Felietony Przeglądu
Wybór między Jałtą a Monachium
Z tej wojny, za którą Ukraina płaci ogromną cenę, płyną rozliczne nauki, także dla nas. Jedną z nich jest pokazanie „sojuszniczej lojalności” Donalda Trumpa. Najpierw dał jej próbkę po spotkaniu z Putinem na Alasce, gdy zaproponował Ukrainie faktycznie nie tylko kapitulację, ale też wyrzeczenie się suwerenności na przyszłość. Solidarny opór przywódców europejskich spowodował, że Trump na chwilę jakby zapomniał o swoim pomyśle rozwiązania konfliktu, by ostatnio go przypomnieć Ukrainie w 28 punktach projektu porozumienia. I znów na skutek perswazji przywódców europejskich zaczyna z niektórych punktów się wycofywać. Ale jak się wycofa za bardzo, pokoju nie zaakceptuje Putin. Wydaje się więc, że i tym razem do zakończenia wojny nie dojdzie. Nie wiem, czy są wyliczenia, kto na tej wojnie ile zarobił, a kto ile stracił. Jedno jest pewne: najwięcej stracili Ukraina i Ukraińcy. Państwa europejskie wymieniły swoje przestarzałe uzbrojenie na nowoczesne. W większości, zdaje się, kupione w USA. Za sprzęt wojenny wysyłany z USA do Ukrainy też od pewnego czasu płaci już Europa. Uzbrojenie Europy było przestarzałe, bo przez ostatnie dekady nikt w Europie nie spodziewał się wojny. Gdyby nie agresja rosyjska skierowana przeciw Ukrainie, demonstrująca, że Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Lem o nas
„Sytuacja, kiedy ludzie, którzy robili rzeczy podłe, wciąż zajmują się działalnością publiczną, jest rzeczą głęboko demoralizującą”. Jakże słowa Stanisława Lema z 2002 r. pasują do tego, co mamy w dzisiejszej Polsce. Wspominam o tym, bo nasza fundacja wyda niebawem kolejną książkę. Będzie to wybór felietonów Lema, które pisał dla „Przeglądu” w latach 2002-2006. Ten gigant myśli był wizjonerem i jednocześnie realistą. Gdy w grudniu 2001 r. wręczaliśmy mu w krakowskim domu naszą redakcyjną Busolę, powiedział: „Regularnie czytam wasz tygodnik i go cenię. »Przegląd« jest pismem odważnym, wiarygodnym, pisze w nim wielu znakomitych autorów”. Z taką oceną, i to od mistrza Lema, można iść przez dziennikarskie życie z podniesioną głową. Pamiętając przy tym, że tygodnik jest tyle wart, co jego ostatnie numery. I dlatego trzeba zejść na ziemię. Niestety. Na ziemię trudno zejść Karolowi Nawrockiemu. Od wyborów minęło kilka miesięcy, a do niego jeszcze nie dotarło, że w kraju są nie tylko jego wyborcy. Oszołomiony wygraną uwierzył, że stało się to za jakąś nadzwyczajną przyczyną i że jest w nim niezwykła moc. I może wszystko. Za tak infantylne złudzenia każdego polityka czeka twarde zderzenie z glebą. I choć dla Nawrockiego to nie pierwszyzna, nie będzie tak jak na kibolskich ustawkach. Polityka to zajęcie wielokrotnie złożone, skomplikowane i perfidne. A w funkcji, którą przyszło mu pełnić, czekają na niego konkurenci, głównie zresztą z jego własnego obozu. Szybko zbliża się też moment zderzenia z prezesem Kaczyńskim. Zobaczymy, co Nawrocki zrobi z ustawą o zakazie hodowli zwierząt futerkowych. Przeciw są przecież konfederaci i Radio Maryja. A Kaczyński jest bardzo za. Większym problemem, i to takim, który niebawem się rozwinie, jest wojna, jaką Nawrocki wypowiedział tej Polsce, która głosowała na Trzaskowskiego. Nie dość, że nie ma dla niej nic poza połajankami, to jeszcze prowokuje kolejne konflikty. A kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Może Nawrocki pomyśli, jak kończy Daniel-wszystko-mogę-Obajtek. Albo poczyta jako historyk o ludziach wyciągniętych na ważne funkcje z kapelusza, którzy kończyli w niesławie lub w zapomnieniu. Na koniec mam lepszą wiadomość. Szykujemy prenumeratę „Przeglądu” za pośrednictwem paczkomatów InPost. Proszę popatrzeć, gdzie jest najbliższy paczkomat, i pomyśleć, czy nie byłaby to najlepsza forma zakupu naszego tygodnika. Dostawa gwarantowana w każdy poniedziałek. Szczegółowe informacje pod numerami telefonów: 22 635 84 10 wew. 118, 111 lub 101 i adresem e-mail: kolportaz@tygodnikprzeglad.pl. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Uwłasnowolnienia
To słowo bardzo mi się podoba, tak bardzo, że je sobie przywłaszczam do tytułu, a jako zadośćuczynienie poświęcę felieton wystawie, w której opisie je znalazłem. Uwłasnowolnienie, czyli odzyskanie mocy sprawczej kobiet w sztuce, któremu poświęcona jest świeżo otwarta w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej „Kwestia kobieca 1550-2025” pod kuratelą nowojorskiej krytyczki sztuki Alison M. Gingeras. Paradoksalnie ta ekspozycja jest złożona wyłącznie z prac wykorzystujących tradycyjne media plastyczne – malarstwo i rzeźbę, w dodatku gros dzieł to sztuka dawna (np. XVII-wieczne autoportrety Sofonisby Anguissoli czy Lavinii Fontany) lub XX-wieczna. Sam dyskurs feministyczny też trudno nazwać nowatorskim – cała wystawa jest więc raczej akademickim repetytorium; być może takie było kuratorskie przesłanie: nie ma co walczyć o miejsce kobiet w sztuce, bo one zawsze w niej były. Trzeba po prostu to sobie przypomnieć. W kolejnych salach/rozdziałach wyraźnie zarysowuje się historyczny rozwój emancypacji kobiet: od buntu przeciw skryptom płci (scenariuszom zachowań przypisywanym płciom) do buntu przeciw schematom płciowym (niebinarność). Tyle że już na dzień dobry widz męski dostaje kuksańca, w pierwszej sali, poświęconej femmes fortes, widzimy kolejne wcielenia Judyty i Salome, dokonujących uwłasnowolnienia przez dekapitację mężczyzny. Ja się bardzo staram wierzyć w feminizm wolny od mizoandrii, ale po takim powitaniu czytam komunikat wprost: zanim zaczniesz rozmawiać z facetem o równouprawnieniu, nie zapomnij ściąć mu łba. Owóż, przechadzając się po wystawie, z każdą kolejną salą nabierałem pewności, że Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Piaskiem w oczy
Braun nagadał w Oświęcimiu w stylu Adolfa, stojąc obok zadrutowanego wielkiego dzieła tegoż Adolfa. Można sądzić, że Grzegorz Braun jest chory, ale Hitler też był chory. To tylko pogłębia siłę perswazji opętanego i uwodzi tych bez rozumu i bez sumienia. Dzięki Braunowi mamy w Polsce już faszyzm i ponad milion ludzi nim zarażonych. To nie są żarty. Powinien zareagować Kościół, szczególnie że braunowcy dziarsko powołują się na Pana Boga. Ale Kościół woli mówić, że in vitro jest dziełem szatana, a edukacja zdrowotna w szkołach to demoralizacja dzieci. Niech dzieci się kształcą w internecie, choćby oglądając wykłady uświadamiające w jakimś pornohubie. Zresztą księża pedofile też są dobrymi fachowcami. PiS nie potępia Brauna, prezes jedynie się martwi, jak z tym świrem wchodzić w koalicję, to będzie wielka bieda. Prezydent milczy, bo jest kibolem i w gruncie rzeczy ma podobne poglądy, tylko na razie bardziej dyplomatycznie je wyraża. Antyunijna, antysemicka i antyukraińska propaganda Brauna ma wyznawców i jest zaraźliwa. Nie wiemy, czy Braun to rosyjski agent, ale zachowuje się, jakby nim był. Teraz z jednym okiem osłoniętym czarną opaską wygląda jak słynny izraelski polityk i generał Mosze Dajan. Biedny Braun. A Nawrocki wyświetla na Pałacu Prezydenckim kibolskiego orła, którego zabroniono pokazywać na meczu piłkarskim Polska-Holandia. Udało się kibolom zmajstrować takiego orła – gratuluję talentu – że wygląda jak drapieżca nacjonalista, takim orłem myśli prezydent. I jaki to straszny kicz. Nacjonaliści już tradycyjnie nie mają smaku ani wyczucia, co jest w dobrym guście, a co w fatalnym. Żaden dyktator w czasach nowożytnych nie miał gustu, mieli go może niektórzy władcy ze starożytności. Nawrocki już po raz drugi powtarza, że największe zagrożenie dla nas to Unia i Zachód, o Rosji nie wspomina. Stało się to jego ideologią. A jako że ma licznych wyznawców, spora część Polaków czuje się teraz osaczona. Jak niegdyś mamy znów wrogów za wschodnią i zachodnią granicą, co musi się skończyć tragicznie. Biedna ta Polska. Jak się nie cieszyć, że PiS spada poparcie, a KO rośnie. Ale rośnie też Konfederacji i Braunowi. To oni wysysają partii Kaczyńskiego młodszych wyborców, Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Cała władza w ręce Karola
Rzecz pośrednio dotyczy Marksa, ale istotowo – postaci zupełnie wyjątkowej w polskiej polityce (tej prawdziwej) ostatnich kilkudziesięciu lat, czyli Karola Modzelewskiego, zmarłego, aż trudno uwierzyć, już sześć lat temu. Kilka w sumie instytucji, nie podążając za fetyszem systemu dziesiętnego tłumaczącego, kiedy powinno się wspominać, pamiętać, obchodzić – w 88. rocznicę urodzin wykazało się pamięcią. To m.in. Instytut Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza oraz gmina i burmistrz Bielan – w Warszawie, na Bielanach, gdzie Profesor mieszkał przez ostatnie ponad 20 lat. Uroczystość, choć miała swoje profesorskie gadające, mądrze – a jakże – głowy, pomieściła i uczniów, i sąsiadów, wśród nich naprawdę młode osoby. Dzięki temu była zajmująca, a nie zanadto podniosła, w jakiś sposób wierna życiu Karola Modzelewskiego – osoby dowcipnej, życzliwej i słuchającej, wieloletniego więźnia politycznego PRL, wybitnego mediewisty. Druga uroczystość odbyła się we Wrocławiu, gdzie przez wiele lat Karol Modzelewski mieszkał i pracował po opuszczeniu więzienia, po drugim „marcowym” wyroku. Wrócił wtedy na uniwersytet, ale nie na ten, który uważał za „swój” matecznik. Tam jednak od 1980 r. współtworzył Solidarność po strajkach Sierpnia 1980 r. Za to zaangażowanie w działalność związku, którego nazwy był autorem, przyszło mu odsiedzieć jeszcze kilka lat. Spotkanie o charakterze wspominkowo-analitycznym zorganizował zastępca szefa Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych Michał Syska, przez wiele lat współpracujący z prof. Modzelewskim. Sam bohater wspomnień urodził się w Moskwie niesławnego roku 1937 (rozwiązanie Komunistycznej Partii Polski, czas mordów na polskich komunistach, prześladowań i wyroków śmierci tylko za to, że ktoś był Polakiem), w politykę wszedł, jeszcze nie mając 20 Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Cennik śmiertelny
40 lat temu Sting wydał pierwszą solową płytę, a ja jako gołowąs z siódmej klasy uległem mrocznemu urokowi ballady o księżycu nad Bourbon Street, która zagnieździła się na długie tygodnie w czołówce Listy Przebojów Trójki. Dopiero kiedy udało się zdobyć kasetę z całym albumem, odkryłem „Russians”, pacyfistyczną balladę zimnowojenną z tekstem w PRL niecenzuralnym, bo mówiącym o Sowietach w tonacji niekoniecznie bałwochwalczej. Genialny podstęp Stinga polegał na tym, że oparł ten utwór na Prokofiewowskiej melodii z „Porucznika Kiże”, o czym jako nastoletni gówniarz wiedzieć nie mogłem, ale z miejsca w tej pieśni się zakochałem. Czułem, że ta muzyka przebija sufit rocka, jazzu, swinga czy czego tam jeszcze, że jest z innego kosmosu, później zwanego przeze mnie pieszczotliwie „poważką” – musiałem w swojej melomanii jeszcze długo dojrzewać, ale po latach Prokofiew stał się pierwszym z moich ulubieńców. „Rosjanie” przypomnieli mi się, a raczej przypomniała mi ich Aga Zaryan podczas finałowego koncertu Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej, jednego z najważniejszych festiwali na mapie Europy, któremu od lat szefuje Anna Stańko, córka naszego najsłynniejszego trębacza. Tekst nabrał dzisiaj wstrząsającej aktualności – Sting kończył swój song zdaniem: „Jedno, co może ocalić nas, to to, że Rosjanie także kochają swoje dzieci”. No, nie wiem. Od kiedy Putin ogłosił, że „trumienne” za żołnierza, który da się zabić na Ukrainie, wyniesie 5 mln rubli, matki z biedniejszych rejonów Rosji (czyli z 90% jej terytorium) bardzo chętnie wypychają swoje świeżo dorosłe pociechy na front – tak, żeby w razie czego chłopak nie zdążył założyć rodziny przed oddaniem życia za imperium, bo wtedy kasę przytuliłaby młoda wdówka. To jest kosmiczny zarobek, nie żadne 800+ za urodzone dziecko, tylko w Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Sejmie, zrób coś!
Szanować Hołownię? Jego sprzeciw wobec politycznego duopolu wzbudził kiedyś tyleż entuzjazmu, co wątpliwości, bo czyż trzeba było zmiękczać w ten sposób walkę demokratów? W dodatku Hołownia zaprzeczył sam sobie: będąc częścią Koalicji 15 Października, sam musiał stać się stroną tegoż duopolu. Usiłował zaznaczać swą odrębność, lecz to było raz groźne, raz groteskowe, a zawsze czynione wbrew koalicji. I przecież to właśnie Hołownia pogrzebał szanse demokratów w wyborach prezydenckich. Jako „ten trzeci” wcisnął się między Rafała Trzaskowskiego i Karola Nawrockiego, a w uczyniony przez niego wyłom weszli inni, również z tego samego demokratycznego obozu. Za późno było apelować o jedność przed drugą turą: Hołownia stał się faktycznym ojcem chrzestnym prezydentury Nawrockiego. Dopiero więc dziś widać: jemu nie chodziło o duopol – chodziło o siebie. Z tonącego okrętu kapitan schodzi ostatni – Hołownia zszedł pierwszy, a okręt zostawił i udał się na poszukiwanie nowej przygody. Zostawił też ludzi, którzy mu zaufali. Dla Polski demokratycznej okazał się szkodnikiem, dla swych wyborców – oszustem. Szanować Hołownię? Mimo wszystko można by było. Wszak nie tylko odnowił Sejm, ale podjął co najmniej jedną sprawę o znaczeniu fundamentalnym. Gdy bowiem rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek uznał w styczniu tego roku, że tryb ewentualnego wyjścia Polski z Unii Europejskiej jest niezgodny z konstytucją, to właśnie Hołownia wziął ten problem na barki. Rzeczywiście, byłoby nielogiczne, gdyby decyzja narodu, wyrażona swego czasu w referendum, mogła być unieważniona przez ustawę sejmową uchwaloną zwykłą, może i przypadkową, większością głosów. Donald Tusk jeszcze za rządów PiS przestrzegał przed scenariuszem wyjścia Polski z UE znienacka, na nocnym posiedzeniu Sejmu, co potwierdzone by zostało natychmiastowym podpisem prezydenta Dudy a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Uniwersytety w czasach postnauki
Miałem niedawno wykład dla studentów jednego z kierunków nauk społecznych. Uczelnia w dużym mieście akademickim. Mówiłem o teoriach kryminologicznych. Wspominając Bronisława Malinowskiego i jego książkę „Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich”, chciałem dorzucić jako ciekawostkę, że na jedną ze swoich wypraw na wyspy Pacyfiku Malinowski zabrał w charakterze fotografa dokumentalisty Witkacego. Płynęli statkiem i gdzieś w Azji dotarła do nich wiadomość o wybuchu I wojny światowej. Witkacy poczuł silny imperatyw udziału w tej wojnie, zrezygnował z dalszej wyprawy i zawrócił do Europy. Początkowo nie bardzo wiedział, do której konkretnie armii powinien się zaciągnąć. Czy jako formalnie poddany rosyjski do carskiej, czy jako od lat mieszkaniec Galicji raczej do c.k. armii lub legionów. Ostatecznie – a płynął długo i czasu na rozwiązanie tego problemu miał dużo – wybrał armię carską. Ja im to z zapałem opowiadam, a słuchacze patrzą spokojnie w swoje telefony, niektórzy pilniejsi wprawdzie nie w telefony, tylko na mnie, ale powiedzmy delikatnie… nieco beznamiętnym wzrokiem. Na wszelki wypadek zapytałem więc, czy wiedzą, kto to był Witkacy. Nikt nie wiedział! Nikt z kilkudziesięcioosobowej grupy! Parę tygodni wcześniej miałem wykład dla studentów prawa. Ta sama uczelnia, to samo duże miasto akademickie. Mówię o początkach kryminalistyki. Wspominam prof. Hansa Grossa, który uchodzi za ojca kryminalistyki. Robię dygresję. Gdy Gross na niemieckim uniwersytecie w Pradze wykładał procedurę karną, Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
To nie są złe życiorysy
Włodzimierz Czarzasty został wybrany na urząd marszałka Sejmu, zastąpił Szymona Hołownię. Nie było tu zaskoczenia. Zaskoczeniem natomiast mogła być atmosfera, krzyki posłów PiS: „Precz z komuną!”. To im powraca. Gdy usłyszeli, że szefem Kancelarii Sejmu będzie Marek Siwiec, wołali: „Komuch Siwiec! PZPR!”. Tę PZPR wypominają nawet w sytuacjach zupełnie niespodziewanych – gdy podczas posiedzenia sejmowej Komisji Kultury głos chciał zabrać Jan Ordyński, reprezentujący Towarzystwo Dziennikarskie, Piotr Gliński wołał do niego: „Czy był pan w PZPR?”. A potem, że to skandal, że komunista będzie mu mówił o wolności mediów. Szanowne panie i szanowni panowie z PiS – owszem, możecie mówić, co chcecie o PZPR, ale zważcie na Jarosława Kaczyńskiego. On także woła czasami: „Precz z komuną”, ale przecież jak się zastanowicie, to zauważycie, że Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Race i jad
W pobliżu naszego domu jest Samuel – chrześcijańskie przedszkole, szkoła podstawowa i liceum. Miał tam chodzić Antek, ale go nie przyjęli. Ciekawe dlaczego? Może wywąchali moje teksty krytyczne wobec Kościoła? Mija właśnie to miejsce starsza, siwa para. On woła do żony: „Popatrz, żabciu, żydowska szkoła!”. Żabcia zwraca uwagę, że to chyba jednak chrześcijańskie. „A tam, to żydowskie”, mówi siwy pan z pogardą. Nie wie, że jeśli coś chrześcijańskie, to w dużej mierze żydowskie, jak Chrystus i jego matka i jak w końcu Biblia. On jest pewien, że święta rodzina to Polacy o poglądach narodowo-prawicowych. Przecież grubo ponad milion Polaków wyznaje poglądy Brauna i podobnie jak on wierzy, że w dzisiejszej Polsce Żydzi się poukrywali, bo przecież zupełnie ich nie widać, a i tak wpływają na losy naszego kraju. Braun nawet oświadczył, że nie wierzy w komory gazowe, to żydowska bujda. Czy milion jego wyznawców nie wierzy, że Niemcy zbudowali na terenie Polski przemysł śmierci, więc Auschwitz to jedynie makieta? I w tym temacie… „Bugonia”, znakomity film Yórgosa Lánthimosa, też o tym, jak internet karmi spiskowe myślenie i doprowadza ludzi do obłędu. Przecież choćby religia smoleńska jest chorobą umysłową. Jak zwykle u Lánthimosa są cudowne elementy surrealistyczne. Ten film to mieszanina kilku gatunków: thriller, dramat, komedia, groteska, a w finale przesłanie do ludzkości, że być może z głupoty zmierzamy do samozagłady. Po dwóch latach znowu we wsi Chybie. Rozstrzygnięcie konkursu poetyckiego Exodus ‘25. Przybyło 928 zestawów prac, każdy po trzy wiersze. Miłosz powiedział kiedyś ze smutkiem: „Kurczą się, kurczą nasze wyspy”. Myślał o kulturze, a zwłaszcza o poezji. To prawda, wydawnictwa i księgarnie nie chcą poezji, jednak zaskakująco wielu ludzi pisze wiersze. Rzeczywiście skurczyły się nasze wyspy, ale panuje na nich wielki tłok. W Chybiu jest duża grupa poetycka, w ramach Stowarzyszenia Bez Limitu poeci spotykają się raz na miesiąc. Przybywają z sąsiednich wsi i miasteczek. Jak więc to możliwe, że wydawcy i księgarnie nie chcą tomików wierszy i nie są one kupowane? Zapewne działa narcystyczna osobowość naszych czasów. Dla poety ważne są tylko jego wiersze, Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wywiady Przeglądu
