszący się powszechnym szacunkiem były dowódca Wojsk Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak, posłanka Magdalena Łośko, lider Agrounii, a teraz wiceminister rolnictwa Michał Kołodziejczak, jedna z liderek Strajku Kobiet Klementyna Suchanow, dziennikarz Tomasz Szwejgiert, który napisał książkę o Mariuszu Kamińskim. Za pomocą Pegasusa szpiegowano również ludzi związanych z obozem PiS: byłego posła Mariusza Antoniego Kamińskiego, byłego wpływowego rzecznika partii Adama Hofmana, byłego ministra skarbu Dawida Jackiewicza oraz Katarzynę Kaczmarek, żonę słynnego „agenta Tomka”, który stał się wrogiem PiS. Pegasus to zabójcza broń. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

  18 listopada, 2024
Narutowicz zamiast Dmowskiego

Narutowicz zamiast Dmowskiego

Moim zadaniem jest tak przekształcić Instytut Myśli Politycznej, by był przeciwwagą dla narracji PiS o pamięci historycznej Prof. Adam Leszczyński – p.o. dyrektor Instytutu Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza W styczniu 2024 r. napisał pan, że Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego powinien być rozwiązany. Nie minęło parę miesięcy i został pan jego szefem, pełniącym obowiązki dyrektorem. Czyżby punkt widzenia zmienił się w zależności od punktu siedzenia? Dlaczego zmienił pan zdanie? – Nie zmieniłem zdania. Zlikwidowałem instytut. Owszem, ale powstał Instytut Myśli Politycznej im. Narutowicza. Cele jakby te same, tylko bez propagowania historii w wydaniu radykalnej prawicy. – Nie chciałem być likwidatorem. Poproszono mnie zresztą o przeistoczenie go w placówkę, w której polityka historyczna pozbawiona będzie prawicowego nacjonalizmu, a zaakcentowana zostanie jej demokratyczność i wielowątkowość. Moim zadaniem jest takie przekształcenie tego instytutu, by był przeciwwagą dla pisowskiej narracji o pamięci historycznej – to po pierwsze. Po drugie, mam na celu coś, co konsumuje pewnie połowę mojego czasu pracy, mianowicie uporządkowanie spraw tej jednostki. Choćby Funduszu Patriotycznego, z którego pieniądze wypływały w sposób niekiedy wręcz skandaliczny. Dowodzi tego raport Naczelnej Izby Kontroli. – NIK w efekcie swojego postępowania złożyła do prokuratury zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia licznych przestępstw, ale o tym nie chcę, a nawet nie mogę mówić. Instytut złożył kolejne i złoży jeszcze następne. Zostawmy tę sprawę wymiarowi sprawiedliwości. Co było największą patologią w Instytucie Dmowskiego? – Najogólniej mówiąc, ideologizacja tej instytucji w jednym wymiarze, prawicowo-nacjonalistycznym. Instytut Dmowskiego, któremu dla niepoznaki dodano drugiego patrona, Paderewskiego, miał się stać ogromną instytucją z wielkim budżetem. Stąd bardzo rozległe plany inwestycyjne. Dokument z listopada 2023 r., który mam, nakreślający plany inwestycyjne dla ówczesnego Instytutu Dmowskiego, obejmował wydanie kolejnych 77 mln zł na adaptację budynku instytutu na potrzeby Muzeum Dziedzictwa Chrześcijańsko-Narodowego. Budynek ten miał pełnić funkcję tzw. hubu dla pozarządowych organizacji „patriotycznych”. W Instytucie Dmowskiego miała pracować grubo ponad setka osób (w Instytucie Narutowicza ok. 25, z tego kilka osób w administracji). Ten instytut traktowany był jako wehikuł dla ideologii, a nie obiektywnej historii, miał być gigantycznym przedsięwzięciem, w którym pracuje się lub nie, ale nieźle się zarabia. Nie byłem w stanie ustalić zakresu zadań niektórych zatrudnionych osób. Tak było nie tylko w tej instytucji. – Wiem. Wprawdzie tu było mniej takich rezydentów niż w niektórych innych placówkach, ale jak na sektor kultury i tak nieźle ich opłacano. Zamiana Dmowskiego na Narutowicza jest dość symboliczna. p.dybicz@tygodnikprzeglad.pl

  18 listopada, 2024
Trumpie, ufam tobie

Trumpie, ufam tobie

Nikt na polskiej prawicy nie budzi takiego zachwytu „Mój Ty kochany Donaldzie, Jeźdźcu Bez Trzymanki i Jeźdźcu Bez Głowy, pomarańczowy populisto, wariacie, megalomanie i trybunie ludowy. To będą cztery piękne lata”, zapowiadał jeden z prawicowych publicystów tydzień przed wyborami w USA. Czy trzeba więcej? W kwestii amerykańskich wyborów prawicowe media zaprezentowały wielki zestaw namiętności, nadziei i strachów. Warto było to przeczytać, żeby lepiej zrozumieć ślepą miłość polskiej prawicy. Zacznijmy jednak nie od miłości, lecz od nienawiści. Prawicowe media bardzo chętnie podkreślały te fragmenty wystąpień Donalda Trumpa, w których padały stwierdzenia antyunijne. Serwis wPolityce.pl przywołuje fragment jego przemowy w stanie Michigan, z zarzutami, że Unia Europejska wykorzystuje USA w stosunkach handlowych: „W wielu przypadkach nasi najwięksi wrogowie to nasi tzw. przyjaciele. Wiecie, nasi przyjaciele, Unia Europejska potężnie nas wykorzystuje”. W tym samym artykule przytaczane były też wypowiedzi członków amerykańskiej Polonii o wspieraniu Trumpa. Powody? James jest przeciwko „globalizmowi”, Maureen uważa, że za Trumpa „ludziom żyło się lepiej, a gospodarka aż huczała”. Z kolei Susan twierdzi, że Biden z Harris kupują głosy, wpuszczając do kraju nielegalnych imigrantów. To nie koniec promowania „świetnych relacji” Trumpa z Polakami. TV Republika postanowiła miesiąc przed wyborami przeprowadzić wywiad z kandydatem na amerykańskiego prezydenta. „Polacy mnie kochają, a ja kocham Polaków. Żaden amerykański prezydent nie zrobił więcej dla Polaków niż ja”, mówił na antenie Trump, dodając: „Mam nadzieję, że (Polacy) pójdą na wybory i zagłosują na mnie, bo druga strona (Partia Demokratyczna) nie lubi Polaków; nie lubią religii, nic im się nie podoba”. Czy te zaklęcia były skuteczne? W wahającym się stanie Pensylwania, w hrabstwie Bucks nazywanym amerykańską Częstochową, głosy Polonii rozłożyły się w stosunku 70% Trump i 30% Harris. Reszta niepolonijnego elektoratu głosowała prawie po równo, dając niewielką przewagę Trumpowi (51%). Czyli jedno hrabstwo Polonia Trumpowi dała, co pozwoliło szefowi „Gazety Polskiej” Tomaszowi Sakiewiczowi obwieścić, że to głosy Polonii przeważyły w amerykańskich wyborach. A te głosy to efekt „pracy” TV Republika i „Gazety Polskiej”, nawołujących do głosowania na kandydata republikanów. No to już wiemy, komu Trump zawdzięcza wygraną. Siedział tuż za Trumpem „To dopiero obrazki! Dominik Tarczyński wziął udział w wiecu kampanijnym Donalda Trumpa w Salem w Wirginii. Co więcej, europosła PiS można było zobaczyć na kadrach z tego wydarzenia, wśród publiczności… za przemawiającym kandydatem republikanów!”, entuzjazmował się portal wPolityce.pl. k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

