Archiwum

Powrót na stronę główną
Aktualne Notes dyplomatyczny

Zapach euro i prochu

To będzie ciekawy bój, o stanowisko unijnego komisarza ds. obronności. Oczywiście jest ono jeszcze w sferze projektów, ten urząd trzeba najpierw stworzyć, ale powoli (w Unii wszystko dzieje się powoli) projekt wyłania się z mgły. Raczej nie będzie to, jak opisują media, jakiś unijny minister obrony, szef europejskiego wojska itd., tylko ktoś z innymi zadaniami. W większym stopniu osoba odpowiedzialna za odbudowę europejskiego przemysłu obronnego. 

Bo ten przemysł po 1990 r. w Europie wygasał. Teraz trzeba go odbudować. Innymi słowy, będzie to zajęcie bardziej dla menedżera, bankowca niż osoby przyjmującej defilady. Dyskusje na ten temat wciąż trwają. 

Wiele zresztą wyjaśni czerwcowe posiedzenie Rady Europejskiej, podczas którego mają być podejmowane decyzje dotyczące wzmocnienia przemysłu obronnego. Tusk i Ursula von der Leyen już wspólnie ogłosili, że ma to być europejski priorytet. 

Mniej więcej wiemy, co jest przygotowywane. Dużą rolę w odbudowie tego przemysłu ma odgrywać Europejski Bank Inwestycyjny. Ma on dysponować grantami, te środki będą kierowane również do średnich i małych firm.

Oprócz tego Komisja Europejska przygotowuje dodatkowe opcje finansowania produkcji obronnej i wspólnych, europejskich projektów. A Polska wraz z Francją i Estonią będą chciały wnieść projekt nowego KPO na rzecz obrony. Opartego na europejskich obligacjach. Skąd takie trio? Rzecz jest prosta – to związek tych najbardziej przestraszonych (Polska i kraje bałtyckie) i Francji, która na tym wszystkim może najwięcej zarobić, bo jej przemysł obronny jest niewygaszony, w dobrym stanie. 

Co z tego wyniknie? Czekają na te rozstrzygnięcia i wojskowi, i biznes. I politycy. Bo w dłuższej perspektywie niebagatelne znaczenie będą miały i decyzje dotyczące finansowania przemysłu obronnego, i to, kto zostanie komisarzem ds. obrony (różne kraje mają już swoich kandydatów), i w jakich ramach kompetencyjnych. Dla wielu firm może to być wielka szansa. W tej trudnej sytuacji liczy się więc przynajmniej to, że polska dyplomacja koło tej sprawy chodzi, trzyma rękę na pulsie.

Wciąż przecież pamiętamy, jak w marcu zrobiło się w Polsce zamieszanie, gdy Unia ogłosiła wyniki programu zwiększenia produkcji amunicji. Do rozdzielenia było 500 mln euro, Polska z tego dostała ledwie 2,1 mln. A Niemcy 85 mln. Nawet Węgry 27 mln… Szef prezydenckiego BBN wołał, że to skandal, pisowski minister obrony Mariusz Błaszczak dworował – że oto „Donald »Król Europy« Tusk załatwił dla Polski całe 0,42% z unijnego programu produkcji amunicji”. 

Wołali do momentu, kiedy pokazano im, że czas składania wniosków o finansowanie upłynął 13 grudnia 2023 r., a Polska złożyła ich na 4 mln euro… Ewidentnie więc odchodząca ekipa odpuściła sobie sprawę (delikatnie mówiąc).

Teraz mamy kolejne rozdanie, i finansowe, i polityczne. Dobrze byłoby, żeby nowy rząd nie szedł drogą PiS – że niczego nie składamy, a potem wołamy, że inni wzięli. Żeby wreszcie nastał czas prawdziwej polityki.

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Gwiazda Zachodu na wschodzie Polski

Wizjoner Andy Warhol w Rzeszowie.

Amerykanie, Brytyjczycy i inni zachodniacy, którzy ostatnio wypełniają uliczki centrum Rzeszowa, nie mogą ukryć zdziwienia. Na przykościelnym budynku muzeum okręgowego kolorowe banery zapraszają na wystawę prac światowej sławy artysty Andy’ego Warhola, twórcy popartu. Tego po polskiej prowincji trudno było się spodziewać.