Granie potwora zostawia ślad
Po pewnym czasie odczuwasz skutki swojej pracy jak bóle fantomowe Hejt za rolę, czyli gdy fikcja boli za bardzo Tomasz Schuchardt stworzył przekonujący portret oprawcy, tyrana swojej partnerki. Jego kreacja, autentyczna i oparta na sile, jest jednym z najmocniejszych elementów filmu. I właśnie dlatego aktor stał się celem mimowolnych ataków niektórych widzów. Tuż po premierze zaczęły się pojawiać reakcje ludzi, którzy nie potrafili oddzielić fikcyjnej postaci filmowej od aktora. Schuchardt został mimowolnie odpowiedzialny za ekranowego Grześka i emocje kierowane w jego stronę. W mediach i nawet w świecie rzeczywistym zaczęły się mnożyć komentarze pełne niechęci i złości. Sam aktor przyznał, że ktoś podszedł do niego i nazwał „przemocowcem”. Tymczasem ataki, jeśli już, powinny być kierowane wyłącznie do fikcyjnego bohatera. Ale to Schuchardt jest obrzucany błotem. Obrywa za postać, której miał nadać wiarygodność. Za postać, którą budował tak realistycznie, by widz uwierzył w jej brutalność. To, co miało być dowodem jego profesjonalizmu, obróciło się przeciwko niemu. Aktor nie popełnił żadnego błędu. Zderzył się tylko z efektem ubocznym trudnej i intensywnej roli. Teraz, zamiast wyrazów uznania, słyszy komentarze pełne oskarżeń i ocen, które dotyczą nie jego, ale granej przez niego postaci. Weronika Mikusek Tomasz Schuchardt – (ur. w 1986 r.) absolwent PWST w Krakowie. W latach 2010-2014 występował w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Później był związany z Teatrem Ateneum w Warszawie. Kreacja w filmie „Chrzest” przyniosła mu nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w Gdyni, a występ w „Jesteś Bogiem” – nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na tym samym festiwalu. Za rolę w „Doppelgängerze. Sobowtórze” otrzymał Orła i nagrodę w Gdyni. Razem z Agatą Turkot odebrał na Warszawskim Festiwalu Filmowym Specjalną Nagrodę Jury za główne role w „Domu dobrym” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Grasz w filmach i w serialach, w mniejszych projektach i w głośnych tytułach, u debiutantów i u bardzo doświadczonych twórców. Według jakiego klucza dobierasz kolejne role? – Klucze zmieniały się w ciągu lat. Na samym początku decydował fakt, że ktoś w ogóle chciał mnie zaangażować. Nie otrzymywałem wielu propozycji, więc brałem prawie wszystko, co przychodziło. Kierowałem się tym, że trzeba grać. Taka zasada powinna zresztą obowiązywać podczas nauki aktorstwa, ponieważ rozwój aktora polega głównie na praktyce. Trzeba występować wszędzie, gdzie się da, aby mieć jak najwięcej zawodowych spotkań. Dobrze jest współpracować z kilkoma reżyserami, z różnymi aktorami, wybierać odmienne teksty. Zdobywać szlify w telewizji, na deskach teatralnych, w kinie albo w serialach. Oczywiście w ramach możliwości i nie za wszelką cenę. Twoje podejście musiało później się zmienić. – Klucz wyboru zmienił się, gdy doszedłem do takiego punktu, w którym miałem więcej propozycji niż czasu. Wtedy zacząłem się uczyć trudnej sztuki selekcji. Najważniejszy stał się dla mnie scenariusz, czyli rozważenie, czy coś mnie zainteresuje w tekście, czy rola, którą mam przygotować, jakoś mnie rozwinie. Drugim decydującym czynnikiem jest oczywiście spotkanie, czyli to, z kim będę grał i kto będzie mnie reżyserował. Jestem też zwolennikiem brania udziału w projektach niskobudżetowych. Jeżeli komuś można pomóc na początku drogi, którą przecież każdy z nas przechodził, to chętnie się angażuję. Zgodziłbyś się z tezą, że granie czarnych charakterów jest bardziej atrakcyjne dla aktorów? – Nie. Dużo wdzięczniej pracuje się nad portretem bohatera, który ma jakieś charakterystyczności. Chodzi o ciekawostki fizyczne, które kogoś wyróżniają, o inną specyfikę mówienia. Tworząc kino biograficzne, dowiadujemy się np., że ktoś się jąkał lub kulał na prawą nogę. Albo reżyser wymaga od nas, żebyśmy mówili z litewskim akcentem, jak znana postać historyczna. Atrakcyjne są także sytuacje, w których podejmujemy się wyzwań dodatkowych – uczymy się jeździć konno, strzelać z broni, grać na instrumencie. Co więcej, gdy dobrze się wykona charakterystyczną rolę, jest ona bardziej zauważana przez widza. Moje doświadczenia jednak podpowiadają, że takie role częściej pojawiają się na drugim planie. Miałem przyjemność grać bohaterów pierwszoplanowych i tych charakterystycznych z drugiego planu – to rzeczywiście trochę inny rodzaj pracy. Szerzej myśli się o postaci pierwszoplanowej, gdzie indziej rozkłada się akcenty. Trzeba precyzyjnie rozrysować, jak przedstawić bohatera, do czego on dąży i gdzie nastąpią momenty jego załamania. Z kolei niektóre sceny należy wręcz zostawić postaciom drugoplanowym, aby tworzyły bogatsze tło dla całej historii. Nie każda sekwencja musi należeć do protagonisty. Występując na drugim planie, zwykle próbujesz w kilku momentach zawrzeć esencję bohatera. Ostatnio zagrałem w jednym filmie tylko trzy sceny. Wtedy musisz zaznaczyć swoją obecność na tyle, żeby nadać postaci ważność, a jednocześnie nie przysłonić niczego z drogi głównego bohatera. Może czarne charaktery gra się łatwiej? – Nie jest tajemnicą, że każdy z nas, aktorów, ma do czegoś łatwiejszy dostęp. Niektórzy mają naturalną predyspozycję do ról komediowych. Pojawiają się i nieważne, co zrobią, już będzie śmieszniej. Nikt nie powie, że bycie zabawnym okupili tytaniczną pracą. W moim przypadku jest podobnie z byciem groźnym. Mam specyficzną twarz i jestem świadom swojej urody. Wiem z różnych rozmów, że ludzie widzą we mnie cwaniaka albo osobę mocno przekonaną do swoich racji. Do takich postaci mam na pewno łatwiejszy dostęp. Z rolą Grześka w „Domu dobrym” chyba tak prosto nie było. – Rzeczywiście, mocno popracowałem sobie nad pewnymi rzeczami w moim bohaterze. Łatwość w graniu czarnych charakterów, o której wspomniałem, wystarczy na kilka scen, na epizod, w którym złoczyńca pojawia się z bronią albo grozi komuś spojrzeniem. My jednak rozmawiamy o bohaterze bardzo często obecnym na ekranie. Chociaż gram główną rolę męską, uważam, że jej funkcja jest służebna. Od początku wiedziałem, że to jest film Agaty Turkot, film o Gośce i innych kobietach, które doświadczyły przemocy domowej. Ja miałem stworzyć ścianę, o którą będą uderzać albo przez którą nie mogą się przebić. Postać Grześka reprezentuje jednak szerokie spektrum przemocy. Na początku filmu funkcję
W filharmonii jak w samolocie
Chcę, aby nowicjusz w Filharmonii Narodowej czuł się swobodnie Zofia Zembrzuska – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego na kierunku kulturoznawstwo oraz Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie na kierunku zarządzanie projektami. Ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia im. Józefa Elsnera w Warszawie (klasa skrzypiec). Od 2012 r. była związana zawodowo z Instytutem Adama Mickiewicza – początkowo na stanowisku realizatora projektów, a od 2018 r. jako menedżer programu Polska Music. W 2021 r. objęła stanowisko kierownika Wydziału Projektów i Wydarzeń Artystycznych, w ramach którego realizowane były wszystkie projekty instytutu. Od września 2021 r. była zastępcą dyrektora Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Od ponad dwóch miesięcy zasiada pani w fotelu dyrektora Filharmonii Narodowej, jako pierwsza kobieta na tym stanowisku. Jesteśmy świeżo po XIX Konkursie Chopinowskim, kiedy to gmach filharmonii był oblegany przez melomanów, gotowych nawet spędzić kilka godzin nocnych w śpiworach, aby rano otrzymać wejściówkę. Czy taki stan oblężenia może się powtórzyć w normalnym sezonie koncertowym? – Przede wszystkim mamy szczęście, że nasza filharmonia cieszyła się wtedy tak wielkim zainteresowaniem. To dla instytucji muzycznych ogromna szansa i dowód, że można zainteresować muzyką klasyczną szeroką publiczność. Choć z pewnością była to szczególna grupa słuchaczy, wśród nich znaleźli się także ci, którzy o muzyce klasycznej niewiele wiedzą. Właśnie wyjątkowa atmosfera konkursu, swoistego turnieju pianistów, przyciągnęła ich do nas. To dla nas pewna wskazówka. W podobnym duchu docierania do nowych słuchaczy uruchomiliśmy w tym sezonie nowy cykl – Koncerty Czwartkowe, których formuła może być nieco przystępniejsza dla osób dopiero rozpoczynających przygodę z muzyką klasyczną: koncerty są krótsze, nie mają przerwy, a poprzedza je wprowadzenie dostosowane do potrzeb odbiorców. Zaczęliśmy od twórczości Bacha w wykonaniu orkiestry Kore pod kierownictwem Aapo Häkkinena. Między utworami prowadzone były krótkie rozmowy z muzykami, przybliżające dane dzieła. To był pewnego rodzaju eksperyment, myślę, że udany. Muzyka stała się bliższa słuchaczom, zwłaszcza tym, którzy dotąd wyczuwali pewną niewidzialną barierę przy wejściu do filharmonii, do „świątyni sztuki klasycznej”. Teraz mogli nieco lepiej zrozumieć, o co w tej muzyce chodzi. Dostrzegli, że pozorna trudność w odbiorze nie powinna nikogo wykluczać. Dla takich właśnie czwartkowych słuchaczy, a zwłaszcza tych, którzy przychodzą do nas po raz pierwszy, umieściliśmy na stronie internetowej rodzaj przewodnika objaśniającego pewne rytuały związane z klasyką muzyczną, choć one też nie powinny nikogo wykluczać. Czytam na waszej stronie hasła z przewodnika „Pierwsza wizyta w Filharmonii”, gdzie wspomina się np. o ubiorze, dając do wyboru strój wieczorowy albo dowolny: „Wystawna elegancja nie jest żadnym przymusem – nie każdy przecież czuje się dobrze w krawacie albo szpilkach. Jeśli należysz do tej grupy, polecamy prosty, schludny ubiór – tak, aby to Tobie było wygodnie”. To bardzo przyjazne podejście. – Na naszej stronie są również wskazówki odnośnie do napojów i jedzenia w sali, spóźnionych słuchaczy, a nawet oklasków i wstawania z foteli. A wszystko po to, by z jednej strony przełamać uczucie niepewności u debiutujących słuchaczy, a z drugiej, by nie robić niepotrzebnego hałasu przeszkadzającego w odbiorze muzyki. Mowa o szeleszczeniu, stukaniu fotelami, nawet kasłaniu. I wreszcie sprawa nagminna, bo średnio na co drugim koncercie rozlega się sygnał telefonu komórkowego. Podczas Konkursu Chopinowskiego utworzono nawet specjalne stanowisko pomagające publiczności przestawić aparat na tryb samolotowy. Może przydałaby się jakaś elektroniczna zapora odcinająca połączenia komórkowe? – Przed każdym koncertem nadajemy prośbę o wyłączenie telefonów i innych urządzeń elektronicznych, aby nie zakłócały odbioru muzyki. Koncertów jest wiele i liczymy, że wszyscy nasi goście będą przestrzegać tego wymogu. Ktoś policzył, że te koncerty to w roku 10 tys. minut muzyki, ponad 140 spotkań w filharmonii. Czy osiągnęliście już maksimum możliwości? – Chodzi nam nie o liczbę, lecz przede wszystkim o najwyższą jakość. Zaplanowaliśmy 61 koncertów symfonicznych i chóralnych oraz 16 kameralnych – w tym cztery recitale. Scena Muzyki Polskiej proponuje osiem koncertów, do tego siedem Koncertów Czwartkowych. Koncertów dla dzieci będzie 36 – 16 w Sali Koncertowej i 20 w Sali Kameralnej. Nowy cykl, o którym wspomniałam, przeznaczony jest generalnie dla grupy dotąd najskromniej reprezentowanej, czyli od 16 do 26 lat, a więc tych, którzy już podejmują samodzielne decyzje o spędzaniu czasu wolnego, a jeszcze nie zarabiają. Pomyśleliśmy zatem Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Nasze krople drążą skały
Na naszych kongresach nie ma płaczu, dominuje poczucie, że mamy co pokazać i czym się pochwalić Prof. Henryk Skarżyński – otochirurg, specjalista z dziedziny otorynolaryngologii, audiologii, foniatrii i otolaryngologii dziecięcej. Od 2003 r. kieruje stworzonym przez siebie Światowym Centrum Słuchu Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu, wiodącym światowym ośrodkiem implantów słuchowych. Inicjator i organizator kongresów Zdrowie Polaków oraz Nauka dla Społeczeństwa. To już siódmy Kongres Zdrowia Polaków, który pan organizuje. Warto w to się angażować? – Warto było i należy to kontynuować. Pierwszy kongres odbył się w 2019 r. i pokazał ogromny potencjał tkwiący w wielu ośrodkach medycznych oraz w wielu zespołach. Zaprezentowaliśmy prawdziwe, trwałe osiągnięcia oraz wysoki poziom polskiej nauki i medycyny. To miało budować zaufanie do zawodów medycznych, do tego, co możemy zaoferować pacjentom. W jednej z debat spotkali się ministrowie lub wiceministrowie wszystkich kierownictw resortu zdrowia od początku lat 90. Przedstawiciele każdej ekipy w resorcie mogli powiedzieć i pokazać, co im się udało, ile było słusznych decyzji, których czasem nie dostrzegamy. To był przykład realnego wzniesienia się ponad wszelkie podziały. Początkowo wydawało się, że Kongresy Zdrowia Polaków będą kolejną „ścianą płaczu”. Przyjadą eksperci, uznani fachowcy, ponarzekają i się rozjadą. Tymczasem chyba jest inaczej. – Na naszych kongresach nie ma płaczu, dominuje poczucie, że mamy co pokazać, czym się pochwalić w wymiarze lokalnym, krajowym, europejskim i światowym. Patrzymy szeroko na to, co można nazwać zdrowiem. Proszę zwrócić uwagę, że na kongresie rozmawiają nie tylko medycy, ale i przedstawiciele wydawałoby się trochę innych światów: kultury, sportu, gospodarki, humaniści i inżynierowie, przedstawiciele towarzystw naukowych oraz organizacji pacjentów, reprezentanci różnych środowisk i grup pokoleniowych. A potem, po każdej edycji kongresu, starannie opracowujemy rekomendacje dla decydentów wszystkich szczebli, dla samorządu i rządu. Z jakim skutkiem? – Nasze postulaty były prezentowane podczas specjalnych konferencji w Senacie RP. Potrafiliśmy doceniać siebie i innych, pokazując ich wkład oraz – co mnie najbardziej cieszy – systematyczne popychanie wielu spraw do przodu, zwłaszcza w edukowaniu społeczeństwa, w budowie postaw prozdrowotnych. Prezentując nasze rekomendacje, byliśmy słuchani. Czy zawsze szły za tym oczekiwane przez nas decyzje? Pewnie nie, ale nasze krople drążą skały. Mówi pan, że wnioski i uwagi formułowane podczas kolejnych kongresów są uwzględniane i wdrażane. – Przykładów można wymienić wiele, ale one są nie tylko naszą zasługą i nawet gdy wiem, że o czymś mówiliśmy jako pierwsi, czasem jedyni, nie upoważnia mnie to do przypisywania sukcesu tylko sobie. Zwykle jest on wypadkową wielu działań, w tym naszych. Czyli? – Pamiętam pierwsze debaty przedstawicieli samorządów różnych szczebli, którzy przedstawiali pojedyncze inicjatywy różnych akcji mających na celu upowszechnianie programów profilaktycznych. Dziś nie ma w Polsce samorządu na szczeblu gminy, powiatu czy województwa, który by nie wymienił całej palety przedsięwzięć prozdrowotnych. Czyja to zasługa? Na pewno nie tylko nasza… Ale to my stworzyliśmy forum wymiany poglądów czy upowszechniania dobrych praktyk, które zostały dostrzeżone, a następnie wdrożone w wielu miejscach. Te efekty to osiągnięcie zbiorowe. To cenne, gdy swój punkt widzenia, jak poprawić warunki w ochronie zdrowia, przedstawia rektor uniwersytetu, politechniki, wyższej szkoły psychologii społecznej, uczelni rolniczej, przyrodniczej, ekonomicznej oraz akademii sportu. Cieszy, że w debatach uczestniczą ministrowie zdrowia, obrony narodowej, nauki, edukacji i rolnictwa. Mamy poczucie, że jesteśmy słuchani i szanowani. I liczymy, że przyniesie to oczekiwane owoce – szybko lub w dalszej perspektywie. Jesteśmy pragmatyczni i cierpliwi. W zawodach medycznych to ważna cecha. Przecież gdy pada określenie „system ochrony zdrowia”, każdy inaczej to sobie wyobraża. Wiadomo, to szeroki obszar, obejmujący działania państwa, środowiska i zwykłych ludzi, pacjentów. Da się to połączyć? – Nie jest to proste, ale daje się łączyć. Przed dwoma laty głównym głównym hasłem kongresu było: „One health” – jedno zdrowie. Bo zdrowie to nie tylko choroba, lek, szczepionka, badanie tomograficzne itd. Zdrowie to jest to, gdzie i jak żyjemy, jak traktujemy nasze otoczenie, jak o nie dbamy, by zapewnić dobrostan zwierzętom, roślinom i następnym pokoleniom ludzi. Zdrowie to jedno, choroba to drugie. – Jednym z większych problemów mentalnych, głęboko w nas zakorzenionych, jest ciągłe odnoszenie się do choroby. Coraz lepiej, a czasem bardzo dobrze radzimy sobie z tym, jak zarządzać chorobą, ale nie radzimy sobie z zarządzaniem naszym zdrowiem. To drugie jest o wiele trudniejsze r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Skończmy z tym