  18 listopada, 2024
Polska może być w pierwszej grupie. Tylko musi tego chcieć

Polska może być w pierwszej grupie. Tylko musi tego chcieć

Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim Gdy myślę o pańskiej drodze i o pańskim pokoleniu, zawsze przypomina mi się opowiadana przez pana sytuacja. Gdy w roku 1974 przyjechał pan po wakacjach w Londynie na studia, zaczepił pana dr Kamiński, pytając: „Był pan w Londynie, zauważył pan, że doganiamy Zachód?”. A pan nie wiedział, co odpowiedzieć. – To był mój pierwszy wyjazd na Zachód, w 1974 r. spędziłem prawie trzy miesiące w Londynie i pod Londynem. Doznałem szoku poznawczego, a rozmowa z dr. Kamińskim po powrocie stanowiła puentę. Kamiński był pod czterdziestkę, mógł ocenić Polskę gierkowską, porównać ją z wcześniejszą i powiedzieć, że się zbliżamy. Natomiast dla mnie, wrzuconego z realnego socjalizmu, nawet gierkowskiego, do wolnorynkowego ustroju Zjednoczonego Królestwa, był to absolutny wstrząs. Pojechałem tam na zaproszenie krewnego naszych znajomych z Białogardu, pana Józefa Dypka, robotnika, który pracował w fabryce Rovera, miał żonę Angielkę, a do Anglii trafił w czasie wojny; był z pokolenia mojego ojca. Jeździł samochodem, mieszkał w bardzo zadbanym segmencie z małym ogródkiem, podobnych segmentów na tej ulicy było zresztą mnóstwo. Teza o ustroju, który w centrum uwagi stawia klasę robotniczą, w zderzeniu z sytuacją robotnika brytyjskiego nie dała się w żaden sposób wytłumaczyć. To były dwa światy. Nie było tu czego dokładniej analizować. Szok pogłębił się parę miesięcy później. Historia puka nam do drzwi Bo pojechał pan do Moskwy. – Nasza grupa studencka zorganizowała wyjazd sylwestrowy do Moskwy, Władimira i Suzdalu. Moskwa – hotel Intourist. Straszny był. Zamiast WC – stopy Lenina, czyli dziura w podłodze. Jeżeli oglądasz w roku 1974 Londyn i Moskwę, twoja podatność na propagandę o wyższości ustroju socjalistycznego nad innymi ustrojami zupełnie się rozmywa. Przepada. I w gruncie rzeczy od tamtego czasu cała postawa moja i mojego pokolenia krążyła wokół pytania: jak to zmienić? Co zrobić, żeby bardziej dogonić tych z Zachodu, a nie iść w stronę modelu, który nie był żadnym wzorem. I się udało. – Mam z tego powodu wielką satysfakcję. W Londynie byłem tyle razy, że nie jestem w stanie zliczyć. A gdy mnie pytają, w jakich hotelach tam mieszkałem, odpowiadam, że w wielu, także w tym najbardziej prestiżowym, w pałacu Buckingham. Bo składając oficjalną wizytę z żoną, mieszkaliśmy w Buckingham. Ale jest i innego rodzaju satysfakcja, ważniejsza: dzisiaj różnice między Warszawą a Londynem są naprawdę niewielkie, a niektóre są wręcz na korzyść Warszawy. To dopiero radość! Spełniło się marzenie pańskiego pokolenia? Bo to przecież było marzenie pokoleniowe: przejść na tamtą stronę. – Spełniło się w ogromnym stopniu. Powiem więcej: miałem – dzisiaj to widzę – naiwną nadzieję, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii. Dlaczego? Bo urodziłem się w 1954 r., czyli nawet fizycznie nie mogłem dotknąć stalinizmu. Polska PRL-owska była najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, co miało znaczenie, ale przecież dała nam coś, co jest naprawdę ogromną zasługą tamtego ustroju – przyzwoite, więcej, niezwykle porządne wykształcenie. Gierek dał nam otwarcie granic. Mogliśmy zacząć ten świat zwiedzać. I kiedy byliśmy już w dobrym wieku, z tym dobrym PRL-owskim wykształceniem, z tym obejrzanym światem, z możliwością porównania i próbą zaadaptowania niektórych wzorców z zewnątrz, okazało się, że dokonuje się wielki przełom, w którym miałem satysfakcję wziąć istotny udział. Polska staje się demokratyczna, my robimy kariery – jedni polityczne, drudzy biznesowe, jeszcze inni dziennikarskie. Kraj się rozwija… Jak powiedział Fukuyama, koniec historii! Jest wspaniale! I nagle historia zapukała! – Pierwszym sygnałem, że wizja pokolenia, które omija wszystkie wojny i rafy, może zostać zachwiana, był dla mnie covid. Stanowił pierwszy szok: ten świat nie jest tak poukładany i bezpieczny. A później nastąpił szok absolutny, czyli agresja rosyjska na Ukrainę. I wszystko się pozmieniało. Raz, mamy wojnę za granicą. Dwa, mamy miliony uchodźców. Trzy, cała architektura świata się zmienia. Na razie jesteśmy na etapie chaosu, a co z tego chaosu się urodzi, nie wiemy. I to nie musi być lepszy świat. Donald Tusk mówi, że żyjemy w epoce przedwojennej. – Choć trzeba dzisiaj zachowywać bardzo dużo realizmu, a