Spotkanie z Warholem w tym akurat miejscu przypomina, że korzenie kultury amerykańskiej zagłębione są w całej Europie, również tej biedniejszej, środkowo-wschodniej. Jeden z największych i najdroższych artystów XX w. z domu nazywał się Andrew Warhola. Urodził się za oceanem (1928), ale był synem Łemków, emigrantów ze wschodniej Słowacji, ze wsi Miková przy polskiej granicy – i tylko 100 km od Rzeszowa.

W ostatnich dziesięcioleciach w miasteczku będącym siedzibą powiatu Medzilaborce entuzjaści i wielbiciele artysty, dumni ze swojego ziomka, stworzyli muzeum jego sztuki. Znalazło się w nim wiele darowizn, a przede wszystkim prace wypożyczone z muzeów nowojorskich i kolekcji prywatnych. Stamtąd właśnie, na 670-lecie Rzeszowa, przywędrowała ta niezwykła wystawa.

Prace pokazywane w Rzeszowie to rzecz jasna jedynie margines dorobku Warhola, ale są na tyle różnorodne i charakterystyczne, że dają dobre wyobrażenie o jego twórczości. Przede wszystkim są wśród nich słynne portrety Marilyn Monroe i jedna z wersji najbardziej znanego autoportretu twórcy. 

Andy Warhol przed i po Muzeum Okręgowe w Rzeszowie i Muzeum Sztuki Nowoczesnej Andy’ego Warhola w Medzilaborcach do 16 czerwca

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Świrski da koncesję Republice

Milion we wtorek. I milion w piątek. Tak przez osiem lat żyło się Tomaszowi Sakiewiczowi, który dostawał kasę od struktur dojnej zmiany wedle potrzeb. A te miał ogromne. Podobnie jak ambicje, które sięgają zastąpienia Kaczyńskiego. Jedną ze ścieżek ma być wzmacnianie Telewizji Republika. Wzywa więc Sakiewicz pisowskiego taliba Macieja Świrskiego i pisowską Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, by mu dali koncesję na nadawanie naziemne. I jeśli te polityczne potwory będą trwać, dostanie ją. Wymusi na nich wszelkimi metodami. Na razie członkom KRRiT przypomina, kto ich wybrał. A partii Kaczyńskiego – że odpowiada za decyzję tych ludzi. Moralnie i politycznie. 

Talib już wie, że koncesję trzeba milionerowi dać.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Zepsute ziarno polexitu

Na obchody 20-lecia naszego członkostwa w Unii Europejskiej nakładają się wybory do Parlamentu Europejskiego. A wybory to zawsze czas szczególnego wzmożenia. Mało głębszych refleksji, a dużo politycznego jazgotu. Co jest w tym nowego? Po raz pierwszy tak duża grupa polskich polityków w otwarty sposób atakuje samą istotę naszego członkostwa. Robią to, bo widzą aprobatę dla takich poglądów u części potencjalnych wyborców. Nie można tego procesu zlekceważyć. Koncepcja polexitu wdarła się już do obiegu społecznego i jest jak zasiane ziarno. Nikt nie wie, co z tego może wyrosnąć. Obyśmy się nie obudzili z czymś w rodzaju barszczu Sosnowskiego. W ciągu tych 20 lat wyrosło pokolenie, które nie pamięta starych czasów i z natury rzeczy jest mniej skłonne doceniać to, co dobrego stało się w ciągu tych lat. Gdy mówimy o Unii, bardzo często padają słowa: europejska wspólnota. Czy staliśmy się częścią tej wspólnoty? Ile jest w nas z tamtych Europejczyków? Niestety, ze wspólnotowością w Polsce mamy coraz większy problem. Jak możemy być częścią europejskiej wspólnoty, skoro jesteśmy tak podzieleni? Kłócimy się zawzięcie prawie o wszystko. I jedna część narodu odmawia drugiej prawa do władzy i nazywania się patriotami. Wybory niczego tu nie zmieniły. Dwa potężne pociągi jadą na siebie. Żelazne elektoraty żyją we własnych bańkach towarzyskich i medialnych. Zamkniętych nie tylko na argumenty, ale nawet na dokumenty. Spory wpływ ma na to psucie wielu ważnych instytucji, które po 2004 r. przenieśliśmy z Unii. Co zrobiliśmy z Trybunałem Konstytucyjnym? Z sądownictwem? Czy jest w Unii państwo, które równie skutecznie rozwaliło rynek medialny, a dziennikarzy sprowadziło do poziomu podłogi? Jest w tym dużo winy samych dziennikarzy, bo nie znaleźli sposobu, by skutecznie się zbuntować przeciw tym praktykom. I mamy to, co widać. Amerykańską stację, która jedzie na haśle wolne media. Niemieckie gazety, które przez 20 lat psuły rynek. Po wydrenowaniu z majątku i czytelników resztki sprzedano Orlenowi. Obecny rząd dopuścił do faktycznej likwidacji Ruchu jako kolportera prasy. I mógłbym tak pisać jeszcze długo. 