To, co dzieje się na fermach futerkowych, trudno opisać słowami Dlaczego my, ludzie, uważamy, że możemy trzymać zwierzęta w klatkach tylko po to, by robić z nich futra, bez których możemy spokojnie się obejść? – Często o tym myślę i dochodzę do wniosku, że u wielu ludzi pokutuje przekonanie, że mamy władzę nad całą planetą, w tym nad zwierzętami. Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi: bo możemy. Możemy, bo nikt nam nie zabronił i nikt nie zwrócił uwagi, że to nie w porządku, a jest tak, że dopóki ktoś czegoś prawnie nie zakaże, zawsze znajdą się ludzie, którzy będą czerpali z tego zysk. Porozmawiajmy o przemyśle ferm futrzarskich w Polsce. Czy Stowarzyszenie Otwarte Klatki powstało z powodu tego, co działo się u nas jeszcze kilkanaście lat temu? – Zakładając Otwarte Klatki w 2012 r., chcieliśmy się skupić na tych problemach i rozwiązaniach, które mogą pomóc jak największej liczbie zwierząt. Większość organizacji prozwierzęcych skupia się na zwierzętach towarzyszących, czyli psach i kotach. Zdecydowanie mniej organizacji zajmuje się zwierzętami gospodarskimi, których jest więcej i których skala cierpienia jest nieporównywalnie większa. Na stronie internetowej piszecie: „Zabiegamy o lepszą ochronę zwierząt zamykanych na fermach, a także o prawo konsumentów do pełnej wiedzy na temat warunków ich życia”. Czego nie wiemy o fermach futerkowych? – Pierwszą kampanią Stowarzyszenia Otwarte Klatki była ta na rzecz zakazu hodowli zwierząt na futro. W latach 2012-2013 był w Polsce bum na fermy futrzarskie. Wiązało się to z faktem, że w 2012 r. w Holandii wszedł zakaz hodowli zwierząt na futro i Holendrzy zaczęli fermy przenosić do nas, bo tu mieli korzystne warunki. Część polskich hodowców, którzy później stali się potentatami w branży, uczyła się od Holendrów. Bum spowodował, że zaczęło się do nas zgłaszać coraz więcej mieszkańców wsi, którzy mieli problem z fermami. Wtedy też zaczęliśmy przeprowadzać pierwsze śledztwa. Dziś, po wielu akcjach i kampaniach, świadomość ludzi jest większa. Kilkanaście lat temu opinia publiczna nie zdawała sobie sprawy, w jaki sposób wytwarza się futro. Wiele osób twierdziło, że futro jest wyrobem związanym z łowiectwem, pochodzącym z upolowanych zwierząt. Dziś większość wie, że w Europie pochodzi ono z ferm, gdzie zwierzęta żyją w klatkach. Jakie gatunki są trzymane na fermach w Polsce? – W Polsce na futro hoduje się lisy, jenoty, szynszyle i przede wszystkim norki amerykańskie. Są to zwierzęta dzikie i drapieżne, które w naturze prowadzą samotniczy tryb życia i przemierzają ogromne tereny. Jak ich życie wygląda na fermie futrzarskiej? – Bardzo trudno wyobrazić sobie fermę, jeśli się jej nie zobaczy, ale spróbuję to opisać. Życie zwierzęcia zaczyna się wiosną, bo wiosną rodzą się młode. Zwierzę ląduje w klatce i poza opuszczaniem jej na procedury ważenia czy mierzenia spędza w niej cały czas. Klatki są niewiele większe od samych zwierząt. Przykładowo na dwa lisy przypada powierzchnia 1 m kw. Gdy w wyniku interwencji jakaś organizacja ratuje lisa z fermy futrzarskiej, musi mu w azylu zapewnić większą przestrzeń, niż miał na fermie. To pokazuje jasno, że klatka na fermie nie służy zapewnieniu dobrostanu, tu liczy się zysk hodowcy. Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) potwierdził, że na fermach futrzarskich nie jest zapewniony ani fizyczny, ani psychiczny dobrostan zwierząt. Co to znaczy? – Fizyczne problemy zwierząt przeznaczonych na futro to np. deformacje łap, które wpadają im między pręty klatek. Zwierzęta bardzo często mają infekcje oczu, uszu i dziąseł. Mają też często pogryzienia wynikające ze wzajemnej agresji. Zwierzęta są karmione w taki sposób, że papka mięsna jest nakładana na klatkę i po niej ścieka, prosto na zwierzęta, przez co one gryzą się nawzajem. W klatkach obserwujemy także autoagresję. Otwarte rany często nie są leczone. Na fermach dochodzi też do kanibalizmu. Nie da się tych problemów uniknąć, jeśli zamykamy dzikie zwierzęta w klatkach. A co z problemami psychicznymi? – Wynikają z faktu, że w tych warunkach zwierzęta nie są w stanie zaspokajać podstawowych potrzeb behawioralnych, takich jak chociażby ruch. Do tego dochodzi potrzeba eksploracji otoczenia, zabawy, węszenia i poszukiwania pożywienia. Nakładanie papki z mięsa na klatkę nie zaspokaja instynktu łowieckiego. Są również inne niezaspokojone potrzeby typowe dla danego gatunku, np. kopanie nor przez lisy czy spędzanie czasu w wodzie przez norki. Problemy psychiczne objawiają się apatią, nudą i stereotypią, czyli powtarzalnymi, bezcelowymi ruchami, jak kręcenie się w kółko, drapanie w pręty klatki czy odbijanie się od jej ścian. Tak wygląda życie, a jak wygląda śmierć zwierząt na fermach futrzarskich? – Życie zwierzęcia kończy się jesienią po sześciu-ośmiu miesiącach od urodzin, więc tak naprawdę mówimy o szczeniętach. Zwierzęta są siłą wyciągane z klatek, następnie gazowane (norki) albo zabijane przez porażenie prądem (lisy, jenoty, szynszyle). Wygląda to tak, że jedną elektrodę Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wspólnota daje ratunek
Wszyscy są bezradni w wielkiej strukturze Kościoła Piotr Domalewski – (ur. w 1983 r.) zdobył dyplom aktora sztuki lalkarskiej w Białymstoku, na wydziale zamiejscowym Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, a potem ukończył aktorstwo na PWST w Krakowie. Jest absolwentem reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego pełnometrażowy debiut „Cicha noc” wygrał Złote Lwy na FPFF w Gdyni oraz 10 Orłów. Film „Jak najdalej stąd” przyniósł mu nagrodę za scenariusz w Gdyni i Paszport „Polityki”. Byłeś ministrantem? – Przez 12 lat. Jakie są twoje wspomnienia z tego okresu? – Bycie ministrantem jest ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza w tak długiej perspektywie. Od najmłodszych lat służyłem przy ołtarzu, więc kościelne formuły weszły mi głęboko do głowy. Poza tym ministranci znają sposób funkcjonowania Kościoła od zakrystii i coś na tym tracą. Przypomina to trochę oglądanie filmu z perspektywy reżysera. Trudno wejść w fabułę, bo rozpoznaje się metody kręcenia, twarze statystów itp. Nawet podczas gali otwarcia festiwalu wszystko będzie wyglądało pięknie na scenie, ale za kulisami trwa praca wielu osób, które mają dylematy i problemy. Sceniczna magia do końca nie działa, gdy się wie, co się dzieje z tyłu. To porównanie najlepiej oddaje doświadczenie bycia ministrantem przez 12 lat. Na ile te przeżycia wpłynęły na pomysł realizacji „Ministrantów”? – Na pewno dzięki zgromadzonym doświadczeniom z tamtego okresu mogłem wiarygodnie sportretować Kościół od tzw. zakrystii. Lubię opowiadać historie, z którymi mogę się utożsamić, lub takie, które mogę przedstawić w sposób autentyczny. „Ministranci” to właśnie ten przypadek. Sama fabuła nie ma jednak wiele wspólnego z moimi przeżyciami. Kiedy pisałem scenariusz, pomyślałem sobie, co by było, gdyby dzisiaj pojawiła się taka postać jak Jezus. I rozwinąłem ten pomysł w filmie. Główny bohater, Filip, młody człowiek wychowywany przez samotną matkę, nigdy nie poznał ojca. Odkrywa u siebie rodzaj powołania i będąc w nieustannym dialogu z siłą wyższą, postanawia poświęcić życie dla zmiany lokalnej społeczności. To współczesna adaptacja historii z Nowego Testamentu. „Ministranci” są jednocześnie opowieścią zaangażowaną społecznie. Skąd bierze się u ciebie zacięcie do takiego kina? – To chyba wynika z faktu, że muszę uwierzyć w swoich bohaterów, w to, że sytuacje, które pokazuję na ekranie, mogły komuś się przytrafić. Trudno o lepszy wzorzec niż wczesne filmy braci Dardenne czy kino Kena Loacha, którego bardzo cenię. A w co mogę uwierzyć ja jako dzieciak wychowany na blokowisku we wschodniej Polsce? Znam takie realia, dlatego wierzę w określone rzeczy. Ktoś z innym bagażem społecznym opowie zupełnie inne historie. Zawsze też podkreślam, że moim ulubionym filmem jest „Manchester by the Sea”. Pokazana tam społeczność wydaje się całkowicie realna i choć ekranowa opowieść nie wydarzyła się naprawdę, dzieje się codziennie w tysiącu miast. Bardzo bym chciał, żeby tak samo było z moimi filmami. Podsumowując, lubię kino, które omija publicystykę, ale wchodzi w dialog z bliską mi rzeczywistością. Pewnie dlatego nie robię filmów o potentatach branży modowej, bo ich świata po prostu nie znam. W Polsce nie mamy jednak dobrego kina społecznego, bo filmy o ludziach nieuprzywilejowanych ekonomicznie najczęściej pokazują różne patologie. Brakuje im wyczucia. – Robienie filmów o tematyce społecznej nie jest proste. Sytuacje ekstremalne znacznie łatwiej przebijają się do świadomości widzów, docierają szerzej, dlatego naturalnie ciągnie nas do opowiadania w ten sposób. Ja jednak staram się uprawiać kino społeczne po swojemu. Posłużę się przykładem wspomnianego giganta modowego. Może i dałbym radę zrobić o nim film, ale pod jednym warunkiem. W domu bohatera pracowaliby np. sprzątaczka lub ogrodnik. I to z ich punktu widzenia opowiadałbym o świecie wielkich pieniędzy i mody. Potrzebuję odpowiedniej perspektywy, którą daje mi spojrzenie ludzi z niższych szczebli drabiny społecznej. Bohaterowie „Ministrantów”, Filip i jego przyjaciel Gustaw, mieszkają w małym mieście. Pochodzą jednak z bardzo różnych domów. Czujesz, że zbyt łatwo zapominamy o dzielących nas różnicach klasowych i ekonomicznych? – Uważam, że jako Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Literatura wciąż ma moc
Nawet jeśli czyta mniej ludzi, to czytają głębiej Vincenzo Latronico – włoski pisarz, autor powieści „Do perfekcji”, która znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera Twoja skromna rozmiarowo książka zdobywa uznanie na świecie, nagrody, nominacje, ale to nie jest typowa powieść: nie ma fabuły ani dialogów, właściwie sam opis. – Przez lata próbowałem napisać coś o tym, jak technologia i internet przekształciły naszą codzienność. Na początku myślałem o klasycznej powieści z bohaterami, fabułą, konfliktem. Ale czułem, że taka konstrukcja nie odda prawdy o naszym świecie. Bo współczesność nie dzieje się w spektakularnych momentach, tylko w drobiazgach. W tym, jak parzymy kawę, jak urządzamy mieszkania, jak planujemy wakacje, jak mówimy o miłości. Te zmiany są zbyt subtelne, by z nich zbudować fabułę. Właściwie tworzą one coś w rodzaju „miliona małych historii” i o tym chciałem napisać. Forma musiała być inna: statyczna, obserwacyjna, bardziej eseistyczna niż narracyjna. Georges Perec w „Rzeczach” zrobił coś podobnego – opowiedział o społeczeństwie konsumpcyjnym poprzez katalog przedmiotów. Dla mnie punktem odniesienia była nie konsumpcja, ale cyfrowość. To ona stała się nowym powietrzem, którym oddychamy. U Pereca wszystko jest materialne: meble, ubrania, samochody. Ty opisujesz rzeczy wirtualne: posty, stories, cyfrowe obrazy. Twoi bohaterowie żyją w świecie, który istnieje zarazem w telefonie i w głowie. – Tak, choć paradoksalnie nie widzę tu wielkiej różnicy. Za każdym cyfrowym obrazem stoi coś fizycznego: filiżanka kawy, fotel, hotel. Myślimy, że jesteśmy inni niż nasi rodzice, bo nie kupujemy rzeczy, tylko przeżycia. Ale to wciąż ten sam mechanizm. Dziś sprzedaje się nie przedmiot, lecz ideę życia. Zamiast nowego samochodu – weekend w Toskanii, zamiast biżuterii – kurs jogi w Portugalii. I wszyscy mówimy: „Ja nie potrzebuję rzeczy, potrzebuję doświadczeń”. Tyle że doświadczenia też kosztują. Może nawet więcej, bo kupujemy nie tylko coś, czego możemy dotknąć, ale także narrację o sobie. To luksus XXI w. – kupić iluzję, że się nie kupuje. Anna i Tom, twoi bohaterowie, są tego idealnym przykładem. Fotografują wszystko, aranżują sceny, w których ich życie wygląda lepiej. Rzeczywistość została podporządkowana obrazowi? – Zdecydowanie tak. Kiedyś życie i reklama były oddzielone: reklama miała być ładniejsza niż produkt, a rzeczywistość była „prawdziwa”. Teraz ta granica się zatarła. Spójrz na restauracje – kiedyś były przyciemnione, intymne, romantyczne. Dziś są jasne i minimalistyczne, żeby jedzenie dobrze wyglądało na zdjęciach. Albo mieszkania – projektuje się je tak, by dobrze wychodziły na Instagramie, niekoniecznie by wygodnie się w nich żyło. Obraz stał się celem samym w sobie. Media społecznościowe wprowadziły do codzienności język reklamy. Żyjemy jak marki: budujemy własny wizerunek, opracowujemy strategie komunikacji. To nie znaczy, że jesteśmy fałszywi, po prostu tak dziś działa świat. Obraz jest walutą, a my wszyscy jesteśmy trochę influencerami. Media społecznościowe są naszym lustrem? – Tak, ale to lustro, które pokazuje tylko dobrze oświetlone fragmenty. Widzimy w nim siebie, jakimi chcemy być, a nie jakimi jesteśmy. Problem w tym, że z czasem zapominamy o tej różnicy. Dawniej fotografia była próbą zatrzymania chwili. Teraz jest próbą stworzenia jej od nowa, w lepszej wersji. To subtelna, ale fundamentalna zmiana. Nie dokumentujemy życia, tylko je aranżujemy. Właśnie dlatego w „Do perfekcji” nie ma fabuły, bo sugerowałaby, że istnieje jakaś ciągłość, sens, kierunek. Tymczasem nasze życie to raczej seria obrazów, niekończący się scroll. Twoi bohaterowie są młodzi, mobilni, żyją z laptopa, podróżują. Nie mają korzeni ani dzieci. To portret pokolenia? – Tak, choć nie chciałem pisać manifestu. Anna i Tom są typowymi przedstawicielami klasy kreatywnej: projektują strony internetowe, pracują zdalnie, mają gust, trochę pieniędzy, ale żadnej stabilności. Ich życie jest estetyczne, ale kruche. W świecie bez wspólnoty łatwo uwierzyć, że bliskość można Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Zdanie musi mieć melodię
O książkach, muzyce i Warszawie Paweł Sołtys – ps. Pablopavo, wokalista, muzyk, autor tekstów piosenek i opowiadań. Laureat Paszportu „Polityki” 2014 w kategorii muzyka popularna, w 2017 r. nominowany w kategorii literatura za zbiór opowiadań „Mikrotyki”. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nagrody Literackiej Gdynia. Nie lubisz udzielać wywiadów? – Lubię, ale… bywa różnie. Czasem mam kłopot z tym, że przy kolejnej książce czy płycie zestaw pytań się powtarza i nie bardzo wiadomo, co odpowiadać. Człowiek nie chce mówić w kółko tego samego. A nie jestem Himilsbachem, żeby tak ładnie wszystko zmyślać na poczekaniu, więc bywa to trochę denerwujące. Ale to nie jest wina dziennikarzy, że się powtarzają – mam wśród nich przyjaciół, więc wiem, jak to działa. Po prostu pewne pytania nasuwają się same. Generalnie nie mam nic przeciwko wywiadom. Ale promować się już nie lubisz? – Tego rzeczywiście nie lubię. Zwłaszcza tego, co dzisiaj jest wymagane – żeby wrzucać coś na Facebooka, nagrywać rolki, zachęcać do głosowania na siebie czy na swoje książki. Wydaje mi się to trochę nie po dżentelmeńsku. Jak ktoś mnie pochwali – świetnie. Ale żeby samemu tak się wystawiać, to mnie irytuje. Oczywiście mam media społecznościowe i coś tam wrzucam, bo inaczej się nie da, ale staram się, żeby to było inteligentne i nienarcystyczne. Duże wyzwanie. Tylko w Polsce rocznie wychodzi 20 tys. tytułów. Każdy próbuje się przebić. Kilka lat temu była głośna dyskusja o autorce, która promowała książkę zdjęciami w bieliźnie. Jedni mówili, że to skandal, drudzy, że każdy chwyta się tego, co ma. – Nie będę tego oceniać. Jestem w trochę innym miejscu – także dzięki mojej muzycznej przygodzie – więc nie chciałbym recenzować młodszych koleżanek i kolegów. Ale wszystko już było. W latach 90. pewna poetka potrafiła czytać wiersze i w trakcie recytacji się rozbierać. Dziś jest nobliwą autorką nagradzaną w konkursach. Wiem jednak, że tamto działanie było mniej merkantylne, nie zawsze chodziło o pieniądze. A jeśli chodzi o sam rynek, rzeczywiście jest nadpodaż książek, ale przede wszystkim dlatego, że Polacy mało czytają. Czechy w podobnej sytuacji ekonomicznej mają dużo wyższy poziom czytelnictwa. U nas rynek się kurczy i każdy próbuje jakoś się przebić. Ja na szczęście nie muszę wszystkiego robić. Masz już swoją markę. Kiedyś czytanie było przepustką do klasy inteligenckiej. A teraz? Mam wrażenie, że to już nie jest warunek, żeby być inteligentem. – To kwestia wczesnej edukacji, często domowej. Za późnej PRL wszyscy czytali, bo też było mniej rozrywek, dziś masz tego nadmiar: filmy, gry, seriale. Oczywiście można przejść przez życie bez książek, jednak nawet ci biznesowi kołczowie czytają, może poradniki, ale zawsze. A ja, trochę anachronicznie, wciąż uważam literaturę piękną za jedno z największych osiągnięć ludzkości. Tylko że to jest jak sport: jeśli przegapisz kilka etapów treningu, nie wystartujesz na igrzyskach. Dlatego trzeba dbać o czytelnictwo od najmłodszych lat. Staram się moją 11-letnią córkę zainteresować książkami. W tym wieku byłem maniakalnym czytelnikiem – jak nie grałem w piłkę, to czytałem. Dzisiaj dzieci mają setki innych, szybszych i bardziej dopaminowych atrakcji. Młodzi czytają, ale głównie tzw. literaturę Young Adult. Tyle że to produkty książkopodobne. – Parę razy w księgarni zajrzałem do takich książek i rzeczywiście językowo bywa fatalnie, brak korekty, powtórzenia, brak sensu i logiki. Ale pamiętam dyskusję o harlequinach w latach 90. Wtedy, jako 17-latek, byłem radykałem, twierdziłem, że to ogłupia. A mój ojciec, związany z książkami, mówił: te kobiety czytające harlequiny w pociągu nie sięgną po „Ulissesa”. Ale może jedna na 100 tys. sięgnie po coś więcej. I to już coś. Bo najważniejsze jest wejście w sam rytm czytania – a nie ciągłego scrollowania telefonu. Jakość literatury gatunkowej bywa straszna, ale nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Ludzie wolą telenowelę niż Tarkowskiego – i jedno, i drugie ma prawo istnieć. Kropka. Porozmawiajmy o twojej podwójnej tożsamości artystycznej. Pamiętam cię najpierw jako muzyka. Potem przeczytałem debiutanckie „Mikrotyki”. Mam wrażenie, że jako pisarz osiągnąłeś więcej: finały Nike, Nagroda Literacka Gdynia. Jak sam siebie postrzegasz – jesteś bardziej muzykiem czy pisarzem? – Długo uważałem się przede wszystkim za muzyka, to mój zawód, z którego się utrzymuję. Gram koncerty – w życiu zagrałem ich pewnie ze 2 tys., od Stanów po Etiopię – nagrywam płyty, mam wierną grupę słuchaczy. Trudno byłoby udawać, że nie jestem muzykiem. Natomiast trudniej było mi się przyznać, że jestem pisarzem. Dla mnie pisarze to od dzieciństwa byli „najlepsi z ludzi” – mądrzy, wyjątkowi. Jak miałem siebie postawić obok Stasiuka? Ojciec powiedział mi po mojej drugiej książce: „Teraz jesteś pisarzem. Jedną może napisać każdy, kto umie składać zdania, ale dwie – to znaczy, że masz coś do powiedzenia”. I to mnie przekonało. Drukuje mnie „Twórczość”, inne periodyki, piszę naprawdę dużo. W twoich tekstach znajduję rytm; gdy się czyta, czuje się melodię. Chyba to, że jesteś muzykiem, pomaga ci ładnie pisać. – Na pewno nie przeszkadza. Już od pierwszych literackich zachwytów – gdy miałem 15-16 lat i czytałem Babla, Zamiatina, Schulza, Stryjkowskiego – zrozumiałem, że najpiękniejsze w literaturze jest coś, co trudno nazwać: melodia, rytm, fraza. Dla mnie literatura piękna powinna być przede wszystkim piękna. Nie lubię książek pisanych przezroczystym językiem, zdaniami, które ze sobą się nie łączą. Melodia jest dla mnie ważniejsza niż to, co w książce jest – nie w tym sensie, że piszę bzdury, byle miały ładny rytm, tylko że to musi Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Co nam daje nostalgia?