nawet w niektórych sytuacjach trochę wyostrzać, to przecież tego scenariusza odrzucić się nie da. Jeśli ktoś by pytał 10 lat temu, czy Polsce grozi fizyczna, wojskowa, bezpośrednia konfrontacja, odpowiedź brzmiałaby „nie”. Tym bardziej że jesteśmy w NATO, a kto by się chciał bić z NATO… Do dziś uważam, że to jest najlepsza tarcza i że Putin, chociaż coraz starszy i coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nie będzie się rzucał na NATO, bo nawet rzucenie się na Ukrainę nie przyniosło mu zwycięstwa szybko i łatwo, tylko krwawi. Jednak poczucie, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii, zostało mocno zachwiane. Moje rozmowy z Putinem Parokrotnie spotykał się pan z Władimirem Putinem. Rozmawialiście też o Ukrainie. Co zaskakujące, Putin myślał, że Ukraina to taki obszar, o który Polska rywalizuje z Rosją. – Tymi kategoriami myślał! Podczas jednej z rozmów powiedział: Ukraina to walka dwóch imperiów. Pierwsze imperium przyszło mi do głowy natychmiast, a drugie… Już bardziej myślałem o Turcji. A on twardo o Polsce. Tłumaczyłem więc: nasze imperialne ambicje ustały wraz z końcem I Rzeczypospolitej, zresztą brutalnie przez was zdławione, to odległa historia. Ja tego nie widzę nawet w polskiej mentalności. Tak to przedstawiałem. Przekonał go pan? – Nie wiem. Ale był to dla mnie praktyczny powód do przyjazdu, kiedy Leonid Kuczma poprosił mnie o pomoc w czasie pomarańczowej rewolucji. Dołączył się do tego Wiktor Juszczenko, od razu zacząłem dzwonić do Javiera Solany i Valdasa Adamkusa, żeby nie być samemu. Bo jak przyjadę sam, będzie to absolutne potwierdzenie tezy, że dwa imperia walczą o Ukrainę. Przyjechaliśmy we trzech, to była międzynarodowa misja, co miało sens. Natomiast gdy mówimy o Putinie, moja całkiem intensywna znajomość z nim przypadła na lata 2000-2005. To był Putin numer 1. Gdy patrzę dzisiaj na jego ewolucję i rozwój putinizmu jako swoistej ideologii, która organizuje to państwo, myślę, że musimy mówić o Putinie numer 4, a nawet numer 5. Tak bardzo się zmienił? – Putin numer 1 chciał rozmawiać i słuchać. W 2002 r. po inauguracji piłkarskich mistrzostw świata w Korei, wracając do Warszawy, zatrzymałem się w Moskwie. Rozmawialiśmy prawie cztery godziny! W cztery oczy, bez tłumacza, co wszyscy liderzy bloku poradzieckiego lubią. W obecności tłumacza są bardziej usztywnieni. Bo nie wiadomo… Putin już wtedy wyłożył mi, mówiąc wprost, główne cele, które chce osiągnąć. Pierwszy – odbudowanie silnej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej. To dla mnie cel oczywisty, każdy przywódca chce budować silną pozycję swojego państwa. A drugi cel to odbudować silną Rosję. No, jak słyszysz Wielikaja Rossija i jak jeszcze on powiedział, z kogo czerpie i kogo uważa za największych przywódców w historii tego kraju, czyli Piotra Wielkiego, Katarzynę Wielką i Iosifa Wissarionowicza, to wiemy, o jaką wielką Rosję chodzi! O wielką Rosję imperialną. A skoro on mówi o wielkiej Rosji, to Ukraina jest tu kluczowa, bo wielkiej Rosji bez Ukrainy zbudować się nie da. To oczywiście też oznacza, że w strefie rosyjskich wpływów są Białoruś, Kaukaz, Mołdawia, Azja Centralna… Ale Ukraina jest kluczowa. Zatem już wtedy chciał ją podporządkować. – To było jego marzenie. Ale później przyszła pomarańczowa rewolucja, która stanowiła dla niego szok. Uznał, że jeśli w Kijowie ulica może wymóc uczciwe wybory i zmiany polityczne, to oczywiste jest, że podobnie może być w Moskwie. I od roku 2004, od pomarańczowej rewolucji, marzenie Putina staje się planem Putina. Ten plan stara się on konsekwentnie realizować. Poprzez umocnienie wpływów politycznych na Ukrainie, poprzez prorosyjskie partie, poprzez odpychanie Kijowa od kontaktów z Zachodem. A od 2014 r., od Majdanu, od aneksji Krymu i Donbasu, zaczyna się już obsesja. Rezultatem owej obsesji jest ta wojna, absolutnie bezrozumna. Gdyby Putin chciał mieć Ukrainę w strefie swoich wpływów, to metody soft power dałyby nieporównanie większy efekt. A tak tworzy podstawy do konfliktu ukraińsko-rosyjskiego na pokolenia. Bo nawet jeśli którego dnia – mam nadzieję, że tak się nie stanie – będzie miał całą Ukrainę w swojej strefie wpływów, to będzie ją miał razem z terroryzmem, partyzantami, wrogimi aktami i niską efektywnością pracy. Z niewolnika nie będzie miał przyjaciela. Duch ukraiński, który wzmocnił się za sprawą agresji Putina, będzie już stałym elementem. I Zachód, i Rosja zmarnowały swój czas