Kończę apelem do Czytelników: znajdźcie kogoś na listach do Parlamentu Europejskiego i pójdźcie na wybory. By pokazać, że nie damy się z Unii wypchnąć. 

Ponawiam też apel o wspieranie PRZEGLĄDU. Tylko stałe, comiesięczne, nawet symboliczne wsparcie jest gwarancją, że będziemy z Wami.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Siedemnaście minut, które trwały kilka godzin

Podczas negocjacji nie ocenia się człowieka. Wiadomo, że przed chwilą zabił trzech twoich kolegów, ale trzeba rozwiązać problem.

Sieradz. 26 marca 2007 r. O tym mówiła cała Polska. W zakładzie karnym doszło do tragedii. Jeden ze strażników więziennych nagle zaczął strzelać do policjantów. Tamte dni, godziny, minuty już na zawsze zostaną w głowie Krzysztofa Balcera i będą wracały za każdym razem, gdy usłyszy pytanie o najważniejszą akcję w swoim życiu.

Był poniedziałkowy poranek. Wskazówka odmierzająca minuty na zegarku leniwie przesuwała się, żeby pokazać za chwilę dziewiątą. To były czasy, kiedy jeszcze funkcjonował łódzki etatowy zespół negocjatorów. Nikt nie mógł wiedzieć, co się wydarzy za chwilę i jakie pojawi się wezwanie. Tak się złożyło, że do Polski przyjechali właśnie negocjatorzy z Wielkiej Brytanii, by prowadzić szkolenia dla polskich policjantów. Balcer brał udział w takim szkoleniu w Legionowie niecałe dwa tygodnie wcześniej. Teraz na szkoleniu byli jego koledzy z zespołu i spośród pracowników etatowych został na miejscu sam. Miał do dyspozycji jedynie sześciu negocjatorów niepracujących na etacie. (…)

W pewnym momencie do palących papierosy przychodzi zastępca dyżurnego. Wparował do środka zdecydowanym krokiem. Patrzy na Balcera i mówi: „Krzysiek, chyba będzie robota, chodź”.

– Usłyszałem, że w Sieradzu, w zakładzie karnym, doszło do strzelaniny. Trzeba było błyskawicznie zebrać informacje o tym, co się wydarzyło i co nadal dzieje się na miejscu. Dostałem polecenie, żeby szykować zespół negocjatorów. Zacząłem dzwonić po ludziach. Telefon do Pawła, bo wiedziałem, że jest na służbie. Wydzwaniam go – akurat od rana jeździł z kierowcą w patrolu. Dzwonię do Ani – pracowała w wydziale prewencji. Mamy już dwie osoby zapewnione, obie szkoliłem na kursach jako prowadzący, więc wiedziałem, czego mogę po nich się spodziewać.

– Ale czy tyle osób wystarczy?

– Wiedziałem, że w Łasku, po drodze do Sieradza, mam jeszcze dwójkę negocjatorów, w tym taką zupełnie świeżutką negocjatorkę Ewelinę. No to mówię: „Uruchomimy Ewelinę, żeby pojechała na miejsce, bo czas płynie. Paweł jedzie do mnie z miasta, mają być za kilka minut”. (…) W okolicach Zduńskiej Woli, czyli kiedy przejechaliśmy jakieś dwie trzecie drogi, okazuje się, że napastnik z Sieradza w dalszym ciągu strzela. Trafił co najmniej jednego policjanta, który jest ranny, nie wiadomo, czy żyje. To rzuca zupełnie inne światło na sytuację. Wiemy, że strażnik ma na wyposażeniu broń wojskową, karabinek kbk.

– Krótko mówiąc, potężna siła rażenia.