Tęsknimy do czasów, gdy wszystko było prostsze Julian Kutyła – socjolog, doktor nauk humanistycznych, specjalność filozofia; były redaktor naczelny kwartalnika „Krytyka Polityczna” i dyrektor Wydawnictwa KP, obecnie redaktor działu non-fiction w miesięczniku „Nowe Książki”, śledzi psychoanalityczne wątki w kulturze współczesnej. Zdaje się, że nostalgia jest dziś jedną z najchętniej kapitalizowanych emocji. Dlaczego żerują na niej przemysł filmowy, muzyczny, rozrywkowy, design, a przede wszystkim marketing? – Wszyscy kojarzymy piosenkę „Yesterday” Beatlesów. To też tytuł książki Tobiasa Beckera o nostalgii („Yesterday. A New History of Nostalgia”, 2023). Autor zaczyna od przyjrzenia się tekstowi tego przeboju. Trudno sobie wyobrazić, że zrobiłby podobną karierę, gdyby nie śpiewane przez McCartneya nostalgiczne słowa o czasach, gdy kłopoty wydawały się tak odległe. Becker proponuje prosty eksperyment: podstawmy sobie w zamian pierwszą wersję, którą śpiewał „na rybkę”: „Scrambled eggs / Oh my baby how I love your legs”. Już nie chwyta tak bardzo za serce, prawda? Faktycznie. A czy zassanie nostalgii przez rynek zmieniło w jakiś sposób jej istotę? – Oczywiście można powiedzieć, że dziś nostalgia – podobnie jak w zasadzie wszystko – została wprzęgnięta w funkcjonowanie kapitalizmu. Akurat jednak w jej przypadku zastanowiłbym się, czy nie jest z nim jakoś związana od samego początku. Samo słowo nostalgia składa się z dwóch greckich słów: nostos (powrót do domu) i algia (tęsknota), ale nie pochodzi ze starożytnej Grecji. Pojawia się dopiero w 1688 r. Wymyślił je szwajcarski lekarz Johannes Hofer w tytule rozprawy „Dissertatio Medica De Nostalgia, Oder Heimwehe”. To specyficzny moment w historii Europy, która po okresie wojen religijnych wchodzi w zupełnie nową epokę, czas wielkiego zamętu. Zmienia się wtedy percepcja świata i czasu, a przy okazji rodzi się przemysł i kapitalizm. Nostalgię traktowano wtedy jako chorobę. – Było to po prostu mające pozór uczoności określenie tęsknoty za domem. W czasach, gdy po całej Europie krążyły zaciężne armie, to był spory problem. Na tę przypadłość zalecano zresztą dość ciekawe lekarstwa, choćby wycieczkę w góry czy zażywanie opium. Czasem stosowano radykalniejsze metody leczenia. Szwajcarski filozof Jean Starobinski w studium pojęcia nostalgii przywołuje przypadek rosyjskich żołnierzy stacjonujących w Prusach, którzy zaczęli zdradzać jej symptomy. Dowódca dla przykładu rozstrzelał kilku chorych i reszta oddziału od razu ozdrowiała. Obecnie postrzegamy nostalgię niekoniecznie jako tęsknotę za ojczyzną, raczej za minionymi czasami. – To ciekawa sprawa, jak tęsknota za domem stała się dość szybko tęsknotą za wyimaginowaną bezpieczną przeszłością. Można powiedzieć, że łatwość, z jaką ta zmiana zaszła w XIX w., była pierwszym przeczuciem tego, co później wymyślił Albert Einstein – że czas i przestrzeń są w zasadzie tylko innymi wymiarami jednej czasoprzestrzeni. Dlaczego tęsknimy za bezpieczną przeszłością? – Połączenie nostalgii z poczuciem bezpieczeństwa umieszczonym gdzieś w przeszłości wiązałbym z czymś, co niemiecki badacz Reinhart Koselleck nazwał kiedyś upadkiem toposu „historia nauczycielką życia”. W słynnym eseju na ten temat przywołuje on epizod z 1811 r. Prusy rozważały dodrukowanie dużych ilości pieniędzy, żeby spłacić długi. Doradca w tamtejszym ministerstwie finansów za wszelką cenę próbował odwieść ministerstwo od tego pomysłu. Wreszcie użył ostatecznej broni, czyli… argumentu ze starożytności, a konkretnie przykładu Tukidydesa, który rzekomo opowiadał o niedogodnościach, jakie pojawiły się w Grecji w związku z nadmiarem papierowego pieniądza. I dopiero to przekonało rozmówcę. Tymczasem Alexis de Tocqueville w „O demokracji w Ameryce” nie zauważa w historii niczego, co może dostarczyć jakichkolwiek wskazówek do działania dziś czy jutro. Historia zaczyna tracić na znaczeniu? – Można powiedzieć, że radykalne przyśpieszenie historii – przemysł, handel, kapitalizm – sprawiło, że przestajemy ją postrzegać jako skarbnicę mądrości, w tak szybkich czasach przestaje być przydatna. Przestaje być zasobem narzędzi do radzenia sobie ze współczesnością, a staje się miejscem ucieczki przed jej problemami. Do tego dochodzi cała przenikająca XIX w. ideologia postępu. Badaczka nostalgii, zwłaszcza w obszarze postsowieckim, Svetlana Boym, uważa wręcz, że nostalgia i postęp są jak dr Jekyll i pan Hyde – to dwie strony tej samej monety. W nostalgię nieodzownie wpisane jest zakłamywanie rzeczywistości? – To zasadniczo fantazja na temat przeszłości. Gdyby z punktu widzenia psychoanalizy zastanowić się nad taką fantazją, podstawowe pytanie brzmi: jakie pęknięcie w teraźniejszości ma ona zakryć? Kiedy postrzegamy świat wokół nas jako chaotyczny i niezrozumiały, szukamy bezpiecznej przystani. To poczucie, że przecież kiedyś świat był bardziej zrozumiały i czuliśmy się w nim bardziej bezpiecznie, jest oczywiście starsze niż pojęcie nostalgii. Jednak w XX w. staje się w zasadzie przezroczyste, jesteśmy odtąd jak Molierowski pan Jourdain, który ze zdumieniem dowiaduje się Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Nowotwory hematologiczne – choroby niezawinione
Apeluję: badajmy się regularnie, nie lekceważmy objawów, współpracujmy z lekarzami Prof. Ewa Lech-Marańda – konsultant krajowa w dziedzinie hematologii, dyrektor Instytutu Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Hematologów i Transfuzjologów Czym zajmuje się hematologia? – Wbrew pozorom nie tylko leczeniem nowotworów hematologicznych, ale również chorobami nienowotworowymi, które występują nawet częściej niż te nowotworowe. Mam tu na myśli m.in. niedokrwistości, małopłytkowości, leukopenie, różnego rodzaju zaburzenia krzepnięcia – zarówno wrodzone, jak i nabyte. Pod względem częstości dopiero na drugim miejscu plasuje się zróżnicowana grupa nowotworów hematologicznych, czyli chorób, które potocznie nazywamy „nowotworami krwi”. Określenie to nie jest do końca precyzyjne, ponieważ w rzeczywistości wyróżniamy nowotwory mieloidalne – wywodzące się z układu krwiotwórczego, oraz limfoidalne – mające źródło w układzie chłonnym. Skąd biorą się te choroby? – To jedno z najczęstszych pytań pacjentów i ich rodzin. Niestety, w przypadku większości nowotworów hematologicznych nie potrafimy wskazać jednej konkretnej przyczyny. Mówimy wówczas o chorobach idiopatycznych, czyli takich, których źródło pozostaje nieznane. Wiadomo jednak, że istnieją pewne czynniki ryzyka zachorowania na nowotwory hematologiczne. Należą do nich m.in.: promieniowanie jonizujące, narażenie zawodowe na substancje chemiczne, m.in. benzen, środki ochrony roślin, pestycydy czy herbicydy. Zwiększone ryzyko obserwuje się również u osób, które przeszły chemioterapię lub radioterapię z powodu innych nowotworów. Co jeszcze może wpływać na rozwój tych nowotworów? – Bardzo ważnym czynnikiem są infekcje wirusowe i bakteryjne. Wiadomo, że np. zakażenie wirusem zapalenia wątroby typu C może prowadzić do rozwoju chłoniaka strefy brzeżnej śledziony, a zakażenie wirusem Epsteina-Barr zwiększa ryzyko chłoniaka Hodgkina. Z kolei zakażenie HIV – przez to, że prowadzi do wtórnego niedoboru odporności – znacząco podnosi ryzyko rozwoju nowotworów układu chłonnego. Czy można też mówić o predyspozycjach genetycznych? – Tak, choć trzeba podkreślić, że nowotwory hematologiczne nie są typowo dziedzicznymi chorobami w takim znaczeniu, jak np. hemofilia. Jednak w ostatnich latach odkryto, że mutacje w niektórych genach zarodkowych mogą predysponować do powstawania białaczek. To z kolei przekłada się na większe ryzyko zachorowania w rodzinach. Zdarza się ponadto, że przewlekła białaczka limfocytowa, chłoniak Hodgkina czy niektóre chłoniaki nie-Hodgkina obserwuje się częściej wśród krewnych pierwszego stopnia. W takim razie – czy istnieje profilaktyka tych chorób? – Niestety, nie mamy skutecznej profilaktyki pierwotnej. Dlatego nowotwory hematologiczne możemy nazywać „chorobami niezawinionymi”. Nie wynikają one bowiem z nieodpowiednich nawyków, niezdrowego stylu życia czy diety pacjenta – w przeciwieństwie do wielu nowotworów litych, gdzie np. palenie papierosów czy otyłość odgrywają kluczową rolę. W przypadku nowotworów krwi nie ma takiej prostej zależności. Możemy natomiast prowadzić profilaktykę wtórną, czyli postawić na wczesne ich wykrywanie. I tu, w części nowotworów, podstawową rolę odgrywa morfologia krwi. Jak często należy wykonywać to badanie? – Zalecamy, by osoby po 60. roku życia wykonywały to badanie raz w roku, ponieważ w tej grupie wiekowej ryzyko zachorowania na nowotwory hematologiczne dynamicznie rośnie. U młodszych osób można rozważyć rzadsze wykonywanie morfologii krwi, choć zawsze, gdy pojawiają się niepokojące objawy, należy ją wykonać bezzwłocznie. Co powinno wzbudzić naszą czujność? – Objawy nowotworów hematologicznych są różne i zależą od rodzaju choroby. Jeśli nowotwór nacieka szpik, dochodzi do wyparcia prawidłowego krwiotworzenia. Pojawia się wówczas niedokrwistość, skutkująca osłabieniem, szybkim męczeniem się, spadkiem tolerancji wysiłku. Po drugie, może wystąpić Autoryzowany wywiad prasowy przygotowany przez Stowarzyszenie Dziennikarze dla Zdrowia w związku z warsztatami naukowo-edukacyjnymi pt. „Pacjenci hematoonkologiczni – wyzwania i nadzieje”. Jesień 2025. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Jesteśmy jak żaby w gotującej się wodzie
Teatr nie powinien być obojętny. Jest tak samo zanurzony w świecie jak całe społeczeństwo Maja Kleczewska – reżyserka teatralna, dyrektorka Teatru Powszechnego w Warszawie Debiutowała pani w roku 2000, inaugurując XXI w., ale pani nazwisko stało się gorące po premierze „Makbeta” w Opolu na przełomie 2004 i 2005 r. Nie bacząc na mrozy i śniegi, dotarłem na miejsce, w pokoju gościnnym też panował ziąb, w pobliskiej kawiarni kawa była przepalona, ale spektakl wyrównywał te niedogodności. Nie wiem, czy to był jakiś spisek, ale w ciągu jednego roku zdarzyły się w Polsce cztery premiery „szkockiej sztuki”, jak wymijająco nazywa się w teatrze to dzieło Szekspira, podobno przeklęte. Nie tylko pani sięgnęła wówczas po „Makbeta”, także Andrzej Wajda, Piotr Kruszczyński, a niedługo potem Grzegorz Jarzyna. Co się działo akurat w tym roku, że przyszedł czas na „Makbeta”? – Tak rzeczywiście było. W tym roku będzie chyba czas „Hamleta”. Przeglądałam plany repertuarowe teatrów. Robert Talarczyk ma wystawiać „Hamleta” po śląsku. Zastanawiałam się wielokrotnie nad tym zjawiskiem. Wykluczam takie wyjaśnienie, że to dlatego, że ktoś komuś powiedział. To musi być coś poważniejszego. – Dużo poważniejszego. Coś jest w powietrzu, jakieś przeczucie, że tylko przez tę sztukę można wyrazić coś z obszaru niewypowiedzianego, że po prostu istnieje napięcie, które szuka ujścia. Pozostaje do wyjaśnienia pani związek z „Makbetem”, bo problem z tą tragedią polega na tym, że w teatrze prawie nigdy się nie udaje. A pani się udało. – Zadzwonił do mnie Bartosz Zaczykiewicz, który był wówczas dyrektorem w Opolu. A myśmy razem studiowali i wspólnie tego „Makbeta”, tę przeklętą szkocką sztukę, przerabialiśmy na zajęciach z naszym dziekanem w PWST, Janem Kulczyńskim. Czytaliśmy wszystkie tłumaczenia i zajmowaliśmy się tym przez dwa lata. To musiało wejść pod skórę. – Mało tego, jak przyszłam do Krakowa, bo z powodu rozmaitych perypetii życiowych musiałam kontynuować studia w Krakowie, ówczesny dziekan Jan Maciejowski zapowiedział, że będziemy analizować „Makbeta”. To również trwało dwa lata. Wprost niewiarygodne – już nie dwa lata, ale cztery lata zajmowałam się „Makbetem”. Nie było wyjścia, musiała pani wystawić tę sztukę. – Co najmniej dwie godziny w tygodniu albo i więcej obcowałam z „Makbetem”, tak więc znałam bardzo dobrze tę sztukę, ale kiedy Zaczykiewicz zapowiedział, że ten mój „Makbet” ma być grany na dużej scenie, trochę mnie to przeraziło. Nie dziwię się, to scena potworna, największa w polskim teatrze. – Tu nie ma żartów, to naprawdę gigantyczna scena. A ja wcześniej na takich wielkich scenach nic nie robiłam, reżyserowałam w Wałbrzychu, w Jeleniej Górze, ale to nie były sceny tak wielkie i nie takie duże tytuły. Pomyślałam jednak, że to wspaniałe wyzwanie. Po tej pamiętnej serii „Makbetów” doszedłem do wniosku, że najważniejsze jest to, kim są w tej sztuce wiedźmy. – To prawda, to determinuje interpretację. U pani to były drag queen. Jak pamiętam, wtedy to było dość szokujące. Zresztą spektakl był wywrotowy. – 20 lat temu było łatwiej o wywrotowe spektakle. Dziś trudno sobie wyobrazić, co trzeba by wywrócić. Ale wtedy to był szok, poza tym to były jednak wiedźmy maski. Nie było wiadomo, co się kryje pod makijażem. W tym samym czasie Wojciech Smarzowski szykował się do realizacji „Domu złego”. Pani „Makbet” to był dom zły, tyle że Szekspirem opowiedziany. Nie było w nim dobrych bohaterów ani krzepiących rozwiązań. – Chyba będę robić „Makbeta” jeszcze raz. W Ukrainie. Tymczasem minęło ćwierć wieku od pani debiutu teatralnego – w roku 2000 wyreżyserowała pani mocny wymową monodram „Jordan” w Teatrze Słowackiego z Dominiką Bednarczyk w roli dzieciobójczyni i ofiary przemocy domowej. Niemal równo 25 lat później obejmuje pani dyrekcję Teatru Powszechnego w Warszawie. Pani unikała etatów. Wytrwała pani, zdaje się, zaledwie trzy lata w Opolu. – Tak, ale tam miałam zaledwie symboliczne ćwierć etatu. Nie lubiła pani być przytroczona do jednego miejsca. – Zostałam jednak przytroczona na wiele lat do Akademii Teatralnej. To jeszcze jedna strona pani zawodowej aktywności: pedagogika, ale mam na myśli reżyserię – widać wyraźnie, że wolała pani swobodę wyboru od związku z jednym teatrem. Teraz to się zmieni? – Teraz? Wciąż trudno powiedzieć, bo dyrektorką jestem od miesiąca, bardzo krótko. Tak naprawdę będę umiała na to pytanie odpowiedzieć może za rok: jak to ze sobą połączyć, jak być dyrektorką i reżyserką i jak się zaopiekować artystami, których zapraszam do współpracy, żeby Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Klasyka Przeglądu
PREMIUM Historyczna rola PZPR
Przez jej szeregi przewinęło się 4,5 mln Polaków Dzieje Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie cieszą się dziś zainteresowaniem historyków, a co za tym idzie – odbiorców literatury historycznej. To smutny paradoks, że na większą uwagę mogą liczyć wynoszeni do rangi superbohaterów „żołnierze wyklęci”, a także demonizowani bez umiaru ich przeciwnicy z Urzędu Bezpieczeństwa, natomiast losy najważniejszej organizacji politycznej w XX-wiecznej Polsce są wstydliwie przemilczane lub co najwyżej kwitowane sztampowymi opiniami o „rządach komunistów podległych Moskwie”. Wielki Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
PREMIUM Jak się skończy ta wojna
Poufne negocjacje Czy ta wojna zakończy się rozejmem, czy rozstrzygnie na polu bitwy? To pytanie pojawiło się w globalnej debacie, ledwie rosyjskie rakiety przecięły ukraińskie niebo 24 lutego 2022 r. Szybko też podzieliło świat na dwa obozy. Można nazywać przedstawicieli tych dwóch stronnictw realistami i idealistami, zwolennikami interwencjonizmu i polityki powściągliwości albo jastrzębiami i gołębiami pomocy Ukrainie – nazwy są jednak drugorzędne. Istotna była treść tego sporu. A eksperci, analityczki czy dziennikarze i emerytowani dyplomaci spierali Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
PREMIUM Gambit Jaruzelskiego
Wszystkie cztery armie gotowe były do walki [Gen. Jaruzelski jeszcze przed stanem wojennym] część wojsk wyprowadził z koszar na poligony. Ze sprzętem, by ćwiczyły, by były gotowe do ewentualnych działań. Jakich? Gen. Dachowski1 odpowiada wprost: jednostki „wychodziły z artylerią i z rakietami, a więc na pewno nie po to, aby wjechać do miasta w celu zaprowadzenia w nim porządku”. Można więc przyjąć, że wojsko, które ćwiczyło i zajmowało poligony, pełniło funkcję prewencyjną. Zniechęcało do pochopnej interwencji. Czyniło ją trudną. I taką, która może przynieść niedobre konsekwencje. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Kraj
Kongres Zdrowie Polaków wywiera wpływ Trzy dni obrad: 17 debat, 18 paneli, 20 wykładów. I lista znakomitych gości: marszałek Senatu Małgorzata Kidawa-Błońska, wicemarszałek Sejmu Monika Wielichowska, wicepremier, minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz, minister zdrowia Jolanta Sobierańska-Grenda. Plejada wiceministrów: zdrowia, rolnictwa, nauki, edukacji, szef NFZ i główny inspektor farmaceutyczny Łukasz Pietrzak. Podczas kongresu mogliśmy też wysłuchać wielu znakomitych profesorów. Wymieńmy chociażby prof. Renatę Górską, periodontolog, promującą holistyczne podejście do pacjenta, prof. Martę Podhorecką za działania na rzecz seniorów, prof. Marcina Moniuszkę za strategie dotyczące żywności i żywienia, profesorów Mariusza Gujskiego, dziekana Zakładu Zdrowia Publicznego WUM, i Wojciecha Załuskę, rektora Uniwersytetu Medycznego w Lublinie, za to, jak tłumaczą, jak powinno wyglądać zdrowe społeczeństwo. Prof. Teresę Jackowską – za działania na rzecz walki z otyłością i niepełnosprawnością dzieci i dr Aleksandrę Lewandowską – za budowanie koalicji wsparcia na rzecz zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży. To wybór subiektywny, gdyż nie sposób było przysłuchiwać się wszystkim debatom, non stop, przez trzy dni. Taki był zamysł organizatorów – by sprawy zdrowia przedstawić szeroko, tłumaczyć, że zdrowie to nie tylko brak choroby, ale coś znacznie większego. Każdy element ma tu znaczenie – profilaktyka, edukacja, badania naukowe, nowoczesne rozwiązania i otoczenie społeczne oraz polityczne. Czy się udało? Władysław Kosiniak-Kamysz, który miał być przed południem, niespodziewanie musiał odwołać swój przyjazd. Nagrał jednak krótkie przesłanie i zapowiedział, że przyjedzie o godz. 16. Tak też się stało, dojechał do Kajetan, by zabrać głos i przysłuchiwać się dyskusji. Minister zdrowia Jolanta Sobierańska-Grenda podkreślała wyjątkową atmosferę tego wydarzenia. „Korzystamy z rekomendacji wypracowanych podczas poprzednich kongresów – mówiła. – Bardzo za to dziękuję”. Kongres był okazją do wymiany poglądów, zapoznania się z tendencjami, spojrzenia w przyszłość. Oto kilka tematów debat: Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wielki sponsor z Pcimia
Za prezesury Daniela Obajtka z Orlenu w niejasnych okolicznościach wypływały setki milionów złotych Przed Sądem Okręgowym w Łodzi toczą się procesy wytoczone przez Orlen Danielowi Obajtkowi i Michałowi Rogowi o zwrot ponad 700 tys. zł, wydanych przez tych menedżerów ze służbowych kart kredytowych na prywatne zachcianki. Ulubieniec Jarosława Kaczyńskiego miał przepuścić ok. 160 tys. zł m.in. na wizyty w luksusowych restauracjach, korektę uzębienia i zabiegi medycyny estetycznej z użyciem botoksu, który sprawia, że twarz nabiera młodego wyglądu. Czy Obajtek zapisał się też na lekcje dobrych manier, gdzie oduczyłby się posługiwania rynsztokowym językiem, tego nie udało mi się ustalić. W sumie na tzw. koszty reprezentacji zarządu Orlenu w latach 2018-2023 wydano ok. 14,5 mln zł. Przeciętnie zarabiający Kowalski na takie pieniądze musiałby pracować jakieś 150 lat, ale gdy pisowscy nominaci już się dorwali do władzy, nie mieli żadnych hamulców w szastaniu nie swoją forsą, chociaż dostawali zawrotne wynagrodzenia. Tylko w 2023 r. Daniel Obajtek (absolwent technikum rolniczego i Prywatnej Wyższej Szkoły Ochrony Środowiska w Radomiu) zarobił ok. 1,7 mln zł, tj. o prawie 280 tys. zł więcej niż rok wcześniej. Orlen to największy koncern energetyczny w Europie Środkowo-Wschodniej, zatrudniający kilkadziesiąt tysięcy osób. Przychody i zyski firmy liczone są w miliardach złotych. Spółka zawsze była łakomym kąskiem dla polityków, którzy obsadzali ją swoimi zaufanymi ludźmi, nie zawsze o najwyższych kompetencjach, ale takiego „wybitnego” menedżera jak były wójt Pcimia jeszcze w historii Orlenu nie było (o zasługach Daniela Obajtka pisaliśmy m.in. w tekście „Dyzma Kaczyńskiego i stracone miliardy złotych”, „Przegląd” nr 18/2025). Ani równie gigantycznych wydatków na marketing, sponsoring, darowizny, doradców i prawników. Jeszcze w 2017 r., zanim Obajtek zasiadł w fotelu prezesa Orlenu, wspomniane koszty kształtowały się na poziomie ok. 200 mln zł. Od 2018 r. zaczęły gwałtownie rosnąć – z 255 mln zł do ponad 765 mln zł w 2023 r. Przez sześć lat rządów Obajtka w Orlenie wydano ponad 2,8 mld zł. Propagandziści i sportowcy W 2023 r. Najwyższa Izba Kontroli chciała sprawdzić, kto i na jakich zasadach korzysta z hojności prezesa Orlenu. Jednak ten nie wpuścił kontrolerów, zasłaniając się tajemnicą spółki. Tak naprawdę chodziło o to, żeby na jaw nie wyszły liczne nadużycia i szwindle. Pieniądze z Orlenu nie płynęły do przypadkowych osób. Kilkadziesiąt milionów złotych trafiało każdego roku do propisowskich mediów – głównie rządowej TVP oraz koncernów medialnych braci, Michała i Jacka Karnowskich oraz Tomasza Sakiewicza, zapewniających PiS wsparcie propagandowe. Naftowa spółka oprócz wykupywania reklam sponsorowała sztandarowe imprezy: „Sylwestera marzeń” TVP, galę Człowieka Wolności Tygodnika „Sieci” i galę Człowieka Roku „Gazety Polskiej”. Oczywiście honorowani przez wspierające PiS media byli wyłącznie politycy ówczesnej partii rządzącej, m.in. Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Mariusz Błaszczak, Andrzej Duda, Julia Przyłębska czy Piotr Gliński. W 2021 r. doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy
1 grudnia, 2025
Autor? Ćwierćinteligencja!