  12 listopada, 2024

Świat

Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na problem handlu narkotykami w tym mieście Mówią o nich „jobberzy” (les jobbeurs) – pośrednicy, sprzedawcy narkotyków, a coraz częściej płatni zabójcy. Marsylię, stolicę francuskiego bezprawia, opanowali bezwzględni gangsterzy, z których wielu nie osiągnęło jeszcze pełnoletności. Choć wydaje się, że Francuzi są już przyczajeni do informacji o gangsterskich porachunkach w Marsylii, a brutalność narkotykowego biznesu im spowszedniała, to jednak ostatnie zbrodnie, dokonane z początkiem października, wywołały szok i oburzenie. 15-letni chłopiec, zwerbowany przez mafię, miał za zadanie podpalić drzwi w mieszkaniu jednego z narkotykowych gangsterów, by go zastraszyć. Został wynajęty przez 23-letniego więźnia, który za pośrednictwem mediów społecznościowych obiecał mu nagrodę w wysokości 2 tys. euro. Więzień podawał się za członka jednej z grup mafijnych. W trakcie akcji członkowie konkurencyjnej grupy zauważyli chłopaka. Zaatakowali go nożem, zadając ponad 50 ciosów, i podpalili żywcem. Zaledwie dwa dni później ten sam więzień skontaktował się poprzez media społecznościowe tym razem z 14-latkiem, proponując mu poważniejsze zlecenie: zabicie członka gangu. Obiecał zapłatę 50 tys. euro. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. W wykonanie zadania wmieszany został 36-letni Ramdane, piłkarz, ojciec dwójki dzieci, który, aby utrzymać rodzinę, dorabiał jako taksówkarz. Nastolatek, któremu towarzyszył kolega, kazał kierowcy zaczekać na nich, ale ten najwyraźniej nie zastosował się do polecenia. W efekcie chłopak strzelił mu w tył głowy. Prokurator Nicolas Bessone opowiedział agencji AP o „ultraodmłodzeniu” sprawców przestępstw związanych z narkotykami. Podkreślił, że kierowca był tu przypadkową ofiarą, zamordowaną „z zimną krwią”. Całą sytuację opisał jako „bezprecedensowe okrucieństwo”. Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na zagrożenia, których powodem jest handel narkotykami w mieście, i ujawniła, że gangi coraz częściej korzystają z usług nastoletnich płatnych zabójców, werbowanych za pośrednictwem mediów społecznościowych. Historia zbrodni Marsylia od dawna ma złą reputację i wciąż zmaga się z jej konsekwencjami. Jest wyjątkowym i specyficznym miastem Francji. Od ponad 2,5 tys. lat jest celem dla imigrantów z obszaru basenu Morza Śródziemnego. Tamtejszy port przez lata był bramą prowadzącą na południe oraz do Maghrebu. Przed wiekami, gdy Morze Śródziemne było ogniwem Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Z Włoch do Albanii i z powrotem

Z Włoch do Albanii i z powrotem

Ośrodek repatriacyjny w Albanii ma przede wszystkim pełnić funkcję odstraszającą i propagandową. Na razie stoi pusty Problem migracji zaważy na losach Europy Migracje stają się wiodącym wyzwaniem, zwłaszcza jako następstwo konfliktów zbrojnych, katastrofy klimatycznej czy kryzysów gospodarczych. Od kilku lat na Zachodzie zmienia się nastawienie do nielegalnej migracji i migrantów. Społeczeństwa stają się coraz mniej tolerancyjne. Palące problemy związane z migracją są nadal tematem tabu, a dysfunkcyjna polityka migracyjna nie pomaga integracji, lecz spycha przybyszów do szarej strefy i faworyzuje tworzenie się gett migracyjnych. Wydatki na szeroko pojętą politykę migracyjną rodzą coraz większy opór obywateli i samorządów, co wraz z niemożnością integracji kulturalnej, społecznej i religijnej jest tykającą bombą mogącą rozsadzić Europę. Wygrana Donalda Trumpa, który obiecał masową deportację nielegalnych migrantów i zamierza dotrzymać słowa, stanowi przykład tego, w jakim kierunku zwracają się zachodnie społeczeństwa. Nominacja Thomasa Homana, pełniącego już obowiązki dyrektora Urzędu Imigracyjnego i Celnego za pierwszej kadencji Trumpa i zaangażowanego w deportacje oraz rozdzielanie dzieci i rodziców, pokazuje, że świat zachodni idzie w kierunku kryminalizacji migracji „nieudokumentowanej”, jak ostatnio zaczęto mówić w ramach europejskiej poprawności politycznej. Korespondencja z Rzymu „Można paradoksalnie powiedzieć, że Niemcy pod rządami nazistowskimi były krajem niezwykle bezpiecznym dla zdecydowanej większości niemieckiego społeczeństwa: z wyjątkiem Żydów, homoseksualistów, przeciwników politycznych, osób pochodzenia romskiego i innych grup mniejszościowych, ponad 60 mln Niemców szczyciło się godnym pozazdroszczenia stanem bezpieczeństwa. To samo można powiedzieć o Włoszech pod rządami reżimu faszystowskiego. Jeżeli kraj miałby zostać uznany za bezpieczny, gdy ogółowi społeczeństwa gwarantuje się bezpieczeństwo, prawne pojęcie bezpiecznego kraju pochodzenia można by zastosować do prawie wszystkich krajów na świecie, a zatem byłoby pojęciem pozbawionym jakiejkolwiek spójności prawnej”. Tak trybunał w Bolonii umotywował decyzję o skierowaniu do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) w Luksemburgu sprawy migranta z Bangladeszu ubiegającego się o azyl we Włoszech. W ten sposób pozostawił sędziom europejskim rozstrzygnięcie kwestii nadrzędności prawa wspólnotowego nad prawem krajowym. Wyrok w sprawie obywatela Bangladeszu, który wystąpił o ochronę międzynarodową we Włoszech, lecz jej nie uzyskał, jest kolejnym uderzającym w sztandarowy projekt polityczny włoskiej premier Giorgii Meloni. W październiku sądu w Rzymie zakwestionował pierwszy transport migrantów do Albanii, nakazując ich sprowadzenie z powrotem do Włoch. W przypadku decyzji trybunału w Bolonii przedmiotem kontrowersji jest dekret w sprawie krajów bezpiecznych pod względem migracji, zatwierdzony przez włoski rząd w następstwie owego orzeczenia rzymskiego sądu o zawróceniu migrantów wysłanych do albańskich ośrodków repatriacyjnych. Na włoskiej liście krajów bezpiecznych znajduje się obecnie 19 państw: Albania, Algieria, Bangladesz, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Egipt, Gambia, Ghana, Gruzja, Kosowo, Macedonia Północna, Maroko, Peru, Republika Zielonego Przylądka, Senegal, Serbia, Sri Lanka, Tunezja oraz Wybrzeże Kości Słoniowej. Dla sędziów istotne jest wyjaśnienie, jakie parametry określają tzw. bezpieczne kraje pochodzenia migrantów i czy zasada pierwszeństwa prawa europejskiego przed narodowym obowiązuje w przypadku kolizji przepisów migracyjnych. Listę krajów bezpiecznych Włochy wprowadziły już cztery lata temu i od tego czasu trzykrotnie ją modyfikowały. Zabieg ma na celu stopniowe ograniczenie prawa do azylu, a także ograniczenie gwarancji proceduralnych. Słowem, utrudnia lub uniemożliwia staranie się o azyl osobom pochodzącym z krajów uznanych za bezpieczne, nawet jeżeli osoby te w ich ojczyźnie mogą być prześladowane za poglądy polityczne czy orientację seksualną lub narażone na łamanie praw człowieka. Model albański „Włosi dają przykład reszcie Europy, wysyłając imigrantów do kraju trzeciego, gdzie będą oni czekać na rozpatrzenie wniosków o azyl – oświadczyła premier Meloni, broniąc we włoskim parlamencie swojego sztandarowego projektu. – Wszyscy w Europie są zainteresowani »modelem albańskim« i chcą go skopiować”. Podczas kampanii wyborczej Giorgia Meloni obiecała, że rozwiąże problem nielegalnej imigracji i drastycznie zmniejszy jej napływ do Włoch drogą morską. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