– Broń do zabijania, miałem taką w wojsku. Bardzo celna, świetna. Kamuflowane kamizelki kuloodporne nie dawały pełnego poczucia bezpieczeństwa. Do tego mieliśmy zaledwie jeden hełm kevlarowy na wyposażeniu.

– Jeden na cały zespół?

– Tak. I tylko dlatego, że jakoś go wydębiłem. Zresztą ten hełm przed amunicją z kbk i tak nie chroni, chyba że to byłby taki delikatny rykoszet, muśnięcie. Ale jeżeli sprawca trafi centralnie, to kula przebije hełm i mózg. Mamy więc świadomość, jakie są wyzwania i zagrożenia, wiemy, czym dysponujemy.

– Jedziecie w miejsce śmiertelnego zagrożenia.

– Kiedy dowiaduję się, że on w dalszym ciągu ma broń i strzela, zmieniam decyzję: to ja jestem pierwszym negocjatorem, a Ania drugim, czyli siedzi mi na plecach. Nie mogę wystawić nikogo na strzał, jeżeli wiem, że ten strzał może być śmiertelny. Paweł, ponieważ był najbardziej doświadczony, miał zostać dowódcą zespołu. Była jeszcze Ewelina, która pojechała prosto na miejsce. Ona wprawdzie nie miała żadnego doświadczenia w akcji, ale była mi tam potrzebna – mieszkała bliżej i dotarła na miejsce przed nami. To od niej dostałem te wszystkie informacje. (…) Dojeżdżamy na miejsce. Nie możemy przejechać, bo nas zatrzymują, ja się oczywiście wkurzam. Słyszę, że nie można podjechać od frontu, bo dostaniemy się pod kule. (…)

Fragmenty książki Radomira Wita Negocjatorzy policyjni. Zawsze chodzi o życie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Transfery polityków lewicy

Wielkim paradoksem najnowszych dziejów Polski jest fakt, że lewica, która dała III RP konstytucję i wprowadziła nasz kraj do Unii Europejskiej, od 20 lat znajduje się na marginesie sceny politycznej. Politykę zdominowały bowiem dwie partie postsolidarnościowe, do 2005 r. zgodne w antykomunizmie i nienawiści do lewicy. Dopiero po tej dacie zaczęły się uwydatniać różnice między PiS i PO. W tym układzie dla lewicy było coraz mniej miejsca, a dotychczasowi wyborcy SLD i Unii Pracy zaczęli przepływać bądź do partii Tuska, bądź do partii Kaczyńskiego. Trudno się dziwić, że politycy lewicy coraz liczniej uciekali i nadal uciekają tam, gdzie widzą większe możliwości kariery.

Trzeba przyznać, że PiS mimo ośmiu lat korupcjogennych rządów nie zdołało pozyskać wielu ludzi z lewej strony. Przejścia z lewicy na prawicę są mimo wszystko zbyt szokujące i mało kto ma tyle tupetu, ile były sekretarz KC PZPR i wieloletni szef tygodnika „Wprost” Marek Król, który dołączył do grona komentatorów pisowskich mediów. Z pokolenia jego rówieśników podobną drogę wybrała tylko Aleksandra Jakubowska, niegdyś ważna postać rządów SLD, była posłanka i wiceminister kultury, która kilka lat temu związała się z koncernem medialnym braci Karnowskich. Natomiast spośród ludzi lewicy o całe pokolenie młodszych takich przypadków mamy już nieco więcej: feralna kandydatka SLD z wyborów prezydenckich w 2015 r. Magdalena Ogórek, która zaraz potem została „gwiazdą” pisowskiej TVP; Rafał Woś, kiedyś jeden z najciekawszych publicystów ekonomicznych o lewicowych poglądach, przez ostatnie lata brnący coraz bliżej PiS, dziś zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”; wreszcie sławetna posłanka z Lubelszczyzny Monika Pawłowska, która zaczynała w SLD, mandat poselski uzyskała w 2019 r. dzięki partii Wiosna Roberta Biedronia, by po kilkunastu miesiącach przejść do Porozumienia Jarosława Gowina, a stamtąd do PiS (w ostatnich wyborach kandydowała z listy tej partii i choć dostała zbyt mało głosów, wkrótce wróciła do Sejmu, przejmując mandat po Mariuszu Kamińskim).