Skandal wokół książki Karoliny Opolskiej to niejedyna wpadka związana z AI w branży medialnej Wśród rzeczy na ziemi i w niebie, o których nie śniło się filozofom, z pewnością jest to, że jednym z najgorętszych tematów dla opinii publicznej mogą się stać przypisy bibliograficzne. Wszystko przez dziennikarkę TVP Info, która wykorzystała sztuczną inteligencję przy pisaniu książki o teoriach spiskowych. Przedstawiciele tejże opinii publicznej szybko dostrzegli, że w książce są zmyślone źródła. Sytuacja jest szkodliwa dla wiarygodności całego środowiska dziennikarskiego, jak również naukowego, ze względu na poruszany temat. Miało być clickbaitowo, miało być amerykańsko. Wyszło jak zwykle – Bareja by się uśmiał. Halucynacje sztucznej inteligencji Pod koniec września 2025 r. nakładem wydawnictwa Harde ukazała się książka „Teoria spisku, czyli prawdziwa historia świata”. Autorką jest dziennikarka Karolina Opolska, która wszem wobec chwali się 20-letnim doświadczeniem pracy w mediach, ostatnio w TVP Info, wcześniej m.in. w radiu Tok FM i portalach internetowych. Na początku listopada historyk Artur Wójcik prowadzący w mediach społecznościowych profil Sigillum Authenticum opublikował wpis o tym, że znalazł w bibliografii do książki Opolskiej trzy zmyślone pozycje: „Dawno nie czułem takiego zażenowania. Karolina Opolska, dziennikarka i wykładowczyni dziennikarstwa, nie miała cywilnej odwagi przyznać się, że w swojej książce »Teoria spisku, czyli prawdziwa historia świata«… po prostu zmyśliła część przypisów. Nie pomyliła się, wymyśliła nieistniejące książki albo nie zweryfikowała tego, co »wypluła« jej AI. W poniedziałek zapytałem ją publicznie na platformie X, dlaczego posunęła się do czegoś takiego. Trudno tu mówić o prowokacji czy o żarcie, te fikcyjne źródła są zbyt banalne, by mogły być zamierzonym pastiszem (casus Kpinomira). To nie jest kwestia błędu w nazwisku autora, pomyłki w tytule, roku wydania czy numerze strony. Mówimy o całkowicie zmyślonych publikacjach, rzekomo autorstwa znanych historyków”. Przypadek Opolskiej szybko przerodził się w ożywioną dyskusję o wiarygodności osób publicznych i o etyce dziennikarskiej. „Nie każdy musi i nie każdy powinien wydawać książki. Można się skupić na YouTube o teoriach spiskowych i programach publicystycznych w mediach państwowych. To łatwiej zapomnieć – a papier może na długo wizerunkowo zaszkodzić”, pisała o sprawie w mediach społecznościowych dziennikarka technologiczna Małgorzata Fraser. Według specjalistów z Instytutu Monitorowania Mediów użytkownicy sieci oskarżają Opolską przede wszystkim o to, że nadużyła zaufania jako dziennikarka. Równolegle trwa dyskusja o wzroście nieufności do nowych technologii. – W marketingu kluczowe są dwa elementy. Po pierwsze, dać się poznać, bo jeśli odbiorcy nie będą wiedzieli, że istnieją nasze produkty czy usługi, to jak mają po nie sięgnąć? Po drugie, wyróżnić się, wskazać, w czym jesteśmy lepsi od konkurencji. Przez dyskusję wokół przypisów opinia publiczna dowiedziała się, że Karolina Opolska napisała książkę. Ale czy na pewno w ten sposób dziennikarka chciała się wyróżnić? – zwraca uwagę dr Milena Drzewiecka, wykładowczyni Katedry Psychologii Ekonomicznej i Biznesu USWPS. Wielu czytelników i czytelniczek zapewne zachodzi w głowę, jak to możliwe, że generatywna sztuczna inteligencja zmyśla tytuły książek. Odpowiedź jest bardziej banalna, niż mogłoby się wydawać. Nie jest to k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
1 grudnia, 2025
Poczet Polaków Rzeczypospolitej
Polski Słownik Biograficzny, wydawany przez Polską Akademię Nauk i Polską Akademię Umiejętności, jak dotąd w 55 i pół tomach, liczy w tej chwili 36 313 stron drobnego, dwuszpaltowego druku i zawiera – w jednolitym porządku alfabetycznym 28 914 życiorysów Polaków oraz ludzi z Polską związanych od IX do XX w. Aktualnie zespół PSB kończy opracowywanie biogramów na literę T. Słownik ma na celu wyłącznie informowanie, a nie szerzenie jakichkolwiek zasad czy programów. Nie wysławia ani zniesławia, nie jest „Plutarchem” polskim, nie ubiega się za rewelacją ani rewizją starych poglądów. Jeżeli niektóre osobistości w świetle naszych badań stracą nieco ze swego nimbu, to za to setki innych, zapomnianych lub niedocenionych, odzyskają miejsce w pamięci pokoleń ze swym dodatnim plonem życiowym. Niewątpliwie stracą na tym ulubieńcy dziejów, zyska naród jako zespół twórczych pokoleń – i zyska prawda dziejowa. Prof. Władysław Konopczyński, z „Przedmowy” w I tomie PSB Polski Słownik Biograficzny jest zjawiskiem unikatowym nie tylko w naszej części Europy. Niewiele państw ma podobne, tak rozbudowane wydawnictwo. W tym roku przypada 90. rocznica ukazania się pierwszego numeru słownika (10 stycznia 1935 r.). Z tej okazji w Krakowie zorganizowana została konferencja naukowa, podczas której zaprezentowano dotychczasowy dorobek PSB i nakreślono zadania nie tylko na najbliższe lata, ale i dziesięciolecia. Przesłanie Konopczyńskiego Pomysłodawcą i zarazem pierwszym redaktorem naczelnym słownika był prof. Władysław Konopczyński, w środowisku historyków nazywany „pożeraczem archiwów”. Choć należał do znaczących polityków Narodowej Demokracji, jego poglądy nie znajdowały odbicia w publikowanych biogramach, których wiele sam napisał. Z powodu tej naukowej bezstronności i dbałości o to, by słownik również był bezstronny, endecy niekiedy krytykowali redaktora za… filosemityzm! Konopczyński, słusznie zaliczany do grona największych polskich historyków, w pierwszym numerze PSB zawarł jego przesłanie: „Nie wysławia ani zniesławia”. W wydanym przez „Przegląd” wywiadzie rzece „Życie pełne historii”, w rozdziale poświęconym słownikowi, na moje pytanie o aktualność tych słów prof. Andrzej Romanowski odpowiada, że są aktualne „do ostatniego przecinka. Bo jakże proroczo dziś brzmią! W czasach stalinowskich słownik nie poszedł na żadne kompromisy – jedynego kompromisu dokonał sam Konopczyński, bo chcąc ratować PSB, ustąpił ze stanowiska. Ale nie zapobiegł niczemu: nie sposób było dogadać się z cenzurą w sprawie biogramu Feliksa Dzierżyńskiego. Słownik został zawieszony”. Po raz drugi, bo w czasie wojny oczywiście się nie ukazywał. Zawieszenie uchroniło słownik od propagandowych treści obowiązujących w czasach stalinowskich. Zacytuję jeszcze jeden fragment z wywiadu rzeki: „Prof. Tazbir, w Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
24 listopada, 2025
Zdrowie – każdy element ma znaczenie
7. Kongres Zdrowie Polaków to jedno z największych spotkań na temat problemów ochrony zdrowia, osiągnięć medycyny i nauki polskiej Kongres Zdrowie Polaków to jedno z największych w Polsce spotkań odnoszących się do najważniejszych problemów ochrony zdrowia, osiągnięć medycyny i nauki polskiej. Co roku uczestniczy w nim kilkuset wybitnych ekspertów z różnych dziedzin, przede wszystkim medycyny, ochrony zdrowia, jak również przedstawicieli parlamentu, urzędów centralnych, samorządów, środowiska akademickiego, edukacji, świata kultury, sportu i mediów, a także organizacji pacjentów. Obrady transmitowane online na kilku kanałach w internecie gromadzą tysiące zainteresowanych – w tych słowach przedstawia to wydarzenie jego inicjator prof. Henryk Skarżyński. Dorzućmy do tej krótkiej wizytówki jeszcze parę słów. Obserwuję kolejne kongresy, uczestniczyłem w panelu mediów i kilka refleksji z tych godzin spędzonych w Kajetanach nasuwa się samych. Kongres jest inny niż większość zlotów poświęconych zdrowiu i jego ochronie. Z jednego powodu – mało jest w nim narzekania, to nie jest „ściana płaczu”, uczestnicy koncentrują się na przyszłości. Rozmawiają o tym, co zrobić, co poprawić i jak to powinno działać. Poza tym zamiast narzekania jest budowanie pewności siebie – wybitni profesorowie, liderzy w swoich dziedzinach, wybitni naukowcy i akademicy mówią o własnych sukcesach oraz osiągnięciach. I o planach na przyszłość. Kongres obdarza więc pozytywną energią. Nie mam wątpliwości – to zasługa prof. Henryka Skarżyńskiego – który niczym wytrawny coach buduje nas wszystkich. Ma na to papiery, jego autorytet jest niekwestionowany, osiągnięcia widać na każdym kroku. Jego Światowe Centrum Słuchu rzeczywiście jest światowe, zapewnia dostęp do najnowszych technologii. Profesor zresztą to mówi: „Jako lekarz, Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
24 listopada, 2025
Pogromcy rozumu
Prokuratura IPN: upolityczniona, niekompetentna, niewydolna i bardzo kosztowna Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, zwana potocznie prokuraturą IPN, to dziwaczny twór. Ma za zadanie ścigać zbrodniarzy nazistowskich i komunistycznych. Problem w tym, że tacy „zbrodniarze” już nie żyją, a jeśli jacyś się uchowali (funkcjonariusze aparatu PRL z lat 70. i 80.), to z racji wieku stoją nad grobem. Ipeenowskie pojęcie „zbrodni komunistycznej” jest osobliwe. Są to jakiekolwiek czyny popełnione przez „funkcjonariuszy państwa komunistycznego”, polegające na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka. I tak np. prokuratura IPN skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko byłemu dyrektorowi Centralnego Ośrodka Informatyki Górnictwa, bo przekroczył swoje uprawnienia i złośliwie naruszając prawa pracownicze, rozwiązał umowy o pracę z 13 pracownikami, za udział w strajku. W związku z bezprawnym i złośliwym zwalnianiem z pracy w wolnej i niepodległej Polsce „zbrodniarzami” mogłoby być tysiące prezesów, dyrektorów i właścicieli firm. Prokuratorzy IPN prowadzą śledztwo w sprawie „zbrodni komunistycznej stanowiącej jednocześnie zbrodnię przeciwko ludzkości”, która polegała na tym, że 50 lat temu w Płocku funkcjonariusze ZOMO użyli pałek wobec protestujących robotników, „co naraziło ich na bezpośrednie niebezpieczeństwo ciężkiego lub średniego uszczerbku na zdrowiu i stanowiło represję i poważne prześladowanie z przyczyn politycznych z powodu prezentowanych przez protestujących przekonań i poglądów społeczno-politycznych, a tym samym naruszenie prawa do ich wyrażania i było działaniem na szkodę interesu publicznego oraz prywatnego pokrzywdzonych”. Prokuratorzy chwalą się, że w sprawie Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
24 listopada, 2025Świat
Przemysł motoryzacyjny Włochom odjechał Przemysł motoryzacyjny we Włoszech przeżywa poważny kryzys i odnotowuje najgorsze wyniki w historii. Włoska Federacja Pracy (Fiom-Cgil) opublikowała raport dotyczący skali sprzedaży w przemyśle samochodowym od stycznia do września br., który pokazuje opłakany stan tego sektora. Nawet sprzedaż modelu cieszącego się dużą popularnością, czyli Fiata Pandy, zaczyna zwalniać. Jak Turyn przestał być sercem motoryzacji Nigdzie problemy europejskiego przemysłu samochodowego nie są tak widoczne jak w Turynie – tutaj bowiem mieści się Mirafiori, niegdyś prężnie się rozwijająca, flagowa fabryka Fiata. Turyn nazywano włoskim Detroit. Tu, w Piemoncie, w północno-zachodniej części kraju, 125 lat temu został założony Fiat – Fabbrica Italiana Automobili Torino, Włoska Fabryka Samochodów w Turynie. Przez dekady Turyn był centrum europejskiego przemysłu samochodowego, a Fiat stał się największą włoską firmą. W 1967 r., u szczytu cudu gospodarczego, fabryka Mirafiori zatrudniała 52 tys. pracowników i produkowała 5 tys. samochodów dziennie. Mawiano, że Fiat i Włochy to jedno. Turyński koncern urósł do rangi symbolu, kolejne rządy wspierały go i ratowały. Jego właściciele, rodzina Agnelli, uchodzili za niekoronowanych królów Włoch, którzy ukształtowali historię tego kraju w XX w. Rodzina, która nie tylko stworzyła motoryzacyjne imperium, lecz także miała wpływy w mediach, polityce i jest właścicielem drużyny piłkarskiej Juventus. Pod koniec lat 70. XX w. Turyn miał 800-900 tys. mieszkańców. Fiat zatrudniał 60 tys. pracowników. Przynajmniej jedna osoba w każdym gospodarstwie domowym pracowała dla firmy, czy to w fabryce Mirafiori, Lingotto, Chivasso lub Rivalta, czy w innej z tysięcy fabryk kontrolowanych przez rodzinę Agnellich. Turyński gigant przejmował bowiem w XX w. dziesiątki włoskich firm, jedna po drugiej. Aż do 2021 r., kiedy połączył się ze zdominowanym przez Francuzów koncernem PSA (Peugeot, Citroën i Opel/Vauxhall), tworząc grupę Stellantis. Pracują na pół gwizdka Ale to już odległe wspomnienia. Obecnie produkcja jest rekordowo niska. Połowa z 3 mln m kw. terenu fabryki została opuszczona, a większość z 33 bram, przez które niegdyś ciągle napływali pracownicy, nie była otwierana od lat. Obecnie Mirafiori produkuje elektryczne wersje Fiata 500 i zatrudnia ponad 2,8 tys. osób, które pracują w skróconym wymiarze godzin ze względu na mały popyt w Europie na samochody zasilane akumulatorami. W odpowiedzi na kryzys kierownictwo koncernu zdecydowało o przeniesieniu produkcji prestiżowych modeli Maserati GranTurismo i GranCabrio z fabryki Mirafiori z powrotem do Modeny. Zakład w Modenie jest uznawany za bardziej odpowiedni, ponieważ w przeciwieństwie do fabryki turyńskiej nie jest przystosowany do produkcji masowej. Zakład Mirafiori został zamknięty, choć od czasu do czasu jest otwierany ponownie – tak jego pracownicy opisują obecną sytuację, którą Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Lewica złożona do trumny
Po wyborach w Ameryce Łacińskiej przestał obowiązywać porządek międzynarodowy Ostatni etap tego procesu miał miejsce dwa tygodnie temu, kiedy w pierwszej turze chilijskich wyborów prezydenckich triumfowali komunistka Jeannette Jara oraz skrajnie prawicowy radykał José Antonio Kast. Różnica głosów między nimi była niewielka, Jara zdobyła niecałe 27%, Kast – 24%. W chilijskim systemie, gdzie urzędujący prezydent nie może się ubiegać o natychmiastową reelekcję, takie wyniki są dość typowe. Druga runda z reguły rozstrzygana była na korzyść tego kandydata, który ostatecznie wydał się bardziej przekonujący szerokiemu jak na Amerykę Łacińską centrum i zamożnej klasie średniej. Oznaczało to, że prezydentem zostawał albo ktoś z demokratycznej koalicji Concertación, zrzeszającej wszystkich od socjaldemokracji po chadecję, albo konserwatysta wywodzący się ze środowiska prawicowego, niemniej jednak dystansującego się od dziedzictwa brutalnej dyktatury Augusta Pinocheta. W tym roku po raz pierwszy w historii głową państwa w Chile zostanie ktoś, kto nie reprezentuje żadnego z tych bloków, a przede wszystkim żadnej z tych wartości. Gdy ten numer „Przeglądu” trafi do rąk czytelników, wybory będą już rozstrzygnięte, aczkolwiek kto konkretnie z tej dwójki zostanie prezydentem, jest do pewnego stopnia wtórne. Ważniejszy jest trend, pokazujący proweniencję ideologiczną kandydatów. Chile – barometr nastrojów Kast nie jest bowiem ucywilizowanym konserwatystą, to postpinochetowski radykał, rehabilitujący dyktaturę na każdym kroku. Kiedy w 2018 r., mieszkając w Santiago de Chile, umawiałem się z nim na wywiad, był politykiem z marginesu, popieranym zaledwie przez 8% wyborców, lecz od tego czasu – podobnie jak wielu innych skrajnie prawicowych polityków – przebił się do głównego nurtu. Nie dlatego, że – jak działo się to dawniej – spiłował pazury i ograniczył radykalność przekazu. Wręcz przeciwnie, to polityka i społeczeństwo przesunęły się w jego kierunku, bo Kast stoi dokładnie tam, gdzie stał zawsze. Wtedy, wiosną 2018 r., opowiadał mi w swoim skromnym biurze o obawach wobec przyszłości narodu. Zapytany, dlaczego w referendum trzy dekady wcześniej głosował za utrzymaniem się Pinocheta przy władzy, a więc przeciwko demokratycznym wyborom, pokrętnie tłumaczył, że „obawiał się marksistów niszczących chilijskie uniwersytety i rodziny”. Marzyła mu się całkowita delegalizacja rozwodów i pełen zakaz aborcji, chciał – i nadal chce – przewodniej roli religii i Kościoła w życiu społecznym Chilijczyków. W kolejnych wyborach, w 2021 r., pierwszą turę już nawet wygrał, choć ostatecznie musiał uznać dość znaczące zwycięstwo późniejszego prezydenta, Gabriela Borica. Przez kolejne cztery lata atakował rząd i młodego prezydenta, który w kampanii był jeszcze pełnym nadziei rewolucjonistą, ale już po zwycięstwie, a przed zaprzysiężeniem, zaczął porzucać bardziej radykalne postulaty. Wtedy świat patrzył na Chile z ogromną nadzieją, bo było autentycznym laboratorium przyszłości. Sam tej frazy nie lubię i staram się jej nie używać, bo jest dla Ameryki Łacińskiej dość krzywdząca. Sugeruje, że mieszkańcy tego regionu mogą sobie niemal bezkosztowo eksperymentować na żywym organizmie, jakim są ich demokracje, a reszta świata będzie po prostu się przypatrywać i ewentualnie naśladować co ciekawsze rozwiązania. Na początku obecnej dekady jednak w Chile działo się dokładnie to. Masowe protesty społeczne obaliły rząd Sebastiána Piñery, wymusiły próbę zmiany konstytucji, przyniosły projekt najbardziej progresywnej ustawy zasadniczej w dziejach ludzkości, a z Borica zrobiły latynoską wersję platońskiego „filozofa na tronie”. Pięć lat później z tego entuzjazmu społecznego nic już prawie nie zostało, Boric odchodzi z urzędu z poparciem jedynie 30% elektoratu, projekt konstytucji ostatecznie został odrzucony, a dodatkowo Chile zaczęło mieć problemy, których nie miało nigdy wcześniej. Masowa imigracja, wywołana kryzysem w Wenezueli i działalnością gangów przemytników ludzi. Przestępczość zorganizowana, objawiająca się wzrostem liczby przestępstw z użyciem broni palnej czy kradzieży samochodów, która wkroczyła na ulice Santiago, dotychczas pod wieloma względami uznawanego za oazę spokoju dla klasy średniej i wyższej. Do tego gospodarka rozwijająca się słabiej od oczekiwań i niewielkie perspektywy wzrostu. Z jednej strony, nie powinno to dziwić, bo większość demokracji na świecie zmaga się z tymi problemami. Z drugiej – nikt ich do końca nie rozwiązał, a wszędzie stanowią paliwo dla pozostających w opozycji, a więc niemogących się wykazać w rządzeniu radykałów. W ostatnich latach Kast zaczął więc normalizować przemoc w swoich wypowiedziach, fantazjując chociażby o wykopaniu wilczych dołów na północnych granicach kraju, co miałoby skutecznie odstraszyć gangsterów chcących szmuglować narkotyki i ludzi do Chile. Przestał Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
1 grudnia, 2025
Pożytki z Łukaszenki
Mińsk jest żywotnie zainteresowany zakończeniem wojny Choć Białoruś prowadzi politykę nieprzyjazną wobec Polski, to coraz wyraźniej widać, że realną alternatywą dla Aleksandra Łukaszenki w okresie rządów Władimira Putina mogłaby być rosyjska flaga powiewająca nad Twierdzą Brzeską. Podejrzewani o dywersję obywatele Ukrainy mieli przekroczyć granicę w Terespolu. Na Białorusi agenci rosyjskich służb specjalnych mogą czuć się bezpiecznie, choć niekoniecznie tak dobrze jak w Moskwie. W miniony poniedziałek rosyjska dziennikarka komentująca w telewizji państwowej RTR incydent w Polsce stwierdziła, że miesiąc wcześniej Donald Tusk poparł ataki Ukrainy na obiekty w głębi Rosji, co mogło sugerować, że próba terroru na polskich torach była reakcją na wypowiedź polskiego premiera w wywiadzie dla „Sunday Times” o prawie Ukraińców do atakowania obiektów związanych z Rosją w dowolnym miejscu w Europie. Zareagował na nią rzecznik rosyjskiego prezydenta Dmitrij Pieskow: „Słowa Tuska powinny przede wszystkim zostać wysłuchane w Brukseli i europejskich stolicach. Na miejscu Europejczyków każdy rozsądny człowiek miałby obawy, czy warto pozostawać w tak bliskim sojuszu z państwem, które usprawiedliwia terroryzm i broni prawa innych państw do działań terrorystycznych”. Ta opinia zasługiwałaby na uwagę, gdyby nie fakt, że padła z ust reprezentanta państwa terroryzującego codziennie ludność Ukrainy. W przeciwieństwie do Rosji Białoruś nie jest zainteresowana eskalacją wojny. Sprowadzony przez polskich liberalnych demokratów do roli kołchozowego pastucha i podnóżka Moskwy Aleksander Łukaszenka nigdy oficjalnie nie uznał aneksji Krymu, choć mógłby za to dostać sowitą nagrodę. To Mińsk był miejscem, w którym prowadzono rozmowy i podpisywano porozumienia mające zakończyć konflikt na wschodzie Ukrainy. W Białorusi odbywają się manewry wojskowe mające demonstrować braterstwo broni z Rosją, lecz gdy w lutym 2022 r. Rosjanie zaatakowali Ukrainę, także z terytorium Białorusi, Łukaszenka nie wydał swojej armii rozkazu marszu na Kijów. Dementując informacje o udziale białoruskich wojsk w inwazji, prezydent przyrzekł, że nigdy nie wyśle żołnierzy na Ukrainę. I dotrzymuje słowa. Putin ściąga mięso armatnie nie z „bratniej” Białorusi, lecz z Korei Północnej. To Kim Dzong Un, a nie Łukaszenka buduje „święte sanktuarium poświęcone nieśmiertelności prawdziwych patriotów”, czyli poległych w walkach w Ukrainie. Mińsk jest żywotnie zainteresowany zakończeniem wojny, które nie będzie oznaczało Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
24 listopada, 2025
„The Telegraph”: Zełenski traci kontakt z rzeczywistością