  18 listopada, 2024
Powtórz kłamstwo wystarczająco często, a stanie się prawdą

Powtórz kłamstwo wystarczająco często, a stanie się prawdą

Pokaż Trumpa wystarczająco często, a stanie się kandydatem większości Korespondencja z USA Gdy będą państwo czytać ten tekst, świat pewnie jeszcze nie otrząśnie się z szoku, ale już pojawi się wystarczająco wiele komentarzy i analiz wyjaśniających fenomen ponownej wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. W chwili gdy siadam do pisania, mam do dyspozycji wyłącznie szok, a za towarzystwo ciemny poranek, bo w noc wyborczą z 5 na 6 listopada w Kolorado, gdzie mieszkam, spadł pierwszy śnieg. Nad głową wisi więc ciężkie, szare niebo, a ulice zasnuwa równie szara mgła. Idealna aura do rozważań, co nas teraz czeka, jak napisała z samego rana znajoma, która w ramach protestu nie wysłała nawet dzieci do szkoły. Ustaliliśmy w redakcji, że jeśli w chwili oddawania tego numeru do druku wyniki prezydenckiej potyczki wciąż będą nieznane, napiszę, co kształtowało wybory na ostatnim odcinku przed metą. Rozpoczęłam pracę już w przeddzień elekcji, a opierałam się na notatkach robionych w podróży, bo ostatni przedwyborczy tydzień spędziłam w Chicago. W korespondencji planowałam oddać klimat zaciekłej, acz wyrównanej walki, przyglądając się obojgu kandydatom i ich kampaniom. Sondaże do ostatniej chwili pokazywały przecież niebywale wyrównany bój. Obrazek, który zaczął się wyłaniać z tych zapisków, dał mi jednak do myślenia. Kłamstwa, skandale, mowa wykluczenia i nienawiści, status osądzonego kryminalisty prowadzającego się pod rękę z rasistami i suprematystami – wszystkie te sprawy były bardzo ważne i na pewno miały odegrać rolę w tych wyborach. Jeśli mimo wszystko nie przeszkodziłyby Trumpowi w sięgnięciu po laur zwycięzcy, oznaczałoby to jedno: że wygraną dała mu jego spektakularna widoczność i oglądalność, które przełożyły się na równie spektakularną klikalność, by użyć popularnego terminu. Na czym opierałam tę przygnębiającą konstatację? Otóż w przekazach dnia, z których miała wypłynąć opowieść o zaciekłej walce, Kamali Harris nie było prawie wcale. Pojawiała się w przypisach, podczas gdy postać Trumpa rozpychała się łokciami i codziennie wypełniała niemal całą medialną przestrzeń. Kilkanaście godzin później miałam się przekonać, że moje wnioski były słuszne. Możemy i powinniśmy się zastanawiać, do jakiego stopnia za zwycięstwem Trumpa stanęły „tradycyjne” czynniki kształtujące postawy wyborcze Amerykanów: „ekonomia, głupcze”, stosunek do imigracji i aborcji oraz wachlarz kwestii odwołujących się do osobistych przekonań i wartości, które od kilku dekad napędzają zjawisko nazywane wojnami kulturowymi. Mamy obowiązek zwrócić uwagę na skandalicznie eksponowany w kampanii Trumpa element rasizmu i suprematyzmu, który dzieli społeczeństwo i odbudowuje armię „jedynie słusznych właścicieli Ameryki”, uzurpujących sobie specjalne miejsce i prawa tylko dlatego, że mają „właściwy” kolor skóry i korzenie etniczne. Myśląc zaś o przyszłości naszych dzieci, szczególnie córek, powinniśmy niepokoić się informacją o entuzjazmie, z jakim męska część elektoratu odpowiedziała na seksizm i maczyzm kampanii Trumpa. Pierwsze powyborcze badania wskazują, że szczególnie podatni na tego typu treści okazali się młodzi mężczyźni oraz wszyscy mężczyźni pochodzenia latynoskiego. Nie jest tajemnicą, że kultura latynoska pozostaje smutnym zakładnikiem maczyzmu w jego najgorszym wydaniu. Ani to, że w Ameryce dokonują się historyczne zmiany demograficzne, a populacja pochodzenia latynoskiego z całym jej dziedzictwem znajduje się w ich centrum. Latynosi są dziś najszybciej powiększającą się grupą etniczną w USA, w niektórych stanach wręcz większością wśród dzieci i młodzieży poniżej 18 lat. Najgłośniej powinniśmy rozmawiać o dezinformacji i jej rosnącej roli w wyborach, nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie. Dezinformacja, szczególnie ta dotycząca rzekomych planów demokratów, by dać dziesięcioletnim dzieciom prawo zmiany płci bez wiedzy i zgody rodziców, miała zapewne największy wpływ na postawy wyborcze matek. Poświęcenie praw reprodukcyjnych wydawało im się w tej chwili mniejszym złem. Nie zmieniam jednak zdania i pozostaję przy wniosku, że zwycięstwo Trumpa przejdzie do historii przede wszystkim jako znak dziwnych, niebezpiecznych czasów, w których żyjemy. Jeszcze jeden dowód na to, że wygrywa nie ten, kto trzyma się zasad i zdrowego rozsądku, ale ten, kogo widać i słychać. I kto sprawia, że rzeczywistość wydaje się dużo ciekawsza i bardziej rozrywkowa, niż jest naprawdę. Nie jestem w tej opinii odosobniona. Tom Nichols, ekspert ds. bezpieczeństwa i były doradca polityczny na Kapitolu, wyjaśnia: „Oczywiście niektórzy wyborcy wciąż upierają się, że prezydenci niczym magicy kontrolują ceny podstawowych dóbr. Inni mają szczere obawy dotyczące imigracji lub odpowiedzieli na hasła, w których pobrzmiewa faszyzm i natywizm. Jeszcze inni po prostu nigdy nie zagłosowaliby na kobietę, zwłaszcza czarnoskórą. Ale ostatecznie większość wyborców wybrała Trumpa, bo łaknęła tego, co im oferował: nieprzerwanego reality show opartego na wściekłości i żalach” („The Atlantic”, 6 listopada 2024 r.). Mój kalendarz z ostatniego przedwyborczego tygodnia jest tego najlepszym potwierdzeniem. Środa, 30 października Gdy wyciągam walizkę, by się pakować przed podróżą do Chicago, Donald Trump prezentuje Ameryce najnowszy skecz. W odblaskowej kamizelce śmieciarza, ma co prawda trudności ze znalezieniem klamki na drzwiach śmieciarki, a jego skok do szoferki nie przypomina ruchów supermana, za jakiego każe się Ameryce uważać, ale telewizja to transmituje, wyborcy się śmieją – i to najważniejsze. Pomysł ze śmieciarką podsunął mu prezydent Biden, któremu dzień wcześniej puściły nerwy i w emocjach nazwał wyborców Trumpa „śmieciami”. Na wiec w Wisconsin Trump przyjechał więc zebrać „swoje śmieci”. Chodzi też o odwrócenie kota ogonem po tym, jak odwiedzając w weekend Nowy Jork, Trump zaprosił na scenę komika Tony’ego Hinchcliffe’a. Nawiązując do imigracyjnej retoryki Trumpa, w której imigranci często przedstawiani są jako „śmieci”, a Ameryka jako „światowe wysypisko”, Hinchcliffe stwierdził, że „wyspą śmieci” jest także Portoryko. Portorykańczycy głosować nie mogą, ale ich krewni na kontynencie – owszem. Armia latynoskich gwiazd w USA zagotowała się z oburzenia i zapowiedziała odwet przy urnach. J.D. Vance pomaga bossowi, jak może, i już od trzech dni doradza wszystkim, by „wzięli na wstrzymanie”, a najlepiej przyłączyli się do żartów. Pod koniec dnia w sondażach słupki poparcia Latynosów dla Trumpa nie tylko nie ucierpiały, ale wręcz podskoczyły. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