O wiele mniej szokujące stały się transfery ludzi lewicy do Koalicji Obywatelskiej. Pozyskiwanie znanych nazwisk z lewej strony Donald Tusk rozpoczął już podczas swoich pierwszych rządów. W 2009 r. pierwsze miejsce na warszawskiej liście PO w wyborach do Parlamentu Europejskiego niespodziewanie otrzymała Danuta Hübner, pierwsza polska komisarz w Brukseli, wcześniej szefowa kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego i minister w rządzie Leszka Millera. Tuskowi nie przeszkadzała już wtedy wieloletnia przynależność Hübner do PZPR ani ujawniona przez IPN i nagłośniona przez prawicowe media praca jej ojca w UB, choć jeszcze kilka lat wcześniej pozbył się z PO Zyty Gilowskiej, gdy wyszły na jaw jej problemy lustracyjne. Zresztą była komisarz z nadania lewicowego rządu znakomicie odnalazła się w realiach PE, przystępując do chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej, do której od początku należy PO. Dzięki temu zdobywała mandat eurodeputowanej również w latach 2014 i 2019. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Ćwierć wieku po interwencji NATO

Niemogąca wyjść z cienia Srebrenicy i Kosowa Serbia szuka nowych sojuszników i przyjaciół.

Korespondencja z Belgradu

Brzozy rosnące na dachu ruin przy alei Kneza Miloša zdają się podpowiadać mieszkańcom Belgradu, że może pora zapomnieć o tragicznych wydarzeniach z końca ubiegłego stulecia. Ale wiosną 2024 r. nikt tych pokojowych podpowiedzi natury nie słucha. Bo nikt w Serbii nie ma zamiaru wymazywać z pamięci tego, co przy Kneza Miloša działo się ćwierć wieku temu. Przeciwnie, zbombardowane w marcu 1999 r. w wyniku nalotów NATO i operacji Allied Force budynki Ministerstwa Obrony są pomnikiem tamtych dni. Świadkami czasu strachu i śmierci. Mają przypominać Serbom o krzywdach, jakich doznali od tzw. kolektywnego Zachodu. A działania prezydenta Aleksandara Vučicia i jego patriotyczno-populistyczne hasła podsycają u rodaków poczucie niesprawiedliwości i podziały na przyjaciół (których szukają zawsze i wszędzie) oraz tzw. obcych nieprzychylnych, którzy nie rozumieją serbskiej wizji świata.

Koniec „świętej ziemi”?

Symboliczne ruiny ministerstwa otoczone są dziś gigantycznymi plakatami pokazującymi siłę i możliwości serbskiej armii. Armii od nikogo niezależnej i niemożliwej do pokonania. Przez całą dobę okolica pilnowana jest przez wojskowe patrole. Z kolei na pobliskiej alei Nemanjina wisi plakat o jasnej treści – na tle serbskiej flagi możemy przeczytać: „Kiedy serbskie wojska wrócą do Kosowa?”. Podobnych plakatów, banerów i graffiti w wielu miejscach stolicy jest więcej.

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, symbol agresji NATO na Serbię wkrótce może zniknąć. Jak podała telewizja NOVA, minister budownictwa Goran Vesić podpisał dokument, na mocy którego „święta ziemia” w sercu Belgradu i znajdujące się na niej ruiny mają trafić do firmy należącej do rodziny Jareda Kushnera, zięcia Donalda Trumpa, a także do innej amerykańskiej firmy ze stanu Delaware. Nigdy nie wiadomo, kto w oczach Serbów jest częścią tzw. kolektywnego Zachodu.

Ruiny ministerstwa to jedyne zachowane do dziś w Belgradzie ślady tragicznych wydarzeń sprzed ćwierć wieku. 29 kwietnia 1999 r. bombowce NATO doszczętnie zniszczyły też Avalski toranj, wieżę telewizyjną na wzgórzu Avala na południe od Belgradu. Życie straciło tam 16 pracowników państwowej telewizji RTS. O tym tragicznym dniu przypomina tablica pamiątkowa. Avalski toranj odbudowano w latach 2006-2009 i dziś mierząca 205 m wieża należy do najnowocześniejszych na świecie.