Kijów ugrzązł w skandalu korupcyjnym, który może obalić prezydenta Ukrainy „Witamy w Ukrainie, najbardziej skorumpowanym kraju w Europie”, pisał 10 lat temu Oliver Bullough na łamach dziennika „The Guardian”. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Kijów ugrzązł w skandalu korupcyjnym, który może obalić prezydenta Zełenskiego. 7 grudnia 2022 r. amerykański magazyn „Time” ogłosił prezydenta Wołodymyra Zełenskiego Człowiekiem Roku. Redaktor naczelny Edward Felsenthal tak uzasadnił decyzję: „Za udowodnienie, że odwaga może być równie zaraźliwa jak strach, za inspirowanie ludzi i narodów do jednoczenia się w obronie wolności, za przypomnienie światu o kruchości demokracji i pokoju”. Także dziennik „Financial Times” przyznał Zełenskiemu tytuł Człowieka Roku. W tamtym czasie na prezydenta spłynął deszcz nagród, wyróżnień i odznaczeń. 16 amerykańskich uniwersytetów przyznało mu tytuły doktora honoris causa. Parlament Europejski – Nagrodę Sacharowa. W Akwizgranie odebrał Międzynarodową Nagrodę Karola Wielkiego. W czerwcu 2023 r. ceniony londyński think tank Chatham House uhonorował Zełenskiego swoją nagrodą „za wkład w stosunki międzynarodowe”. National Constitution Center w Filadelfii przyznał mu Liberty Medal i 100 tys. dol., a Ronald Reagan Presidential Foundation and Institute – Ronald Reagan Freedom Award. Polska nie mogła być gorsza. 5 kwietnia 2023 r. prezydent Andrzej Duda, Wielki Mistrz Orderu Orła Białego oraz przewodniczący jego kapituły, „w uznaniu znamienitych zasług” uroczyście wręczył Zełenskiemu to najstarsze i najwyższe polskie odznaczenie. Wszystko zmieniło się 10 listopada br., gdy Narodowe Biuro Antykorupcyjne Ukrainy (NABU) i Specjalistyczna Prokuratura Antykorupcyjna (SAP) ujawniły szczegóły śledztwa prowadzonego od 15 miesięcy pod kryptonimem „Operacja Midas”. Okazało się, że w Kijowie na szczytach władzy działała zorganizowana grupa przestępcza, która zarządzała rozległym systemem korupcyjnym w strategicznym sektorze energetycznym Ukrainy. Jego epicentrum stanowił państwowy koncern Enerhoatom, operator tamtejszych elektrowni jądrowych i największy producent energii elektrycznej w kraju. Skala i charakter tego procederu, a przede wszystkim personalne powiązania głównego podejrzanego Timura Mindycza z prezydentem Zełenskim nadały aferze wyjątkową rangę. Zachodnie media, które w 2022 r. ukochały ukraińskiego lidera, dziś są wobec niego nie mniej krytyczne niż kremlowscy propagandyści. Zełenski stał się osobą podejrzaną. I nie ma znaczenia fakt, że spotykają się z nim przedstawiciele państw europejskich. Oskarża się go o to, że w warunkach wojennych zbudował w Ukrainie niemal dyktatorski system, którego jego poprzednicy – Wiktor Janukowycz i Petro Poroszenko – mogą mu tylko pozazdrościć. A co najgorsze – tolerował gigantyczną korupcję, którą trudnili się ludzie z jego najbliższego otoczenia. Nie to obiecywał Ukraińcom, kandydując w wyborach prezydenckich w 2019 r. Człowiek ze złotą toaletą Od 10 listopada br. zachodnie media szczegółowo relacjonują wyniki śledztwa NABU. Portal Politico podał, że funkcjonariusze przeanalizowali ponad tysiąc godzin podsłuchów i ujawnili schemat wyłudzania łapówek w wysokości 10-15% wartości kontraktów zawieranych przez państwowego operatora ukraińskich elektrowni jądrowych – Enerhoatom. Łączna kwota pozyskanych „prowizji” szacowana jest na ok. 100 mln dol. Pieniądze te były prane w firmie, której biuro mieściło się w centrum Kijowa, w budynku należącym do rodziny Andrija Derkacza, byłego ukraińskiego polityka. Ten w 2022 r. zbiegł do Rosji, a dziś jako senator zasiada w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu – Radzie Federacji. 15 listopada br. „Financial Times” opublikował artykuł Fabrice’a Depreza, korespondenta w Kijowie, zatytułowany „Worki z pieniędzmi i złota toaleta” i opatrzony zdjęciem złotej toalety, która jakoby miała znajdować się w jednym z apartamentów Mindycza. To zdjęcie zamieściliśmy Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
24 listopada, 2025
Grecy wyłudzili od Unii Europejskiej miliony euro
Rolnicze dopłaty stały się sposobem na szybki zarobek Pod koniec października grecka policja aresztowała 37 osób podejrzanych o udział w tzw. skandalu OPEKEPE, w ramach którego zorganizowana grupa przestępcza wyłudzała unijne dotacje rolnicze, składając fałszywe oświadczenia dotyczące własności ziemi. Kryzys niemal doprowadził kraj do bankructwa, miał być ostatni i zakończyć oszustwa – ludzie wciąż jednak sobie nie ufają, a nadużycia są na porządku dziennym. Fikcyjni rolnicy Pięć lat temu na domowy adres Vaiosa Ganisa, szefa regionalnego stowarzyszenia rolniczego w prefekturze Ftiotyda w środkowej Grecji, przyszedł anonim. Treść listu zaszokowała Ganisa – niektórzy mieszkańcy jego gminy Domokos, jak twierdził nadawca, pobierali unijne dotacje za pastwiska, których nie byli właścicielami ani dzierżawcami. Otrzymywać je też mieli za prace rolne, których nigdy nie wykonywali. „Dzierżawcy nie mieli nic wspólnego z produkcją rolną, ale dostawali rocznie 2-3 mln euro dotacji”, mówił Ganis, 58-letni producent wina. Przedsiębiorca przekazał zarzuty Ministerstwu Rozwoju Obszarów Wiejskich i Żywności, Dyrekcji Generalnej ds. Przestępczości Gospodarczej i Finansowej w Atenach, Niezależnemu Urzędowi ds. Dochodów Publicznych i władzom regionalnym. „Nie było żadnej reakcji”, raportował Ganis. Zamiast tego zaczął dostawać pogróżki. „Otrzymywałem groźby pozbawienia życia mnie, mojego partnera i syna – powiedział dziennikarzom Bałkańskiej Sieci Dziennikarstwa Śledczego (BIRN). – Groźby, że skończymy w rowie”. Pięć lat później Ganis złożył zeznania przed Prokuraturą Europejską (EPPO), która prowadzi dochodzenia w kilkudziesięciu podobnych sprawach, począwszy od 2017 r. W ramach śledztwa EPPO grecka policja poinformowała, że przeprowadziła operacje w wielu rejonach kraju, od Salonik na północy po Santorini i Kretę. „Aresztowano 36 pracowników OPEKEPE (agencji odpowiedzialnej za przyznawanie unijnych dopłat dla rolnictwa – przyp. red.), w tym jej szefów, a dodatkowo księgowego, który pomagał w działalności”, czytamy w komunikacie policji. Według Prokuratury Europejskiej to „organizacja przestępcza zaangażowana w systematyczne i zakrojone na szeroką skalę oszustwa związane z dotacjami, a także praniem pieniędzy”. Śledztwo wykazało, że grupa działała w całej Grecji, miała hierarchiczną strukturę, w której członkowie odgrywali odrębne role. Z zebranych danych wynika, że wykorzystywali oni luki proceduralne przy składaniu wniosków o wsparcie w ramach Wspólnej Polityki Rolnej UE, posługując się fałszywymi lub wprowadzającymi w błąd dokumentami w celu ubiegania się o dopłaty z OPEKEPE. Jak poinformowano, członkowie grupy przestępczej „fałszywie deklarowali grunty rolne i pastwiska, które do nich nie należały lub nie spełniały kryteriów kwalifikowalności, sztucznie zawyżając liczbę swoich zwierząt, aby zwiększyć wysokość otrzymywanych dotacji. By ukryć pochodzenie pieniędzy, podejrzani prawdopodobnie wystawiali fikcyjne faktury, przelewali środki na wiele kont bankowych i mieszali je z legalnymi dochodami. Część nielegalnych środków przypuszczalnie przeznaczano na zakup dóbr luksusowych Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
24 listopada, 2025
Jak Trump testuje prawo łaski
Akt miłosierdzia w rękach amerykańskiego prezydenta zmienia się w kolejne narzędzie naboru i ochrony lojalistów Korespondencja z USA Przez stulecia amerykańscy przywódcy używali prawa prezydenckiej łaski jako symbolu, aktu pojednania albo korekty nazbyt surowego wyroku, jeśli przemawiały za tym okoliczności. Trump, jak to on, podeptał tę tradycję, zmieniając akt łaski w kolejne narzędzie szerzenia korupcji i ochrony lojalistów. Ale czy tylko? „Ułaskawienie (…) to akt dobroczynności udzielany w dyskrecji przez władzę wykonawczą (…) i nie winien być traktowany jako wymierzanie kary, ale korekta ewentualnie zbyt rygorystycznych praw”, pisał w 1788 r. Alexander Hamilton, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, uczestnicząc na łamach ówczesnej prasy w publicznej debacie na temat prac nad konstytucją. Konstytucja weszła oficjalnie w życie rok później, a prawo prezydenckiej łaski zostało w niej opisane w art. II jako „prawo do udzielania odroczeń i ułaskawień za przestępstwa przeciwko Stanom Zjednoczonym, z wyjątkiem przypadków impeachmentu”. Pierwszego ułaskawienia dokonał już Jerzy Waszyngton, stwarzając ważny precedens, który nada prezydenckiemu miłosierdziu specyficzny charakter – w 1794 r. przebaczył winy liderom ruchu oporu przeciwko wyższym podatkom na whisky. Nowo powstałe, ale bardzo zadłużone po wojnie niepodległościowej państwo chciało w ten sposób podreperować swój budżet. Choć do stłumienia „rebelii o whisky” Waszyngton potrzebował aż 13 tys. żołnierzy i tym samym stał się jedynym w historii USA urzędującym prezydentem udzielającym się na polu bitwy, użył prawa łaski, by zasygnalizować, że w nowoczesnym państwie szanującym prawa człowieka każdy zasługuje na drugą szansę. Ta sama myśl przyświecała 30 lat później Andrew Jacksonowi, gdy ułaskawił seryjnego rabusia pocztylionów skazanego na karę śmierci. Co ciekawe, złodziej nie przyjął jego aktu łaski, tworząc z kolei precedens, że prezydenckie ułaskawienie musi być zaakceptowane przez adresata, by nabrało mocy prawnej. W myśl idei o drugiej szansie Andrew Johnson ułaskawił w 1865 r. wszystkich ocalałych z wojny żołnierzy armii konfederackich, a Barack Obama – setki przestępców, głównie kolorowych, odbywających wyroki za pomniejsze przewinienia związane z kradzieżą i posiadaniem narkotyków. Łaska pod lupą Przez większą część dziejów Amerykanie bardzo uważnie patrzyli jednak prezydentom na ręce i nie wahali się ich krytykować, gdy stwierdzali, że sprawy posunęły się za daleko. Tak było w przypadku łaski dla Richarda Nixona, skazanego za aferę Water-gate (nielegalne podsłuchiwanie opozycji), któremu pomógł jego Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
24 listopada, 2025Kultura
Na rozstaju czasu
W „Termopilach polskich” Jana Klaty musimy zderzać się z pytaniami ostatecznymi Szalona gonitwa obrazów, myśli, konfliktów i gorączkowych poszukiwań dróg wyjścia z sytuacji krańcowych to w zamierzeniu autora „teatr mrącej głowy”, czyli świat oglądany/wspominany w gwałtownych zderzeniach przez księcia Józefa Poniatowskiego. Rodzaj kroniki życia i nadciągającej śmierci. To przez umierającą głowę przelatują te myśli ostatnie, wybrane, a więc istotne. Ale nawet jeśli ów porządek scenicznych zdarzeń nie zostanie przez widza dostrzeżony, pozostaje rytm wizyjnego widowiska, w którym absurd, ekscentryzm, realizm i poetycki skrót spotykają się z odczuwanym wyraźnie kontekstem tej opowieści. Jan Klata nie pozwala o tym zapomnieć. Premierze „Termopil polskich” Tadeusza Micińskiego towarzyszy „Kraj(obraz) wojny” – wystawa Bartłomieja Kiełbowicza w murach Teatru Narodowego, interwencja artystyczna z czytelnymi hasłami odnoszącymi się do trwającej wojny w Ukrainie. A i plakat spektaklu, nawiązujący do plakatu Yoko Ono i Johna Lennona „War Is Over”, na którym „over” zastąpiono słówkiem „on”, jest dostatecznie wymowny. Znowu znaleźliśmy się na zakręcie czasu. Tak jak książę Józef ginący w Elsterze, kiedy Polska znikała z mapy Europy. Tak jak król Stanisław August przysięgający na Konstytucję 3 maja w poczuciu historycznego sukcesu, ale wkrótce przeżywający swoją największą klęskę. Nie sposób więc uciec od poczucia, że zamieszkujemy w kraju rządzonym przez „króla Wyporka”, jak śpiewa słowami Micińskiego zespół Gruzja, i wciąż musimy się zderzać z pytaniami ostatecznymi: bić się czy nie bić, honoru bronić czy racjonalnego trwania, wchodzić w alianse z sąsiadami i z którymi? Jak powiada w dramacie książę Józef: „Zginąć zbyt łatwo, choć żyć bywa tak trudno”. Powody, dla których Klata ponownie sięgnął po rzadko grywany dramat Micińskiego (wystawiał go 11 lat temu w Teatrze Polskim we Wrocławiu), są jasne. Zwłaszcza że chodzi też o wyrazistą inaugurację jego dyrekcji w 260. rocznicę powstania Teatru Narodowego. A swoją wagę ma samo miejsce, gdzie materializują się na scenie widma przeszłości i bitewne powidoki, wciąż zaludniające polską wyobraźnię. Znajdujemy się przecież o żabi skok od pałacu Pod Blachą i co jeszcze bardziej znaczące – od Zamku Królewskiego, gdzie w Sali Senatorskiej 3 maja 1791 r. uchwalono konstytucję. O rzut beretem stoi przed Pałacem Namiestnikowskim pomnik księcia Józefa Poniatowskiego. Teatr Narodowy i jego okolice to miejsce naznaczone historią, często bolesną, czasem niecącą nadzieję. Starcie koryfeuszy niegdysiejszych (czy tylko niegdysiejszych?) walk o szansę dla Polski wybrzmiewa tu szczególnie dobitnie. Powstał spektakl niełatwy, wymagający Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Granie potwora zostawia ślad
Po pewnym czasie odczuwasz skutki swojej pracy jak bóle fantomowe Hejt za rolę, czyli gdy fikcja boli za bardzo Tomasz Schuchardt stworzył przekonujący portret oprawcy, tyrana swojej partnerki. Jego kreacja, autentyczna i oparta na sile, jest jednym z najmocniejszych elementów filmu. I właśnie dlatego aktor stał się celem mimowolnych ataków niektórych widzów. Tuż po premierze zaczęły się pojawiać reakcje ludzi, którzy nie potrafili oddzielić fikcyjnej postaci filmowej od aktora. Schuchardt został mimowolnie odpowiedzialny za ekranowego Grześka i emocje kierowane w jego stronę. W mediach i nawet w świecie rzeczywistym zaczęły się mnożyć komentarze pełne niechęci i złości. Sam aktor przyznał, że ktoś podszedł do niego i nazwał „przemocowcem”. Tymczasem ataki, jeśli już, powinny być kierowane wyłącznie do fikcyjnego bohatera. Ale to Schuchardt jest obrzucany błotem. Obrywa za postać, której miał nadać wiarygodność. Za postać, którą budował tak realistycznie, by widz uwierzył w jej brutalność. To, co miało być dowodem jego profesjonalizmu, obróciło się przeciwko niemu. Aktor nie popełnił żadnego błędu. Zderzył się tylko z efektem ubocznym trudnej i intensywnej roli. Teraz, zamiast wyrazów uznania, słyszy komentarze pełne oskarżeń i ocen, które dotyczą nie jego, ale granej przez niego postaci. Weronika Mikusek Tomasz Schuchardt – (ur. w 1986 r.) absolwent PWST w Krakowie. W latach 2010-2014 występował w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Później był związany z Teatrem Ateneum w Warszawie. Kreacja w filmie „Chrzest” przyniosła mu nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w Gdyni, a występ w „Jesteś Bogiem” – nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na tym samym festiwalu. Za rolę w „Doppelgängerze. Sobowtórze” otrzymał Orła i nagrodę w Gdyni. Razem z Agatą Turkot odebrał na Warszawskim Festiwalu Filmowym Specjalną Nagrodę Jury za główne role w „Domu dobrym” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Grasz w filmach i w serialach, w mniejszych projektach i w głośnych tytułach, u debiutantów i u bardzo doświadczonych twórców. Według jakiego klucza dobierasz kolejne role? – Klucze zmieniały się w ciągu lat. Na samym początku decydował fakt, że ktoś w ogóle chciał mnie zaangażować. Nie otrzymywałem wielu propozycji, więc brałem prawie wszystko, co przychodziło. Kierowałem się tym, że trzeba grać. Taka zasada powinna zresztą obowiązywać podczas nauki aktorstwa, ponieważ rozwój aktora polega głównie na praktyce. Trzeba występować wszędzie, gdzie się da, aby mieć jak najwięcej zawodowych spotkań. Dobrze jest współpracować z kilkoma reżyserami, z różnymi aktorami, wybierać odmienne teksty. Zdobywać szlify w telewizji, na deskach teatralnych, w kinie albo w serialach. Oczywiście w ramach możliwości i nie za wszelką cenę. Twoje podejście musiało później się zmienić. – Klucz wyboru zmienił się, gdy doszedłem do takiego punktu, w którym miałem więcej propozycji niż czasu. Wtedy zacząłem się uczyć trudnej sztuki selekcji. Najważniejszy stał się dla mnie scenariusz, czyli rozważenie, czy coś mnie zainteresuje w tekście, czy rola, którą mam przygotować, jakoś mnie rozwinie. Drugim decydującym czynnikiem jest oczywiście spotkanie, czyli to, z kim będę grał i kto będzie mnie reżyserował. Jestem też zwolennikiem brania udziału w projektach niskobudżetowych. Jeżeli komuś można pomóc na początku drogi, którą przecież każdy z nas przechodził, to chętnie się angażuję. Zgodziłbyś się z tezą, że granie czarnych charakterów jest bardziej atrakcyjne dla aktorów? – Nie. Dużo wdzięczniej pracuje się nad portretem bohatera, który ma jakieś charakterystyczności. Chodzi o ciekawostki fizyczne, które kogoś wyróżniają, o inną specyfikę mówienia. Tworząc kino biograficzne, dowiadujemy się np., że ktoś się jąkał lub kulał na prawą nogę. Albo reżyser wymaga od nas, żebyśmy mówili z litewskim akcentem, jak znana postać historyczna. Atrakcyjne są także sytuacje, w których podejmujemy się wyzwań dodatkowych – uczymy się jeździć konno, strzelać z broni, grać na instrumencie. Co więcej, gdy dobrze się wykona charakterystyczną rolę, jest ona bardziej zauważana przez widza. Moje doświadczenia jednak podpowiadają, że takie role częściej pojawiają się na drugim planie. Miałem przyjemność grać bohaterów pierwszoplanowych i tych charakterystycznych z drugiego planu – to rzeczywiście trochę inny rodzaj pracy. Szerzej myśli się o postaci pierwszoplanowej, gdzie indziej rozkłada się akcenty. Trzeba precyzyjnie rozrysować, jak przedstawić bohatera, do czego on dąży i gdzie nastąpią momenty jego załamania. Z kolei niektóre sceny należy wręcz zostawić postaciom drugoplanowym, aby tworzyły bogatsze tło dla całej historii. Nie każda sekwencja musi należeć do protagonisty. Występując na drugim planie, zwykle próbujesz w kilku momentach zawrzeć esencję bohatera. Ostatnio zagrałem w jednym filmie tylko trzy sceny. Wtedy musisz zaznaczyć swoją obecność na tyle, żeby nadać postaci ważność, a jednocześnie nie przysłonić niczego z drogi głównego bohatera. Może czarne charaktery gra się łatwiej? – Nie jest tajemnicą, że każdy z nas, aktorów, ma do czegoś łatwiejszy dostęp. Niektórzy mają naturalną predyspozycję do ról komediowych. Pojawiają się i nieważne, co zrobią, już będzie śmieszniej. Nikt nie powie, że bycie zabawnym okupili tytaniczną pracą. W moim przypadku jest podobnie z byciem groźnym. Mam specyficzną twarz i jestem świadom swojej urody. Wiem z różnych rozmów, że ludzie widzą we mnie cwaniaka albo osobę mocno przekonaną do swoich racji. Do takich postaci mam na pewno łatwiejszy dostęp. Z rolą Grześka w „Domu dobrym” chyba tak prosto nie było. – Rzeczywiście, mocno popracowałem sobie nad pewnymi rzeczami w moim bohaterze. Łatwość w graniu czarnych charakterów, o której wspomniałem, wystarczy na kilka scen, na epizod, w którym złoczyńca pojawia się z bronią albo grozi komuś spojrzeniem. My jednak rozmawiamy o bohaterze bardzo często obecnym na ekranie. Chociaż gram główną rolę męską, uważam, że jej funkcja jest służebna. Od początku wiedziałem, że to jest film Agaty Turkot, film o Gośce i innych kobietach, które doświadczyły przemocy domowej. Ja miałem stworzyć ścianę, o którą będą uderzać albo przez którą nie mogą się przebić. Postać Grześka reprezentuje jednak szerokie spektrum przemocy. Na początku filmu funkcję
Zło nie umiera nigdy
„Dom dobry” Smarzowskiego, czyli polska norma Film ma wstrząsnąć społeczeństwem w kwestii przemocy domowej. Otóż nic podobnego się nie stanie! Nie po to taki model związku nasze społeczeństwo wypracowało przez setki lat, by go teraz wywrócił jeden film. Choćby i wstrząsający, choćby i oglądany przez miliony. Zamiast więc pałać słusznym oburzeniem, co łatwe, raczej starannie obejrzyjmy film. Słychać, że oto nareszcie obraz, który o przemocy wobec kobiet opowiada z męskiego punktu widzenia. Skąd! Jest odwrotnie: kamera od początku do końca podąża za Małgorzatą. A Grzegorz, mąż, jest oprawcą, który Małgorzacie się przytrafia. Trochę jak choroba, kalectwo, depresja – nie my jesteśmy winni i niewiele możemy zaradzić. Nie wygląda, by Grzegorz do związku przemocowego doszedł drogą własnych doświadczeń, ewolucji przekonań. Jest na to zbyt ograniczony. Po prostu powtarza „polską normę”: żona jest na wyposażeniu męża. Przypomina jej o tym z pewnością zbyt brutalnie, ale jest krewki z natury, a żona oporna. Z tym wszystkim Grzegorz nie jest zboczeńcem, który zbałamucił kobietę, żeby się z nią ożenić, a potem wyżywać się na niej. On nie czerpie przyjemności z zadawania bólu, próbuje tylko na swój „sprawczy” sposób wyegzekwować w małżeństwie układ, w jakim zapewne sam się wychował i w jakim żyją ludzie z jego sfery. I w ogóle wszyscy mu znani. Żona ma być jego wizytówką, ozdobą i paprotką na biurku. Powiada się powszechnie, że „damą w salonie, dziwką w łóżku, kucharką w kuchni”, ale nie dlatego, że kobieta taka uniwersalna – raczej taka posłuszna. A jeżeli nie sprawdza się jako wizytówka, to przechodzi przyśpieszony kurs muzyki poważnej: dostaje omłot przy dźwiękach „Toccaty i fugi d-moll” Bacha. Grzegorz to postać niejasna, wiemy o nim niewiele i tylko „objawowo”. Polak katolik – sakramenty obowiązkowo – w interesach i w lokalnej polityce „twardy facet”. Ma gadane, łatwo omota kobietę. Przy tym banalny i kiczowaty: przynosi róże, słucha Grechuty sprzed pół wieku. W sumie sprawczy gość, średnia krajowa. A jako domowy bokser ma odpowiedników i na salonach, i na melinach, czego świadectwo dają żony w grupach wsparcia. I najważniejsze: ma za sobą wszystkich zawodowych „obrońców rodziny”: od księdza, przez policję, sądy, po opinię publiczną. Grzegorz jest pułapką, która czeka na mysz. Problem w tym, że ofiara wpada zbyt łatwo. Bo Gośka i Grzegorz, znajomi z sieci, sondują się nawzajem odgadywaniem autorów aforyzmów w stylu „Kto był wszystkim, będzie niczym”, choć podobny banał mógł się wypsnąć zarówno mistrzowi Lao Tsy (VI w. p.n.e.), jak i Janowi Pawłowi II czy Oldze Tokarczuk. Autora wyszukiwarka w trybie AI znajdzie w mniej niż trzy sekundy. A Grzegorz znajdzie go w mniej niż trzy minuty w zbiorze aforyzmów, którzy trzyma na półce. Nie wynika Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Śląsk to nie region, to światopogląd