  12 listopada, 2024
Ameryka – krajobraz po bitwie

Ameryka – krajobraz po bitwie

W polityce wewnętrznej USA borykają się ze zbyt wieloma problemami, aby program kontynuacji mógł być dla większości Amerykanów zadowalający Donald Trump zwyciężył w wyborach prezydenckich. Udało mi się to przewidzieć, a może lepiej powiedzieć, że intuicyjnie wyczuć. Nie rozumowałem na podstawie sondaży. Sondaże okazały się bałamutne. Wyciągałem wnioski ze zgromadzonej wiedzy na temat Ameryki, z rozmów ze specjalistami akademikami, z pogawędek z niespecjalistami dobrze znającymi amerykańskie realia i z mieszkającymi oraz działającymi w Stanach Zjednoczonych biznesmenami. W sierpniowym „Przeglądzie” pisałem: „Amerykanie – podobnie jak wyborcy w innych krajach – w przeważającej mierze głosują na podstawie twardych faktów ekonomicznych i żadne ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona ich, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w swoich portfelach. W tym wyraża się ich pragmatyzm, który, można się obawiać, zwycięży w zderzeniu z pełnym idealizmu, chwytającym za serce hasłem o konieczności obrony ginącej demokracji”. Nie ulega wątpliwości, że Kamali Harris nie ułatwił sprawy wciąż urzędujący prezydent Joe Biden. Nie tylko dlatego, że zbyt długo kazał się namawiać do rezygnacji z walki o reelekcję. Jeszcze większym problemem okazało się zogniskowanie kampanii Harris na tematach wymyślonych przez Mike’a Donilona, jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Bidena. Donilon był przekonany, że jest niemożliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dopuścił się zamachu na demokrację. Grubo się pomylił. Zastanawia mnie także prostota, by nie powiedzieć prymitywizm, kalkulacji w obozie demokratów, że oto wystawienie kobiety jako kandydata gwarantuje zebranie głosów znakomitej większości kobiet. Uderza mnie to, bo punkt pierwszy w elementarzu politologicznym brzmi: wyborcy, oddając głos, kierują się nie kwestią płci, lecz interesami. Gdyby zawsze głosowali na osoby własnej płci, wówczas faktycznie wszystko, co należałoby zrobić w ustroju demokratycznym, to zgłosić kobietę jako kandydatkę. Wygrana murowana z uwagi na przewagę liczebną kobiet. Zdecydowanie logiczniej zachowywali się w okresie II Rzeczypospolitej ludowcy, odgrywający rolę wzorowych demokratów. Byli obrońcami demokracji, bo tak długo, jak odbywały się wolne wybory, mieli otwartą drogę do rządzenia, ponieważ chłopi stanowili większość społeczeństwa. Chłopi nie zawodzili ludowców w głosowaniu – tak jak białe kobiety zawiodły Harris – głosując bowiem na partie chłopskie, byli przekonani, że bronią swoich najlepiej pojętych interesów. Zastanawia mnie również prymitywizm kalkulacji, że wystawienie czarnoskórej kandydatki daje gwarancję uzyskania miażdżącej większości głosów czarnoskórych wyborców. Dlaczego Afroamerykanin na nie najlepiej płatnej posadzie miałby głosować na wiceprezydentkę Harris, jeśli trumpiści skutecznie wbili mu do głowy, że wybór Harris oznacza zalew Ameryki przez migrantów, którzy czyhają na jego miejsce pracy? Trumpiści jako wirtuozi propagandy zrobili zresztą coś więcej. Przekonali naszego przykładowego Afroamerykanina, że to nie Trump, lecz Harris zniszczy amerykańską demokrację. To Harris – w narracji trumpistów bezrefleksyjnie opowiadająca się za polityką promigracyjną i za prędkim nadawaniem migrantom amerykańskiego obywatelstwa – chce następnie przesiedlić tych nowych obywateli do tzw. swing states rozstrzygających o wynikach wyborów w USA. Czy ci wdzięczni demokratce Harris migranci z obywatelstwem nie będą głosować na demokratów do końca życia i jeden dzień dłużej, a głosując, przesądzać o stałym zwycięstwie demokratów? Czy to nie jest prawdziwy zamach na demokrację? Trumpiści sformułowali jeszcze jeden, znacznie poważniejszy zarzut pod adresem demokratów o instytucjonalne niszczenie demokracji. Chodzi o starania sprzed i w trakcie szczytu NATO Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