W wyniku trwających 78 dni bombardowań NATO ucierpiała też sąsiednia Bułgaria. Wystrzelona przez bombowiec NATO 29 kwietnia 1999 r. rakieta nie trafiła w cel w mieście Nisz i uderzyła w dom mieszkalny na przedmieściach Sofii. Rakieta zmiotła górną kondygnację budynku. Jakimś cudem rodzinie, która w tym czasie była na parterze, nie spadł nawet włos z głowy!

Z kolei 7 maja 1999 r. amerykański bombowiec omyłkowo zbombardował chińską ambasadę w Belgradzie. Zginęło trzech chińskich dziennikarzy, a 21 pracowników zostało rannych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Zablokować Szczecin

Kulisy polsko-enerdowskiego konfliktu granicznego w Zatoce Pomorskiej.

1 stycznia 1985 r. władze NRD zadecydowały o rozszerzeniu swoich wód terytorialnych z 3 do 12 mil morskich. Spowodowało to, że obszary polskich wód terytorialnych, m.in. podejścia do portu w Świnoujściu, znalazły się na terytorium NRD. 

Taka decyzja musiała wywołać ostry konflikt dyplomatyczny. W tamtych czasach uważano jednak, że spory pomiędzy państwami socjalistycznymi są nie do przyjęcia, i sprawę usiłowano trzymać w tajemnicy, ale zachowanie Niemców i użycie przez nich okrętów wojennych nie pozwoliło uniknąć skandalu. Polaków najbardziej dotknęło diametralnie inne potraktowanie Duńczyków i Niemców z RFN. Tory wodne prowadzące do Lubeki i duńskiego Gedser zostały umieszczone poza granicami enerdowskich wód terytorialnych, mimo że leżały także w odległości mniejszej niż 12 mil. Konflikt szybko przerodził się w międzynarodowy. Był przedmiotem negocjacji nie tylko dyplomatów obu krajów, ale także innych państw socjalistycznych, w tym oczywiście ZSRR. Dopiero interwencja Michaiła Gorbaczowa ostudziła zapały Niemców.

Jak należy tłumaczyć postępowanie Niemców? Wydaje się, że chodziło o osłabienie ekonomiczne polskich portów. Niemcy liczyli na przejęcie obsługi tranzytowej ruchu towarowego na linii Wschód-Zachód.

Poniżej publikujemy kilka dokumentów ukazujących atmosferę konfliktu. Wszystkie materiały pochodzą ze zbiorów Fundacji Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL.

Grzegorz Sołtysiak

Za tydzień opublikujemy rozmowę z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych prof. Marianem Orzechowskim na temat politycznych konsekwencji konfliktu z NRD, przeprowadzoną przed laty przez Pawła Dybicza.


Pilna Notatka Urzędu Morskiego w Szczecinie w sprawie podejściowych torów wodnych i kotwicowisk do Zespołu Portowego Szczecin-Świnoujście, 5 stycznia 1987 r.

W nawiązaniu do Pilnej Notatki z 30 grudnia 1986 r. Nr AM-01/86/8 informuję, że w dniu 4 stycznia br. o godz. 5.00 na kotwicowisku Nr 3 rzucił kotwicę statek PZM „Generał Ignacy Prądzyński” w oczekiwaniu na wolne nabrzeże w Porcie Świnoujście.

O godz. 8.30 NRD-owski okręt patrolowy nawiązał łączność ze statkiem, nakazując kapitanowi natychmiastowe opuszczenie kotwicowiska. Kapitan zgodnie z instrukcją odpowiedział, że polecenia wykonać nie może, znajduje się bowiem na pełnym morzu, na kotwicowisku wyznaczonym i ogłoszonym przez władze polskie – w związku z czym polecenia wydawać mu mogą wyłącznie właściwe władze PRL. O godz. 10 okręt patrolowy NRD podszedł bezpośrednio do polskiego statku, ponawiając polecenie opuszczenia kotwicowiska. Po godzinnym postoju i wymianie zdań z kapitanem, w której kapitan powoływał się na nasze stosunki polityczne i przynależność do wspólnego paktu obronnego, sugerując umiar w działaniach – okręt NRD opuścił miejsce postoju przy burcie statku, udając się do portu NRD.

Statek polski pozostaje nadal na kotwicowisku Nr 3. Do chwili obecnej brak jakichkolwiek raportów o dalszych próbach naruszania postoju statku. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dobra, stara Europa

Jesteśmy kontynentem, na którym najlepiej się żyje. Może aż za dobrze?