Podróż banką po aglomeracji śląskiej Nie przepracowałeś swojego Śląska. Po nagrodzonej Nike osobistej historii „Kajś” znów zabierasz czytelników na Śląsk, tym razem zapraszasz do podróży banką, tramwajem nr 7, przez kolejne miasta aglomeracji śląskiej. Po co ci ta podróż? – Lubię podróżopisarstwo, a ciągnąca się przez pół Aglomeracji – przez Katowice, Chorzów, Świętochłowice, Bytom – trasa tramwajowej siódemki to dobra oś opowieści. Kilka lat po „Kajś” znów ruszyłem reportersko w Górny Śląsk, ale już w inny sposób. Poprzednią książkę pisałem, będąc w śląskiej diasporze, mieszkałem całe dorosłe życie w Krakowie, teraz od paru już lat żyję znów w Aglomeracji i widzę region inaczej. To perspektywa tubylcza. Pewnie też wiele się zmieniło przez ostatnie lata na Śląsku. – Nie znam regionu w Polsce, który zmieniałby się tak szybko. Trwa tu rewolucja górnośląska. Dotyczy tożsamości i pamięci, wymyślamy siebie na nowo w epoce postindustrialnej. „Aglo” to opowieść o tej teraźniejszości, bo na Górnym Śląsku teraźniejszość stała się ciekawsza niż historia. Dorastałeś w Gliwicach, więc miałeś jakieś wspomnienie o Śląsku. To, wiadomo, obraz mityczny, a rzeczywistość potrafi zaskoczyć, olśnić, ale i rozczarować. – Gdy zamieszkałem po powrocie z Krakowa na katowickim Zawodziu – ucieleśnieniu śląskiego stereotypu – nie czułem, że wracam do siebie, to była nowa przygoda. Gliwice są w Aglomeracji osobne, politechniczne, lwowskie, mniej przemysłowe, długo trwały w splendid isolation. Dobrze się tu zarabia, dobrze żyje, do pozostałych miast Aglomeracji poza sąsiednim Zabrzem, w którym były Multikino i Górnik, za mojego dzieciństwa się nie jeździło. Do dziś Gliwice są jednym z okien wystawowych regionu. Wizytówka Górnego Śląska. Przeciwieństwo Bytomia? – Bytom do niedawna uchodził za miasto upadłe, wymieniano go obok Radomia czy Wałbrzycha jako polskie Detroit. Ale to przeszłość. Dziś powoli staje się symbolem sukcesu, transformacji w dobre miejsce do życia: rewitalizuje się, dużo się tam dzieje, sprowadza się wiele ciekawych osób. Ma też ciekawą historię, szczyci się tym, że został założony kilka lat przed Krakowem. Tam wraz z Bytomskim Centrum Kultury od paru lat organizuję Aglo Festiwal, na którym dyskutujemy o Górnym Śląsku i innych polskich regionach, rozbijamy opowieść o Polsce monolitycznej. Od festiwalu nazwę wzięła moja najnowsza książka. Bytom jest w Aglomeracji najciekawszym architektonicznie miastem, w połowie XIX w. był naturalnym kandydatem na stolicę Górnego Śląska. I pewnie dziś to najszybciej przeobrażające się miasto Aglo. Ale po przyjściu tam Polski Bytom rzeczywiście stał się symbolem katastrofy. W PRL miasto skazano na zniknięcie, przedłożono eksploatację surowców nad miasto i jego mieszkańców – dobrą książkę na ten temat, „Balladę o śpiącym lwie”, napisała Agata Listoś-Kostrzewa. Z kolei wielkim bestsellerem w Czechach jest znakomita powieść Karin Lednickiej „Krzywy kościół”. Karin opisuje w niej los zaolziańskiej, śląsko-czeskiej Karwiny, czyli historię alternatywną Bytomia. Karwina dziś już nie istnieje, przeszło 20-tysięczne miasto zniknęło, został po nim jedynie krzywy kościół św. Piotra z Alkantary, który sam zapadł się o 40 m. Tak mógł skończyć Bytom. Dzisiaj się odradza, ale kopalnictwo i transformacja potężnie go doświadczyły. Wystarczy przejechać się tramwajem nr 38 z placu Sikorskiego przez Piekarską – kiedyś ulica była płaska, a teraz jedzie się najpierw ostro z górki, a potem wspina się pod górkę. To efekt szkód górniczych. To chyba w ogóle specyfika Śląska, który próbuje wymyślić się na nowo. – Wiele osób pyta: co po górnictwie? Tymczasem owo „po” już trwa. W 1990 r. polskie górnictwo – głównie na Górnym Śląsku – zatrudniało 400 tys. ludzi. A pamiętaj, że jedno miejsce pracy w kopalni generuje kilka kolejnych: w transporcie czy związanych z grubą usługach, nawet w branżach, których nie kojarzysz z węglem – padały np. pralnie, w których prało się odzież roboczą. Ponadto górnik często utrzymywał całą rodzinę, więc zmieniła się struktura rodziny. Zamknięcie kopalń niszczyło też cały mikroświat wokół nich: kolonie dla dzieci, wakacje dla pracowników, domy kultury, wspólnotę sąsiedzkich losów w wielu dzielnicach. Z tych 400 tys. zostało do dziś kilkadziesiąt tysięcy górników. Ta rewolucja już się dokonała. Ministerstwo Przemysłu, które Koalicja Obywatelska na chwilę przeniosła do Katowic, było pomysłem spóźnionym o wiele lat. Polska energetyka dziś jest bowiem na północy – gazoport, elektrownie wiatrowe, atom. Już nie Śląsk jest silnikiem Polski. Niektóre fragmenty Aglomeracji dobrze sobie poradziły ze zmianami, w innych transformacja trwa. Śląsk jest silnie rozwarstwiony. Województwo śląskie to z jednej strony Tychy, Gliwice, Katowice czy Dąbrowa Górnicza – miasta z bardzo wysokimi dochodami na mieszkańca, rozwinięte – ale z drugiej Ruda Śląska, Świętochłowice czy Zabrze, gdzie
Proces Niewiadomskiego
Łaźnia Nowa to teatr już nie pytań, ale czytelnych podpowiedzi i przestróg „Proces Eligiusza Niewiadomskiego”, którego premiera nieprzypadkowo odbyła się w dniu Święta Niepodległości, to pierwsza odsłona Teatru Obywatelskiego, nowego formatu zdarzeń, wokół których reżyser i współtwórca tego miejsca Bartosz Szydłowski zamierza ogniskować program Teatru Łaźnia Nowa. Teatr ten powstał przecież z marzeń o przebudowie wizerunku Nowej Huty, traktowanej jako gorsza część Krakowa i spychanej co najwyżej do roli miejsca, gdzie – jak powiada Szydłowski – lądowali kosmici i proponowali swój teatr. Po czym odlatywali. Szydłowscy – bo od początku było to współdziałanie Małgorzaty, scenografki wizjonerki, i Bartosza, reżysera, kreatora nowych relacji między teatrem a społecznością – nigdzie nie odlecieli. Teatr przez nich założony trwa, przez 20 lat wrósł w nowohucki pejzaż, związał się licznymi relacjami z mieszkańcami. I wciąż proponuje nowe formy spotkania i wymiany. Pomysł nie pojawił się znikąd. W Łaźni zrealizowali Szydłowscy całą serię przedstawień politycznych, mocnych emocjonalnie, działających na wyobraźnię, które pobudzały do dyskusji o sytuacji obywatelskiej Polaków, błądzących między fantazjami o wielkości a skłonnością do hipokryzji. A jednak ta nazwa – Teatr Obywatelski – coś przecież znaczy: wyraźnie czerpie z dotychczasowego dorobku (choć tym razem Szydłowski nie działa w tandemie z Szydłowską), lecz chce się otworzyć na nowe rejestry. To ma być chyba teatr już nie pytań, ale czytelnych podpowiedzi, analogii i przestróg. Pierwszy impuls do stworzenia tego właśnie spektaklu pojawił się mniej więcej półtora roku temu, kiedy Szydłowski natknął się na książkę Stanisława Kijeńskiego, będącą zapisem procesu Eligiusza Niewiadomskiego. Kijeński był jego obrońcą z urzędu. Sam się zgłosił. Oskarżony początkowo nie chciał żadnego obrońcy, w końcu przystał na pomocniczy udział mecenasa w procesie w roli czuwającego nad procedurą. Sam Kijeński, działacz narodowy, zmierzał do moralnego oczyszczenia mordercy, który, choć zabił, to z wyższych pobudek jako „mściciel krzywd zdrowej większości narodu”. Dlatego opublikował dokumentację procesu, która miała prawdopodobnie służyć upowszechnieniu kultu Niewiadomskiego. Paradoksalnie jednak udostępnił materiał, który potwierdził fanatyczne motywacje mordercy, jego nacjonalistyczne zaczadzenie. Szydłowski od razu dostrzegł potencjał teatralny tego zapisu. Zapewne dlatego, że źródła postaw fanatycznych, zamkniętych na dialog i porozumienie, formujące gotowych na wszystko obrońców polskości i chwały narodu, wcale nie wyschły. Bartosz Szydłowski nie zdecydował się jednak na odtworzenie aury będącej pożywką dla radykalnych wystąpień. Tę atmosferę ukazywał pamiętny film Jerzego Kawalerowicza „Śmierć prezydenta” (1977). Jądrem zdarzenia w Łaźni Nowej stał się stenogram procesu. Nawiedzony zbrodniarz wykorzystał rozprawę do głoszenia swojego programu obrony wielkiej Polski i autokreacji – jako bohatera narodowego, męczennika, który złożył się w ofierze ojczyźnie. Jednak ślad tego, co czuło się wtedy w powietrzu, został zasygnalizowany. Kiedy 11 listopada wieczorową porą, przed godz. 20, zbliżałem się drogą na skróty, ciemnymi zaułkami, do mieszczącego w Osiedlu Szkolnym Teatru Łaźnia Nowa, już z oddali dobiegły mnie groźnie brzmiące okrzyki, przekrzykiwania i gwizdy. Początkowo myślałem, że toczy się tu jakiś mecz, że nerwy puściły kibicom. Im bliżej teatru, tym lepiej była słyszalna niepokojąca wrzawa – przypominała wiec albo demonstrację. Kiedy znalazłem się przed oświetloną rzęsiście fasadą teatru, ozdobioną sztandarami narodowymi, odkryłem, że hałas dobiegał z zainstalowanych przed teatrem głośników, które imitowały gorące zgromadzenie patriotyczne. W ten sposób przygotowywano widzów na to, co miało wkrótce nastąpić. Najpierw trzeba było trochę poczekać, nim otwarte zostało wejście z tyłu małej sceny (choć bilety zapowiadały spektakl na dużej scenie). Po wejściu do środka okazało się, że trafiliśmy na salę sądową, z typową organizacją scenerii w Pałacu Sprawiedliwości: potężnym stołem sędziowskim „Proces Eligiusza Niewiadomskiego”, reżyseria Bartosz Szydłowski, adaptacja Łukasz Drewniak, Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie, premiera 11 listopada 2025 Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
W filharmonii jak w samolocie
Chcę, aby nowicjusz w Filharmonii Narodowej czuł się swobodnie Zofia Zembrzuska – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego na kierunku kulturoznawstwo oraz Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie na kierunku zarządzanie projektami. Ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia im. Józefa Elsnera w Warszawie (klasa skrzypiec). Od 2012 r. była związana zawodowo z Instytutem Adama Mickiewicza – początkowo na stanowisku realizatora projektów, a od 2018 r. jako menedżer programu Polska Music. W 2021 r. objęła stanowisko kierownika Wydziału Projektów i Wydarzeń Artystycznych, w ramach którego realizowane były wszystkie projekty instytutu. Od września 2021 r. była zastępcą dyrektora Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Od ponad dwóch miesięcy zasiada pani w fotelu dyrektora Filharmonii Narodowej, jako pierwsza kobieta na tym stanowisku. Jesteśmy świeżo po XIX Konkursie Chopinowskim, kiedy to gmach filharmonii był oblegany przez melomanów, gotowych nawet spędzić kilka godzin nocnych w śpiworach, aby rano otrzymać wejściówkę. Czy taki stan oblężenia może się powtórzyć w normalnym sezonie koncertowym? – Przede wszystkim mamy szczęście, że nasza filharmonia cieszyła się wtedy tak wielkim zainteresowaniem. To dla instytucji muzycznych ogromna szansa i dowód, że można zainteresować muzyką klasyczną szeroką publiczność. Choć z pewnością była to szczególna grupa słuchaczy, wśród nich znaleźli się także ci, którzy o muzyce klasycznej niewiele wiedzą. Właśnie wyjątkowa atmosfera konkursu, swoistego turnieju pianistów, przyciągnęła ich do nas. To dla nas pewna wskazówka. W podobnym duchu docierania do nowych słuchaczy uruchomiliśmy w tym sezonie nowy cykl – Koncerty Czwartkowe, których formuła może być nieco przystępniejsza dla osób dopiero rozpoczynających przygodę z muzyką klasyczną: koncerty są krótsze, nie mają przerwy, a poprzedza je wprowadzenie dostosowane do potrzeb odbiorców. Zaczęliśmy od twórczości Bacha w wykonaniu orkiestry Kore pod kierownictwem Aapo Häkkinena. Między utworami prowadzone były krótkie rozmowy z muzykami, przybliżające dane dzieła. To był pewnego rodzaju eksperyment, myślę, że udany. Muzyka stała się bliższa słuchaczom, zwłaszcza tym, którzy dotąd wyczuwali pewną niewidzialną barierę przy wejściu do filharmonii, do „świątyni sztuki klasycznej”. Teraz mogli nieco lepiej zrozumieć, o co w tej muzyce chodzi. Dostrzegli, że pozorna trudność w odbiorze nie powinna nikogo wykluczać. Dla takich właśnie czwartkowych słuchaczy, a zwłaszcza tych, którzy przychodzą do nas po raz pierwszy, umieściliśmy na stronie internetowej rodzaj przewodnika objaśniającego pewne rytuały związane z klasyką muzyczną, choć one też nie powinny nikogo wykluczać. Czytam na waszej stronie hasła z przewodnika „Pierwsza wizyta w Filharmonii”, gdzie wspomina się np. o ubiorze, dając do wyboru strój wieczorowy albo dowolny: „Wystawna elegancja nie jest żadnym przymusem – nie każdy przecież czuje się dobrze w krawacie albo szpilkach. Jeśli należysz do tej grupy, polecamy prosty, schludny ubiór – tak, aby to Tobie było wygodnie”. To bardzo przyjazne podejście. – Na naszej stronie są również wskazówki odnośnie do napojów i jedzenia w sali, spóźnionych słuchaczy, a nawet oklasków i wstawania z foteli. A wszystko po to, by z jednej strony przełamać uczucie niepewności u debiutujących słuchaczy, a z drugiej, by nie robić niepotrzebnego hałasu przeszkadzającego w odbiorze muzyki. Mowa o szeleszczeniu, stukaniu fotelami, nawet kasłaniu. I wreszcie sprawa nagminna, bo średnio na co drugim koncercie rozlega się sygnał telefonu komórkowego. Podczas Konkursu Chopinowskiego utworzono nawet specjalne stanowisko pomagające publiczności przestawić aparat na tryb samolotowy. Może przydałaby się jakaś elektroniczna zapora odcinająca połączenia komórkowe? – Przed każdym koncertem nadajemy prośbę o wyłączenie telefonów i innych urządzeń elektronicznych, aby nie zakłócały odbioru muzyki. Koncertów jest wiele i liczymy, że wszyscy nasi goście będą przestrzegać tego wymogu. Ktoś policzył, że te koncerty to w roku 10 tys. minut muzyki, ponad 140 spotkań w filharmonii. Czy osiągnęliście już maksimum możliwości? – Chodzi nam nie o liczbę, lecz przede wszystkim o najwyższą jakość. Zaplanowaliśmy 61 koncertów symfonicznych i chóralnych oraz 16 kameralnych – w tym cztery recitale. Scena Muzyki Polskiej proponuje osiem koncertów, do tego siedem Koncertów Czwartkowych. Koncertów dla dzieci będzie 36 – 16 w Sali Koncertowej i 20 w Sali Kameralnej. Nowy cykl, o którym wspomniałam, przeznaczony jest generalnie dla grupy dotąd najskromniej reprezentowanej, czyli od 16 do 26 lat, a więc tych, którzy już podejmują samodzielne decyzje o spędzaniu czasu wolnego, a jeszcze nie zarabiają. Pomyśleliśmy zatem
Mateusz Pakuła z Nagrodą Boya
Po autorskim spektaklu „Latający potwór Spaghetti”, owacyjnie przyjętym przez publiczność Łaźni Nowej w Nowej Hucie, Mateusz Pakuła odebrał 12 listopada 2025 r. Nagrodę AICT im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Nagrodę tę otrzymał za wybitne dokonania reżyserskie i dramaturgiczne, a zwłaszcza autorskie spektakle oparte na powieściach „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” oraz „Skóra po dziadku”, zrealizowane w koprodukcji Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Spotkanie otworzył dyrektor Bartosz Szydłowski w kostiumie biskupa, nawiązując nim do dramatu Pakuły i zapowiadając skromną ceremonię z udziałem członkiń zarządu polskiej sekcji AICT/Klubu Krytyki Teatralnej SDRP, Marzeny Dobosz i Katarzyny Michalik-Jaworskiej, oraz przewodniczącego Tomasza Miłkowskiego. Przed wręczeniem dyplomu Miłkowski krótko przypomniał Zarząd polskiej sekcji AICT/Klub Krytyki SDRP Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wspólnota daje ratunek
Wszyscy są bezradni w wielkiej strukturze Kościoła Piotr Domalewski – (ur. w 1983 r.) zdobył dyplom aktora sztuki lalkarskiej w Białymstoku, na wydziale zamiejscowym Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, a potem ukończył aktorstwo na PWST w Krakowie. Jest absolwentem reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego pełnometrażowy debiut „Cicha noc” wygrał Złote Lwy na FPFF w Gdyni oraz 10 Orłów. Film „Jak najdalej stąd” przyniósł mu nagrodę za scenariusz w Gdyni i Paszport „Polityki”. Byłeś ministrantem? – Przez 12 lat. Jakie są twoje wspomnienia z tego okresu? – Bycie ministrantem jest ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza w tak długiej perspektywie. Od najmłodszych lat służyłem przy ołtarzu, więc kościelne formuły weszły mi głęboko do głowy. Poza tym ministranci znają sposób funkcjonowania Kościoła od zakrystii i coś na tym tracą. Przypomina to trochę oglądanie filmu z perspektywy reżysera. Trudno wejść w fabułę, bo rozpoznaje się metody kręcenia, twarze statystów itp. Nawet podczas gali otwarcia festiwalu wszystko będzie wyglądało pięknie na scenie, ale za kulisami trwa praca wielu osób, które mają dylematy i problemy. Sceniczna magia do końca nie działa, gdy się wie, co się dzieje z tyłu. To porównanie najlepiej oddaje doświadczenie bycia ministrantem przez 12 lat. Na ile te przeżycia wpłynęły na pomysł realizacji „Ministrantów”? – Na pewno dzięki zgromadzonym doświadczeniom z tamtego okresu mogłem wiarygodnie sportretować Kościół od tzw. zakrystii. Lubię opowiadać historie, z którymi mogę się utożsamić, lub takie, które mogę przedstawić w sposób autentyczny. „Ministranci” to właśnie ten przypadek. Sama fabuła nie ma jednak wiele wspólnego z moimi przeżyciami. Kiedy pisałem scenariusz, pomyślałem sobie, co by było, gdyby dzisiaj pojawiła się taka postać jak Jezus. I rozwinąłem ten pomysł w filmie. Główny bohater, Filip, młody człowiek wychowywany przez samotną matkę, nigdy nie poznał ojca. Odkrywa u siebie rodzaj powołania i będąc w nieustannym dialogu z siłą wyższą, postanawia poświęcić życie dla zmiany lokalnej społeczności. To współczesna adaptacja historii z Nowego Testamentu. „Ministranci” są jednocześnie opowieścią zaangażowaną społecznie. Skąd bierze się u ciebie zacięcie do takiego kina? – To chyba wynika z faktu, że muszę uwierzyć w swoich bohaterów, w to, że sytuacje, które pokazuję na ekranie, mogły komuś się przytrafić. Trudno o lepszy wzorzec niż wczesne filmy braci Dardenne czy kino Kena Loacha, którego bardzo cenię. A w co mogę uwierzyć ja jako dzieciak wychowany na blokowisku we wschodniej Polsce? Znam takie realia, dlatego wierzę w określone rzeczy. Ktoś z innym bagażem społecznym opowie zupełnie inne historie. Zawsze też podkreślam, że moim ulubionym filmem jest „Manchester by the Sea”. Pokazana tam społeczność wydaje się całkowicie realna i choć ekranowa opowieść nie wydarzyła się naprawdę, dzieje się codziennie w tysiącu miast. Bardzo bym chciał, żeby tak samo było z moimi filmami. Podsumowując, lubię kino, które omija publicystykę, ale wchodzi w dialog z bliską mi rzeczywistością. Pewnie dlatego nie robię filmów o potentatach branży modowej, bo ich świata po prostu nie znam. W Polsce nie mamy jednak dobrego kina społecznego, bo filmy o ludziach nieuprzywilejowanych ekonomicznie najczęściej pokazują różne patologie. Brakuje im wyczucia. – Robienie filmów o tematyce społecznej nie jest proste. Sytuacje ekstremalne znacznie łatwiej przebijają się do świadomości widzów, docierają szerzej, dlatego naturalnie ciągnie nas do opowiadania w ten sposób. Ja jednak staram się uprawiać kino społeczne po swojemu. Posłużę się przykładem wspomnianego giganta modowego. Może i dałbym radę zrobić o nim film, ale pod jednym warunkiem. W domu bohatera pracowaliby np. sprzątaczka lub ogrodnik. I to z ich punktu widzenia opowiadałbym o świecie wielkich pieniędzy i mody. Potrzebuję odpowiedniej perspektywy, którą daje mi spojrzenie ludzi z niższych szczebli drabiny społecznej. Bohaterowie „Ministrantów”, Filip i jego przyjaciel Gustaw, mieszkają w małym mieście. Pochodzą jednak z bardzo różnych domów. Czujesz, że zbyt łatwo zapominamy o dzielących nas różnicach klasowych i ekonomicznych? – Uważam, że jako
Literatura wciąż ma moc