  12 listopada, 2024
Cuda z opóźnieniem

Cuda z opóźnieniem

Plan wielkiej modernizacji Arabii Saudyjskiej na razie pozostaje tylko planem 15 października wieczorem europejskie serwisy informacyjne obiegła pilna wiadomość. Z Rijadu do Brukseli dotarło oficjalne potwierdzenie, że Mohammed bin Salman, saudyjski książę, skupiający w praktyce pełnię władzy nad krajem w swoich rękach, przyjedzie wreszcie do Europy z oficjalną wizytą. A dokładniej – weźmie udział w szczycie Unia Europejska-Rada Krajów Zatoki Perskiej (ang. Gulf Cooperation Council, GCC). To akurat będzie typowy zjazd dyplomatyczny, ogłoszenia wielkich wspólnych projektów obu instytucji nie należy po nim się spodziewać. Obecna administracja unijna jest na wylocie, nowa nie została jeszcze oficjalnie zatwierdzona, więc po stronie europejskiej głównymi rozgrywającymi będą tacy politycy jak Charles Michel, odchodzący szef Rady Europejskiej, człowiek niemający już wpływu na nic. Obecność Mohammeda bin Salmana, znanego szerzej pod akronimem MBS, ma jednak ogromne znaczenie. Przede wszystkim dlatego, że pozycja księcia (jak i całej Arabii Saudyjskiej) na arenie międzynarodowej rośnie, podczas gdy rola, jaką Unia odgrywa w jego własnej strategii, maleje radykalnie. Arabię swą widzę ogromną Żeby zrozumieć, kim jest MBS i jaką przyszłość planuje dla państwa, trzeba się cofnąć co najmniej do 2015 r., kiedy zmarł zasiadający wówczas na tronie król Abdullah. Władzę po nim przejął Salman, młodszy brat, 25. dziecko króla Abdulaziza, pierwszego monarchy władającego krajem w obecnym, zunifikowanym kształcie. Salman to ojciec Mohammeda i obecny król Arabii Saudyjskiej, lecz analitycy są zgodni: to MBS, który przeszedł przez kilka ministerstw, w tym obrony narodowej, dzisiaj zaś pełni funkcję szefa rządu, pociąga za sznurki w Rijadzie. W mówieniu o nim jako o de facto władcy nie ma przesady, tak też traktują go partnerzy zagraniczni i przywódcy innych państw. To on jest twórcą nowej, znacznie bardziej ekspansywnej polityki zagranicznej kraju. Pchnął Rijad do interwencji zbrojnej w Jemenie, zbliżył do Iranu, zintensyfikował kontakty handlowe z Chinami i utrzymał te z Rosją. Głównie dzięki niemu wśród pięciu największych partnerów eksportowych Arabii Saudyjskiej, jak pokazują dane Banku Światowego, próżno szukać państw europejskich i Stanów Zjednoczonych. Najwięcej Saudyjczycy eksportują do Chin, Indii, Japonii, Korei Południowej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W imporcie sytuacja ma się nieco inaczej, bo tu na drugim miejscu znalazły się USA, ale powodem jest kupowanie przez Rijad amerykańskiej broni na masową skalę. I tu małe wyjaśnienie dotyczące handlu uzbrojeniem właśnie. Po zamordowaniu w 2018 r. Dżamala Chaszukdżiego, znanego saudyjskiego dziennikarza i krytyka rodziny królewskiej, piszącego m.in. dla „Washington Post”, wiele europejskich państw, z Niemcami na czele, wstrzymało sprzedaż broni do Arabii Saudyjskiej. W 2024 r. konieczność importowania większej ilości paliw kopalnych sprawiła, że śmierć dziennikarza poszła w zapomnienie, i Berlin już teraz z rządem Bin Salmana handluje w zbrojeniówce bez żadnych wyrzutów sumienia. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