Prof. Marek Belka – wiceprzewodniczący Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w Parlamencie Europejskim


Jak to jest w Unii? Rozszyfrował pan, kto ma tam decydujący wpływ? Kto jest najważniejszy?
– Takiej osoby nie ma.

Nie ma?
– I to niedobrze. Pamięta pan, jak kiedyś Henry Kissinger mówił: „Podajcie mi numer telefonu, żebym mógł zadzwonić do tej Europy, jakby co”? Kiedyś wydawało się, że to może kanclerz Niemiec. Albo prezydent Francji.

Ten najważniejszy, który nadaje ton.
– To nie działa w tym momencie, zupełnie. Albo prawie zupełnie. Proces decyzyjny w Unii Europejskiej jest bardziej skomplikowany niż kiedykolwiek, dlatego że nie ma jednego centrum decyzyjnego czy bardzo jasnych centrów. Mamy wyraźne osłabienie przywództwa Niemiec. Macron jest bardzo inteligentny i nadenergiczny, za to ma swoje problemy w kraju. 

To okazja dla innych.
– Myślę, że bardzo silną pozycję w Europie dzisiaj ma Donald Tusk. To sytuacja bezprecedensowa – nigdy polski polityk nie był tak istotny w Europie jak dzisiaj Tusk. Ze względu na wygraną z populistami. Zdarzyło się to, a tak naprawdę wszyscy w Unii myśleli, że nie ma prawa się zdarzyć. W związku z tym on w tej chwili chodzi w glorii. Jeżeli wykorzysta to dobrze dla Polski i dla Europy, będzie świetnie.

Jak być skutecznym.

Czyli jest mocną postacią w ramach Rady Europejskiej, na której spotykają się liderzy państw członkowskich. Tu wiele może. Ale jak?
– Jeżeli chce się coś załatwić na Radzie Europejskiej, nie można tego ogłaszać publicznie, tylko trzeba najpierw dać sygnał kanałami dyplomatycznymi albo zadzwonić – do Olafa albo do Emmanuela, do innych – i powiedzieć, że jest świetny pomysł, i go przedstawić. Trzeba dać parę dni na analizę, na przemyślenie. Tak wygląda proces decyzyjny w Unii Europejskiej. To proces konsultacyjny między liderami najważniejszych krajów. Czyli Rada Europejska jest forum ucierania się interesów narodowych, na którym podejmowane są strategiczne decyzje. Z kolei Komisja Europejska jest rządem, w cudzysłowie oczywiście, tam jest władza codzienna. A Parlament Europejski to właściwie najbardziej proeuropejska, prointegracyjna, prowspólnotowa część Unii. Trochę jak komisja rewizyjna. Czasami potrafi przyblokować albo przyśpieszyć. Ale nie ma inicjatywy ustawodawczej. 

Mówi pan, że Parlament Europejski jest najbardziej prointegracyjną częścią Unii. A ja przypominam sobie europosłów PiS, którzy wygłaszali na jego forum przemówienia wrogie Unii. Też budowali jedność europejską?
– No nie, oni byli na marginesie. Jeśli ktoś w europarlamencie jest za bardzo na skrzydle, albo na lewym, albo na prawym, skazuje się na niebyt polityczny. Nawiasem mówiąc, zdarzało się, że ci z PiS w pewnych sprawach mieli jakąś rozsądną propozycję. Ale i tak chciano to odrzucać, bez dyskusji. Wtedy inni posłowie z Polski ratowali sytuację, krzyczeli: „Zaraz, zaraz, to nie jest takie bezsensowne! Może warto na ten temat pomyśleć”. Tyle PiS mogło.

Jeżeli droga od pomysłu do jego realizacji jest w Unii tak długa i skomplikowana, to może nie ma sensu angażować środków i energii, by coś tam wywalczyć?
– To, że nikt nie ma tam głosu decydującego, nie znaczy, że nie można nic załatwić. Począwszy od pieniędzy, a skończywszy na regulacjach. Te regulacje mogą być dla nas bardziej lub mniej korzystne – i tutaj istotna jest rola polskich przedstawicieli, a także europosłów. Można wiele! Są kraje, które słyną ze znakomitej obrony swoich interesów, np. Hiszpania. A przecież ona nie jest silniejsza od Polski, jeżeli chodzi o obecność w Unii.