Nawet jeśli czyta mniej ludzi, to czytają głębiej Vincenzo Latronico – włoski pisarz, autor powieści „Do perfekcji”, która znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera Twoja skromna rozmiarowo książka zdobywa uznanie na świecie, nagrody, nominacje, ale to nie jest typowa powieść: nie ma fabuły ani dialogów, właściwie sam opis. – Przez lata próbowałem napisać coś o tym, jak technologia i internet przekształciły naszą codzienność. Na początku myślałem o klasycznej powieści z bohaterami, fabułą, konfliktem. Ale czułem, że taka konstrukcja nie odda prawdy o naszym świecie. Bo współczesność nie dzieje się w spektakularnych momentach, tylko w drobiazgach. W tym, jak parzymy kawę, jak urządzamy mieszkania, jak planujemy wakacje, jak mówimy o miłości. Te zmiany są zbyt subtelne, by z nich zbudować fabułę. Właściwie tworzą one coś w rodzaju „miliona małych historii” i o tym chciałem napisać. Forma musiała być inna: statyczna, obserwacyjna, bardziej eseistyczna niż narracyjna. Georges Perec w „Rzeczach” zrobił coś podobnego – opowiedział o społeczeństwie konsumpcyjnym poprzez katalog przedmiotów. Dla mnie punktem odniesienia była nie konsumpcja, ale cyfrowość. To ona stała się nowym powietrzem, którym oddychamy. U Pereca wszystko jest materialne: meble, ubrania, samochody. Ty opisujesz rzeczy wirtualne: posty, stories, cyfrowe obrazy. Twoi bohaterowie żyją w świecie, który istnieje zarazem w telefonie i w głowie. – Tak, choć paradoksalnie nie widzę tu wielkiej różnicy. Za każdym cyfrowym obrazem stoi coś fizycznego: filiżanka kawy, fotel, hotel. Myślimy, że jesteśmy inni niż nasi rodzice, bo nie kupujemy rzeczy, tylko przeżycia. Ale to wciąż ten sam mechanizm. Dziś sprzedaje się nie przedmiot, lecz ideę życia. Zamiast nowego samochodu – weekend w Toskanii, zamiast biżuterii – kurs jogi w Portugalii. I wszyscy mówimy: „Ja nie potrzebuję rzeczy, potrzebuję doświadczeń”. Tyle że doświadczenia też kosztują. Może nawet więcej, bo kupujemy nie tylko coś, czego możemy dotknąć, ale także narrację o sobie. To luksus XXI w. – kupić iluzję, że się nie kupuje. Anna i Tom, twoi bohaterowie, są tego idealnym przykładem. Fotografują wszystko, aranżują sceny, w których ich życie wygląda lepiej. Rzeczywistość została podporządkowana obrazowi? – Zdecydowanie tak. Kiedyś życie i reklama były oddzielone: reklama miała być ładniejsza niż produkt, a rzeczywistość była „prawdziwa”. Teraz ta granica się zatarła. Spójrz na restauracje – kiedyś były przyciemnione, intymne, romantyczne. Dziś są jasne i minimalistyczne, żeby jedzenie dobrze wyglądało na zdjęciach. Albo mieszkania – projektuje się je tak, by dobrze wychodziły na Instagramie, niekoniecznie by wygodnie się w nich żyło. Obraz stał się celem samym w sobie. Media społecznościowe wprowadziły do codzienności język reklamy. Żyjemy jak marki: budujemy własny wizerunek, opracowujemy strategie komunikacji. To nie znaczy, że jesteśmy fałszywi, po prostu tak dziś działa świat. Obraz jest walutą, a my wszyscy jesteśmy trochę influencerami. Media społecznościowe są naszym lustrem? – Tak, ale to lustro, które pokazuje tylko dobrze oświetlone fragmenty. Widzimy w nim siebie, jakimi chcemy być, a nie jakimi jesteśmy. Problem w tym, że z czasem zapominamy o tej różnicy. Dawniej fotografia była próbą zatrzymania chwili. Teraz jest próbą stworzenia jej od nowa, w lepszej wersji. To subtelna, ale fundamentalna zmiana. Nie dokumentujemy życia, tylko je aranżujemy. Właśnie dlatego w „Do perfekcji” nie ma fabuły, bo sugerowałaby, że istnieje jakaś ciągłość, sens, kierunek. Tymczasem nasze życie to raczej seria obrazów, niekończący się scroll. Twoi bohaterowie są młodzi, mobilni, żyją z laptopa, podróżują. Nie mają korzeni ani dzieci. To portret pokolenia? – Tak, choć nie chciałem pisać manifestu. Anna i Tom są typowymi przedstawicielami klasy kreatywnej: projektują strony internetowe, pracują zdalnie, mają gust, trochę pieniędzy, ale żadnej stabilności. Ich życie jest estetyczne, ale kruche. W świecie bez wspólnoty łatwo uwierzyć, że bliskość można
Każdy może zostać sublokatorem
Krall i Kleczewska, czyli namysł nad losem człowieka skazanego na cierpienie Swoją dyrekcję w warszawskim Teatrze Powszechnym Maja Kleczewska zainaugurowała „Sublokatorką” według Hanny Krall. Dzieła wybitnej pisarki i reporterki polski teatr odkrył już dawno, m.in. za sprawą Krzysztofa Warlikowskiego, ale przecież nie tylko. Dość przypomnieć spektakl „Zdążyć przed panem Bogiem” w reżyserii Kazimierza Dejmka (1980, Teatr Popularny w Warszawie). Zatem nie o odkrycie teatralnego potencjału tekstów Krall chodziło, ale o wydobycie za ich pośrednictwem wciąż niepokojącego sensu, nie tylko płynącego z powieści „Sublokatorka”, ale i mieszczącego się w ukutym od niej pojęciu sublokatorstwo, które weszło nawet do języka socjologii. Rzecz bowiem w zjawisku tak widocznym w czasach Zagłady, kiedy „sublokatorzy” o złym pochodzeniu i wyglądzie korzystali (lub nie) ze wsparcia ludzi tutejszych, ale na warunkach przez nich określanych i dopóki nie spotkało ich nagłe i nieodwołalne wymówienie gościny. Czasy powojennych wielkich migracji, tak nasilonych w ostatnich latach, dowiodły, że sublokatorstwo stało się zjawiskiem niemal powszechnie obserwowanym, że miliony ludzi znalazły się w sytuacji uzależnienia od woli gospodarzy. Maja Kleczewska i Grzegorz Niziołek (scenariusz), wracając do Holokaustu, do przeżyć żydowskich dzieci, ich traumy i walki o przetrwanie, opowiadają zarówno o doświadczeniu historii, jak i o jednym z najważniejszych wyzwań współczesności. Unikając łatwej publicystyki, nie zadają wprost pytania, kto jest gościem, a kto gospodarzem. Kwestionują pewność statusu gospodarza. Bo kto wie, jak się potoczy życie? Dramatyczne historie uciekinierów, wyćwiczonych okolicznościami w sztuce przetrwania, dowodzą swojej współczesności, a nie tylko wagi doświadczenia, o którym nie wolno zapominać. Taki punkt widzenia wpisany w ten spektakl z góry unieważnia ewentualną wątpliwość, czy aby reżyserka nie powtarza historii powszechnie znanych. Może i są znane, ale niekoniecznie utrwalone, zrozumiane i przyswojone. Dlatego ocalała z Zagłady dziewczynka (porte-parole autorki) staje się instruktorką przetrwania. To ona (choć nie tylko) dzieli się przeżyciami i radami, ofiarowując za sprawą Hanny Krall unikatowość narracji. Świat opresji widziany oczami dziecka, a zarazem jego sobowtórów, już dojrzalszych i doświadczonych, tak jak zagubiony wśród szukających schronienia klaun (Michał Czachor), ujawnia swoje czeluści. Labirynt dekoracji, przypominający bezduszną kartotekę wypełnioną ogromnymi kartami, wygląda jak ponacinane strony w monumentalnym skoroszycie. Ta ruchoma dekoracja, przesuwana przez aktorów, odsłania i zasłania rozmaite sytuacje, ukazuje przejścia i kryjówki. Jednym z miejsc jest posterunek granatowej policji. To tu matka i dziewczynka poddawane są testowi „sublokatorstwa”. Dla granatowego policjanta (Mateusz Łasowski) matka ma wygląd aryjski, ale dziewczynka nie i to nie daje mu spokoju. Sytuacji kumulujących doświadczenia widmowych postaci żyjących pod presją unicestwienia mamy w tym spektaklu więcej. Właściwie od tego się zaczyna. Z widowni podnoszą się sublokatorki i sublokatorzy, dzieląc się lękami i sposobem na ocalenie. Czasem przychodzi ono wbrew ich woli. Jerzy Walczak w przejmującym monologu lży nieobecną matkę, a potem przeprasza. Matka go oszukała: sama została w getcie, a jemu obiecała, że zobaczą się za kilka dni, choć wiedziała, że to nigdy nie nastąpi. Został sam, skazany na życie. W drugiej części przedstawienia Kleczewska konfrontuje nas z ocalałymi, zmagającymi się z traumą przeżycia. Kilka sugestywnych zbliżeń prowadzi do bohaterów Hanny Krall wcześniej już filmowanych albo ukazywanych w teatrze. Stąd powrót do jednego z odcinków „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego, który, sięgając do reportażu Krall, opowiedział o spotkaniu po latach niegdysiejszej dziewczynki z jej niedoszłą matką chrzestną, która tuż przed ceremonią chrztu odmówiła udziału w skłamanym obrządku, tłumacząc się głęboką „Sublokatorka” na podstawie prozy Hanny Krall, reżyseria Maja Kleczewska, adaptacja tekstu i dramaturgia Grzegorz Niziołek, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie, premiera 25 października 2025 Spektakl powstał we współpracy z Teatrem Żydowskim im. Estery Rachel i Idy Kamińskich – Centrum Kultury Jidysz. Partnerami wydarzenia są również: Teatr Stary w Lublinie oraz Europejska Stolica Kultury Lublin 2029. Patronat honorowy objęło Stowarzyszenie Nigdy Więcej. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
AKTUALNOŚCI
WięcejKoniec z „umowami śmieciowymi” zamiast etatu. Państwowa Inspekcja Pracy (PIP) z nowymi uprawnieniami
Prawo to prawo – musi być i będzie egzekwowane. Rząd kończy prace nad ustawą wzmacniającą Państwową Inspekcję Pracy. Celem reformy jest skuteczniejsze egzekwowanie przepisów Kodeksu pracy, walka z patologicznym samozatrudnieniem i przywrócenie uczciwych zasad na rynku pracy. Państwowa Inspekcja Pracy została powołana po to, by stać na straży ochrony praw pracowników. Reforma PIP, wpisana do Krajowego Planu Odbudowy (KPO), daje tej instytucji realne narzędzia, by była skuteczna i sprawcza w walce z patologiami rynku pracy. Reforma nie zmienia Kodeksu pracy, ale sprawi, że jego przepisy będą wreszcie skutecznie egzekwowane. Celem reformy PIP jest uszczelnienie systemu zatrudnienia i przeciwdziałanie fałszywemu samozatrudnieniu oraz zastępowaniu etatów umowami cywilnoprawnymi. Nowe przepisy wprowadzą mechanizm administracyjnego stwierdzania istnienia stosunku pracy – w sytuacji, gdy zawarto umowę cywilnoprawną, a praca faktycznie spełnia przesłanki zatrudnienia pracowniczego. Strony będą miały zapewnioną pełną ścieżkę odwoławczą: od decyzji inspektora do Głównego Inspektora Pracy, a następnie do sądu pracy. Reforma PIP zakłada również: wprowadzenie zdalnych kontroli oraz elektronicznej dokumentacji kontrolnej; wymianę informacji między PIP, Zakładem Ubezpieczeń Społecznych i Krajową Administracją Skarbową, co usprawni analizę ryzyka i typowanie podmiotów do kontroli; opracowywanie przez Głównego Inspektora Pracy rocznych i wieloletnich programów kontroli opartych na analizie ryzyka; zaostrzenie kar grzywny za wykroczenia przeciwko prawom pracownika – tak, by odstraszać od łamania przepisów i chronić uczciwych przedsiębiorców. Uszczelnienie systemu i korzyści dla budżetu państwa Tak jak od lat konsekwentnie walczymy z luką VAT, tak samo powinniśmy walczyć z luką śmieciową, czyli fikcyjnym samozatrudnieniem i nielegalnym obchodzeniem prawa pracy. Obie luki mają podobne skutki: miliardowe straty dla budżetu i ogromne koszty społeczne. Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że obowiązkowe przekształcanie fałszywego i niezgodnego z prawem samozatrudnienia w etaty przyniosłoby budżetowi państwa około 212 milionów złotych rocznie za każde 10% takich przekształceń. To niebagatelna kwota. Reforma PIP nie tylko zwiększy bezpieczeństwo pracowników, ale też zmniejszy dziurę budżetową, ograniczając skalę strat wynikających z nielegalnych form zatrudnienia. Słusznie zyskane środki mogą zasilić np. ochronę zdrowia, czy edukacje. Społeczne poparcie dla zmian Reforma PIP ma szerokie poparcie społeczne. Z badania CBOS przeprowadzonego na zlecenie Dziennika Gazety Prawnej wynika, że 59,7% Polaków popiera przyznanie Inspekcji Pracy kompetencji do przekształcania umów cywilnoprawnych w etaty. Przeciwnych jest 27,8%, a 12,4% nie ma zdania. To poparcie pokazuje, że większość obywateli oczekuje państwa, które nie przymyka oka na łamanie prawa pracy. Reforma nie wprowadza nowych obowiązków dla przedsiębiorców – wymaga jedynie przestrzegania już obowiązujących przepisów. Warto przypomnieć, że reforma nie zmienia Kodeksu pracy – jedynie uszczelnia jego egzekucję. Sprzeciw wobec tych zmian to de facto przyzwolenie na łamanie obowiązującego prawa. Projekt jest elementem Krajowego Planu Odbudowy – realizacją kamieni milowych A71G i A72G, które zobowiązują Polskę do wzmocnienia ochrony pracowników i uszczelnienia systemu egzekwowania prawa pracy. Ustawa ma wejść w życie 1 stycznia 2026 roku. Jej brak w tym terminie oznaczałby dla Polski ryzyko kar finansowych, które ostatecznie zapłaciliby wszyscy – zarówno pracownicy, jak i przedsiębiorcy. Pracodawcy nie mają się czego obawiać Państwowa Inspekcja Pracy już dziś może wydawać polecenia zatrudnienia na umowie o pracę, wszczynać postępowania wykroczeniowe i kierować sprawy do sądu pracy. Reforma jedynie usprawni i przyspieszy te procesy. Pracodawcy, którzy budowali konkurencyjność na omijaniu przepisów, będą musieli dostosować się do zasad obowiązujących wszystkich. Koniec z konkurencją opartą na łamaniu prawa – uczciwi przedsiębiorcy nie mają się czego obawiać. Zyskają ci, którzy przestrzegają zasad. Stracą ci, którzy budowali przewagę na nieuczciwości. – Wzmacniamy Państwową Inspekcję Pracy, by skutecznie walczyć o uczciwy rynek pracy. Prawo to prawo – i będzie egzekwowane – podkreśla ministra rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Na rynku pracy wszyscy muszą grać fair. Wzmocniona Inspekcja Pracy ma być gwarantem, że to prawo przestanie być fikcją. Bezpieczna praca – stabilne życie Umowa o pracę to nie tylko formalność – to gwarancja bezpieczeństwa, stabilności dochodów i dostępu do świadczeń społecznych. Daje prawo do urlopu, składki na ubezpieczenia zdrowotne, emerytalne i rentowe, a także ochronę związaną z rodzicielstwem. Reforma PIP oznacza większe bezpieczeństwo rodzin, stabilniejsze dochody gospodarstw domowych i ograniczenie zjawiska ubóstwa pracujących. Państwo nie może dłużej akceptować sytuacji, w której młodzi ludzie słyszą: „B2B, zlecenie albo do widzenia”. Swoboda zawierania umów nie oznacza dowolności w obchodzeniu prawa pracy. Jak w ruchu drogowym – można wybrać, czy prowadzi się auto, motocykl czy ciężarówkę, ale trzeba mieć prawo jazdy odpowiedniej kategorii. Tak samo: jeśli istnieje stosunek pracy, musi być umowa o pracę. Reforma PIP – krok w stronę dojrzałej gospodarki Wzmocnienie Państwowej Inspekcji Pracy to nie tylko ochrona pracowników, lecz także inwestycja w nowoczesną, odpowiedzialną gospodarkę, w której prawo jest realnie egzekwowane, a nie tylko zapisane na papierze.
Ojciec Chaberek – nowy Darwin
Jak pod ręką nie ma aresztantów, to uczelnie muszą szukać innych pomysłów. Często tak kompletnie od czapy jak propozycja Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Już sama nazwa konwersatorium, „Wiara i Rozum”, zapowiada, że musi być gorąco. A jak jeszcze zaprosi się dominikanina dr. hab. Michała Chaberka, odlot gwarantowany. To gość, który obala teorię Darwina. I ewolucję, bo „ewolucja nie myśli. Nie działa ze względu na cel. Zatem nie stanowi dostatecznej przyczyny powstania nowego gatunku”. I tak przez godzinę z hakiem. A swoją drogą, jak się słucha ojca Chaberka, to można zwątpić w ewolucję. W naukę na UAM też. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Przepisali Biblię w areszcie
Do tej uczelni pomysł przepisywania Biblii pasuje jak ulał. Bo i gdzie to zrobić, jak nie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim? A precyzyjniej – w Areszcie Śledczym w Lublinie. Studenci KUL mieli okazję do kontaktu z aresztem. A 80 aresztantów, pewnie dość dla siebie niespodziewanie, zajęło się pracami ręcznymi. Czyli przepisywaniem Biblii i ozdobnymi malunkami. Zajęło im to trzy miesiące. Sukcesem aresztantów pochwalił się oczywiście rektor KUL. Ks. prof. Mirosław Kalinowski docenił dzieło, które po raz pierwszy zostało użyte podczas mszy inaugurującej rok akademicki 2025/2026 w Centrum Studiów KUL dla osadzonych. Może w przyszłości Wydział Prawa na KUL zaproponuje aresztantom przepisanie Kodeksu karnego? Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Listy od czytelników nr 49/2025
Sejmie, zrób coś! Po stronie prawicy startujących i zgłoszonych było mnóstwo, dzięki temu to oni opanowali większość obwodowych komisji i zasadniczo, zwłaszcza w komisjach na wsiach i w małych miastach, byli poza kontrolą. Jedna rzecz ich różniła od strony demokratycznej – nie walczyli między sobą. Dodatkowo chytrze wystawili kandydata „pozasystemowego”, ale zaprawionego w bojach specjalistę od PR. Wróg był jeden i nawet nie próbowali walczyć z Hołownią ani kandydatami lewicy. Po stronie demokratycznej był od początku wściekły atak na samych siebie, a ze strony PO na Hołownię. On właściwie tylko się odgryzał. Jedynym, który nawoływał do opanowania, był Tusk, ale tzw. doły nie chciały go słuchać i nie słuchają do dziś. Lewica głównie atakowała Trzaskowskiego i trochę Hołownię oraz PSL (LGBT, aborcja – tak jakby to były najważniejsze tematy wyborów prezydenckich, gdzie chodziło o głosy tej wsi i małych miast). W wyborach prezydenckich obóz demokratyczny nic nie wygrał, a wszystko przegrał. Część lewicy dziarsko przeszła na stronę wroga. Teraz być może przez długie lata nie będzie możliwości realizacji słusznych postulatów dotyczących praw kobiet i praw dla osób LGBT. Hołownia przez sześć lat uczciwie informował, że wszedł do polityki po to, aby wygrać wybory prezydenckie. To się nie udało, więc z polityki odchodzi i najlepiej będzie, gdy szybko się o nim zapomni. Dariusz Barczyński TVP – wielkie rozczarowanie „Telewizja publiczna” to takie samo po orwellowsku prawdziwe znaczenie jak „Prawo i Sprawiedliwość” czy „Platforma Obywatelska”. Należałoby zabrać partyjniactwu możliwość decydowania o telewizji publicznej, a na jej czele powinien stanąć przewodniczący wybierany w wyborach powszechnych przez płatników abonamentu i zależny od wyborców mandatem. Nie kłaniałby się kacykom partyjnym i byłby od nich niezależny. Józef Brzozowski Skończmy z tym Dziękuję Otwartym Klatkom za pomoc, wsparcie i odwagę – tak, odwagę – przy śledztwach. Jestem prawie od początku, czyli od 11 lat, pod waszymi skrzydłami. Bo my, mieszkańcy wsi, żyjemy tu w cieniu fermy norek. A to nie fermy, to obozy zagłady. Tu nie liczy się ani zwierzę, ani człowiek. Liczy się producent zwierząt na futro. Lobby opanowało Radio Maryja, Konfederację i część posłów, pozwalając na okrucieństwo. Romana Bomba Oddajcie 100 milionów! Jeśli posłowie odczuwają zdumienie, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby ograniczyć środki finansowe przeznaczane na IPN. Tym bardziej że osiągnięcia tej instytucji są dosyć skromne, nie licząc pompowania kultu „wyklętych”. Narracja polskiego IPN totalnie przegrywa z pohukiwaniem ukraińskiego odpowiednika. Przecież to się w głowie nie mieści. Damian Paweł Strączyk Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wielbłądy w „Gazecie Wyborczej”
Są błędy i są wielbłądy. Tak o wypadkach piłkarzy zwykł mówić bramkarz Jan Tomaszewski. Ciekawe, co by powiedział o serii wpadek „Gazety Wyborczej”, która pracuje bez korekty. Skutki można zobaczyć choćby w tym tytule: „Ból brzucha i wzdęcia to mogą być objawy choroba uchyłkowej”. Można by machnąć ręką, gdyby nie fakt, że zarząd spółki zarabia krocie, „GW” puchnie od ogłoszeń, a na korektę zabrakło. A czytelnicy? Muszą się domyślać, co Kali chce napisać. Taki test na inteligencję. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Promocja
WięcejDzierżawa drukarek bez zobowiązań – sprawdź elastyczne rozwiązania dla biznesu!
Artykuł sponsorowany Dzisiaj prowadzisz małą firmę z dwoma pracownikami, za pół roku masz już pięcioosobowy zespół, a za rok być może będziesz otwierać kolejny oddział. W takiej rzeczywistości coraz więcej przedsiębiorców stawia na elastyczną dzierżawę drukarek
Narożnik, który tworzy klimat wnętrza. Poznaj najpopularniejsze modele
Artykuł sponsorowany Dobór odpowiedniego narożnika to nie tylko kwestia wygody, ale także stylu, proporcji i charakteru wnętrza. To właśnie ten model najczęściej staje się centralnym punktem salonu – miejscem relaksu, spotkań i odpoczynku. Wśród setek dostępnych modeli
Jak urządzić idealną łazienkę z marką MOBI?
Artykuł sponsorowany Wszystko o wyposażeniu łazienek. Sprawdź praktyczne wskazówki do małej łazienki, inspiracje, propozycje wyposażenia oraz rekomendacje ekspertów Wyposażenie łazienki – klucz do Twojego relaksu. Umywalka do Łazienki: Kluczowy Element Wnętrza Łazienka to jedno z najważniejszych miejsc w domu
Czy perfumy na święta to dobry pomysł? Dowiedz się, dlaczego tak!
Artykuł sponsorowany Święta Bożego Narodzenia to czas, który kojarzy się z radością, ciepłem i bliskością bliskich osób. Wybór odpowiedniego prezentu na tę okazję często bywa wyzwaniem. Wśród wielu pomysłów, jednym z klasycznych i eleganckich wyborów są perfumy. Czy rzeczywiście są one
TOP 5 eSIM do podróży: porównanie Yesim, Airalo, Holafly, eSIM Plus i Saily w 2025 roku
Artykuł sponsorowany W 2025 roku dla wielu osób planowanie wyjazdu zaczyna się od pytania o internet mobilny, a dopiero potem o hotel czy bilety. Poza Unią Europejską roaming może być drogi, a nawet w UE limity danych szybko