  4 listopada, 2024
Konserwatyści rządzą tylko raz

Konserwatyści rządzą tylko raz

W Europie Środkowo-Wschodniej lewica przechodzi kryzys, tymczasem na Litwie po raz piąty w historii wygrała wybory do Sejmu W większości krajów Europy Środkowo-Wschodniej lewica przechodzi kryzys. Na Litwie jednak po raz piąty w historii wygrała wybory sejmowe. W ich wyniku partii kierowanej przez Viliję Blinkevičiūtė przypadną 52 mandaty (na 141 posłów, których liczy Sejm), konserwatystom 28, a mniejsze partie muszą się zadowolić liczbą od 3 do 20 mandatów. Choć nowa koalicja wydaje się jasna, nie wiadomo, kto zostanie premierem. Największe szanse na to ma Gintautas Paluckas, polityk młodego pokolenia. Ciekawe jest także, jaka będzie rola populistów w nowym Sejmie. Konserwatywne czterolecie Jeszcze jesienią 2020 r. na Litwie triumfowali konserwatyści (zdobyli wówczas 50 mandatów), którzy stworzyli rząd z dwiema partiami liberalnymi: Ruchem Liberałów (13 mandatów) oraz Partią Wolności (11 mandatów). Teraz to drugie ugrupowanie, będące w awangardzie „praw jednostki”, najsilniej upominające się o sprawy osób LGBT, w ogóle nie weszło do Sejmu, Ruch Liberałów zaś będzie miał natomiast w nowej kadencji 12 posłów. Za mało, by kontynuować konserwatywno-liberalną koalicję pod kierownictwem premier Ingridy Šimonytė. Powiedzenie, że konserwatyści „rządzą tylko raz”, znowu się sprawdziło. – Rządy koalicji konserwatystów i liberałów przypadły na czasy kryzysów. Pandemia, kryzys migracyjny, wojna na Ukrainie, inflacja źródeł energii, wszelkiego rodzaju skandale finansowe, pedofilskie. Litwa wyszła z nich obronną ręką, ale władze, szczególnie konserwatyści, nie próbowały nawet dyskutować ze społeczeństwem na temat działań antykryzysowych – tłumaczy Aleksander Radczenko, doradca liberalnej przewodniczącej Sejmu Viktorii Čmilytė-Nielsen, który precyzuje, że w rozmowie z „Przeglądem” reprezentuje własne stanowisko, a nie swojej szefowej. Jak podkreśla Radczenko, społeczeństwo, a nawet mniejsi partnerzy koalicyjni byli często stawiani przed faktami dokonanymi. Premierka Ingrida Šimonytė zasłynęła wypowiedzią: „Jeśli wam się nie podoba nasza władza, to za kilka lat będą wybory i będziecie mogli wybrać sobie inną”. – Właśnie ta arogancja konserwatystów, a nie sytuacja gospodarcza, która jest w sumie dobra, zmobilizowała większość wyborców do głosowania przeciwko, na kogokolwiek, byle nie na konserwatystę – dodaje Radczenko. Swoje zrobiła także ordynacja większościowa – w drugiej turze dała przewagę wszystkim tym kandydatom, bardzo szerokiego spektrum centrolewicy, którzy nie byli związani z konserwatystami. Do rangi symbolu urósł fakt, że w centrum Kowna Gabrielius Landsbergis, autor „jastrzębiej polityki” wobec Rosji i Chin, przegrał wybory z obecnym ministrem kultury z Ruchu Liberałów Simonasem Kairysem. Z jednym zastrzeżeniem – ukarano go nie za politykę zagraniczną, ale za przewodniczenie partii konserwatywnej. Landsbergis, lider ugrupowania, które przechodzi teraz do opozycji, podał się właśnie do dymisji z funkcji przewodniczącego. Być może w przyszłości zastąpi go odchodząca premier Šimonytė. Lewica triumfowała 12 lat temu Decyzji o powstaniu nowej koalicji jeszcze nie podjęto, Litwą zapewne rządzić będzie jednak centrolewicowy triumwirat, podobnie jak w 2012 r., gdy ostatni raz w historii lewica przejmowała władzę. Byłych partnerów koalicyjnych Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej (LSDP) Algirdasa Butkevičiusa: Partię Pracy oraz Porządek i Sprawiedliwość, o których istnieniu nikt już na Litwie nie pamięta, zastąpią najprawdopodobniej Związek Demokratyczny „W imię Litwy” byłego premiera Sauliusa Skvernelisa (sprawował władzę w latach 2016-2020, stojąc na czele centrolewicowej koalicji) oraz Związek Chłopów i Zielonych, którym kieruje litewski oligarcha, właściciel ziemski Ramūnas Karbauskis (do 2022 r. był patronem politycznym Skvernelisa). Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

  4 listopada, 2024

Kultura

AKTUALNOŚCI

Więcej
Aktualne Promocja

Kompletny przewodnik po karmach dla kota – odkryj idealną dietę dla swojego pupila

Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co naprawdę kryje się w misce Twojego kota? W świecie pełnym różnorodnych możliwości i zaleceń łatwo zgubić się w gąszczu informacji na temat tego, jaka karma dla kota będzie najlepsza. Od soczystych kąsków mokrej karmy,

Aktualne Promocja

Korzyści zdrowotne płynące z preparatów z diosminą

Diosmina jest bezpieczna dla większości osób, a jej stosowanie może przynieść szereg korzyści dla zdrowia. Sprawdź, jakie są wskazania do stosowania diosminy, jak ją przyjmować oraz jakie wykazuje właściwości. Diosmina – co to za substancja? Diosmina to glikozyd flawonoidowy,

Aktualne Promocja

Tworzenie przyszłości Twojej marki w Polsce dzięki Web3 i AI

W erze cyfrowej ekspansji rozwój technologii takich jak Web3 i sztuczna inteligencja (AI) otwiera przed markami nieskończone możliwości. Dla firm planujących rozwój na dynamicznym polskim rynku, wykorzystanie tych innowacji może być kluczem do sukcesu. Dowiedz

Aktualne Promocja

Kiedy warto zainwestować w pompy głębinowe?

Pompy głębinowe to niezastąpione urządzenia wykorzystywane do wydobywania wody z dużych głębokości. Znajdują zastosowanie zarówno w gospodarstwach domowych, jak i w przemyśle. Dobrze dobrana pompa głębinowa musi uwzględniać odpowiednią wydajność w litrach mierzonych na minutę (l min) oraz moc silnika.

Aktualne Od czytelników

Jak sobie radzić z jesienną chandrą?

Franciszek Ostaszewski, psycholog, Uniwersytet SWPS Warto zacząć od tego, że rzeczywiście występuje zjawisko nazywane seasonal affective disorder, sezonowe zaburzenie afektywne. To poczucie bardziej negatywnego nastroju związanego z jesienią czy zimą. Popularnie mówi się o nim właśnie jesienna chandra. Sposobów radzenia sobie z tym poczuciem jest kilka. Tak zwana sezonowa depresja często wiąże się z niedostatkiem słońca i brakiem odpowiedniej ilości witaminy D, którą w tym okresie należy suplementować. Poza tym, ujmując Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.