Dlaczego więc nam nie wychodzi?
– Jesteśmy paskudnie podzieleni. Podczas tej pięcioletniej kadencji pamiętam tylko jedną albo dwie okazje, kiedy cała delegacja polskich posłów miała się spotkać. Organizowano spotkanie na temat Białorusi, przyszedłem ja i jeszcze chyba ze dwóch posłów spoza PiS. Nie dziwię się, trudno mieć konstruktywny stosunek do ludzi, którzy na co dzień plują jadem.

A jest to na forum Parlamentu Europejskiego skuteczne?
– Ich pozycja we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR) jest teoretycznie bardzo silna, są tam największą grupą. Ale nie mają żadnego przewodniczącego komisji parlamentu, a tak naprawdę najważniejsi ludzie w PE to przewodniczący komisji. Oni decydują w dużej mierze o jego legislacji. Pamiętamy, że na przewodniczącego jednej z komisji kandydowała Beata Szydło, no i… Dwukrotnie została, że tak powiem, uwalona. Nie tylko dlatego, że nie znała języka… Po prostu posłowie wiedzą, kim są ci z PiS. 

I to ich odpycha?
– Większość posłów w Parlamencie Europejskim jest proeuropejska, a ci z PiS są antyeuropejscy. Oni mogą nazywać się reformatorami, ale to nie jest reforma, tylko próba likwidacji Unii Europejskiej, a w każdym razie kastracji. To wszyscy wiedzą. Dlatego posłowie PiS są na marginesie. Oczywiście mogą wyjść na forum plenarne i pokrzykiwać. Tylko że to nie ma większego znaczenia. Mam raczej wrażenie, że gdy występują, przemawiają do polskiej publiczności. Jak poseł Tarczyński występuje po polsku, wiadomo, że mówi do prezesa Kaczyńskiego. Ale gdy mówi po angielsku, to już jest bardziej skomplikowane. Raczej mówi, żeby kogoś zdenerwować. Co zresztą mu się udaje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Pierwsze kolano RP

W przygodę bycia felietonistą wpisana jest nieuchronna, niezbywalna konieczność nieustannej szamotaniny między tematami, postaciami, sytuacjami ważnymi, dziwacznymi i śmiesznymi. Felietonista rzuca się więc na te fragmenty gdzieś opisanej rzeczywistości, które wydają mu się cenne, istotne, wyróżniające się z otaczającej nas mgławicy zdarzeń. Czasami są to naprawdę zadziwiające historie, frazy i wypowiedzi. W tym tygodniu mam jednak przypadek wyjątkowy. Jak zapewne większość czytelników i czytelniczek PRZEGLĄDU wie, trwają próby wyjaśnienia fenomenu funkcjonowania Funduszu Sprawiedliwości za rządów tzw. Zjednoczonej Prawicy. Fundusz ten wbrew ustawowemu celowi, czyli pomocy ofiarom przestępstw, przez lata gigantycznymi sumami wspierał raczej tłuste koty prawicy, jej inicjatywy i fundacje. 

W ostatnich dniach światło dzienne ujrzały doniesienia o wsparciu udzielonym z FS Szpitalowi Klinicznemu w Otwocku – kwocie niemal 19 mln zł. Można powiedzieć, że to nic w obliczu innych karkołomnych dofinansowań, wśród których były m.in. zakupy wozów strażackich, a dla kół gospodyń wiejskich garnków i lodówek – wszystko w regionach, w których aktywni byli politycy Suwerennej Polski, partyjki Zbigniewa Ziobry – czy organizowanie konferencji o tematyce politycznej, społecznej i historycznej, np. Fundacja Wyszehradzka analizowała perspektywę współpracy państw Trójmorza; sam bankiet kosztował 200 tys. zł. Prócz tego 2,5 mln zł dla Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości na badanie prześladowań chrześcijan w Polsce na podstawie analiz w mediach i memach czy w literaturze fantastycznej Stephena Kinga i Dana Browna, ponad 3 mln zł dla Fundacji Mamy i Taty na „przygotowanie przyszłych małżonków do małżeństwa”, dotacja dla Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie na opracowanie modelu komunikacji strategicznej przeciwdziałającego szkalowaniu Polski, który jednak nigdy nie powstał – dziennik „Rzeczpospolita” opisywał raport NIK na temat nieprawidłowości wydatków FS w czasach ministrowania Zbigniewa Ziobry. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.