Archiwum

Powrót na stronę główną
Historia

Powstanie Warszawskie – prawdziwy koniec II Rzeczypospolitej

Warszawa rzuciła się do walki w momencie, gdy było już oczywiste, że III Rzesza wojnę przegra. Powstanie nie mogło istotnie przyśpieszyć klęski niemieckiej.

Stefan Kisielewski w książce „Abecadło Kisiela” postać gen. Tadeusza Pełczyńskiego opisał tak: „Właściwy dowódca i inicjator powstania, bo Bór tam wiele nie dowodził. Poznałem go dopiero w Londynie w 1957. Zadzwonił do mnie, że chce się spotkać. Spotkaliśmy się, a on był w ogóle oficerem z »dwójki«, z wywiadu. I zaczął mnie tak wywiadowczo traktować, bo mówi: »Czy pan służył w wojsku?«. Ja mówię: »Służyłem«. »A w którym pułku?«. »W takim i takim«. »Hm, a kto to jest Turowicz?«. Ja mówię: »No, redaktor«. »A czy on służył w wojsku?«. Ja mówię: »O ile wiem, to nie«. »A dlaczego nie?«. »Nie wiem, dlaczego«. »A Stomma służył w wojsku?«. W końcu mnie to zdenerwowało i mówię: »Panie generale, a teraz ja panu chcę zadać pytanie«. A on: »Proszę bardzo«. Więc ja: »Wie pan, fortepian, smoking, biblioteka po ojcu…«. On mówi: »Co?«. »Przepadła mi w Powstaniu i chcę wiedzieć dlaczego«. On się wściekł wtedy: »Bo pan jest demagog« itd. Rozstaliśmy się niedobrze. Był to porządny człowiek, ale Warszawę zburzył jednak, co tu mówić”.

Bardzo wymowne było to spotkanie dwóch wybitnych Polaków: jednego z najważniejszych generałów w naszej XX-wiecznej historii oraz znakomitego kompozytora i pisarza, i publicysty zarazem. Dzieliła ich niemała różnica wieku – Kisiel był całe 19 lat młodszy od Pełczyńskiego – ale łączyła przynależność do elit II Rzeczypospolitej. Pełczyński był legionistą, a potem zawodowym oficerem, Kisielewski pochodził z rodziny młodopolskich literatów związanych z niepodległościowym nurtem PPS, a jako młody człowiek w latach 30. publikował na łamach prosanacyjnych czasopism. Dla ludzi takich jak oni wrzesień 1939 r. był katastrofą nieporównanie większą niż dla większości mieszkańców Polski, bo nie tylko stracili źródło utrzymania i wysoką pozycję społeczną, ale też musieli mieć poczucie, że największe osiągnięcie ich życia – niepodległe państwo polskie – okazało się nietrwałe i nie było pewności, że kiedykolwiek się odrodzi.

Po powstaniu warszawskim, w którym gen. Pełczyński pełnił funkcję szefa Sztabu Komendy Głównej Armii Krajowej i zastępcy dowódcy AK, Kisielewski zaś pracował w powstańczym radiu, ich drogi się rozeszły. Obaj zostali ranni, ale przeżyli, tyle że generał trafił do niemieckiej niewoli, a potem do Londynu, a kompozytor został wywieziony z Warszawy w transporcie ludności cywilnej, z którego zbiegł, by się przedostać do Krakowa. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że co prawda Kisiel utracił w powstańczej stolicy mieszkanie wraz z fortepianem i większością dorobku muzycznego, ale Pełczyńscy (Tadeusz i jego żona Wanda, również zasłużona działaczka niepodległościowa z czasów I wojny światowej, potem redaktorka pism kobiecych i posłanka na Sejm II RP, po wojnie w Londynie) stracili jedynego syna Krzysztofa, 20-letniego studenta architektury na tajnej Politechnice Warszawskiej, żołnierza pułku „Baszta”, który zginął w 17. dniu powstania.

Odwaga czy męstwo?

A jednak warszawski zryw poróżnił takich ludzi jak gen. Pełczyński i Stefan Kisielewski. Ten drugi należał po wojnie do najostrzejszych krytyków decyzji o rozpoczęciu walki 1 sierpnia 1944 r., czemu dawał wyraz w swojej publicystyce. Już we wrześniu 1945 r. pisał na łamach „Tygodnika Powszechnego”:

„Powstanie Warszawskie nie było aktem dojrzałej męskości: było aktem zniecierpliwienia, młodzieńczej niepowściągliwości. I dlatego przyniosło szkodę podstawowemu aksjomatowi patriotyzmu, jakim jest istnienie narodu ponad wszystko. Walka o honor kosztem 30% polskiego potencjału kulturalnego i gospodarczego była poniekąd aktem psychicznego egoizmu, krótkowzroczności, nieopanowania i – nieprzemyślenia.

Naród naprawdę męski nie walczy do ostatniej kropli krwi. Prawdziwy patriotyzm to patriotyzm obciążony instynktem życia. Instynkt życia nakazujący cierpliwość, ostrożność, powściągliwość, subtelność taktyczną w dążeniu do celu zasadniczego posiadają oprócz państw wielkich i takie narody, jak: Czesi, Szwedzi, Szwajcarzy. My natomiast mamy przedziwny instynkt życia à rebours, który w praktyce staje się instynktem śmierci. Polska zawsze jest żebrakiem i płaczką Europy, sprawa polska zawsze jest kłopotliwa, dwuznaczna, siejąca ferment, niecierpliwiąca. Historia Warszawy nie ma precedensów w dziejach Europy. Dlaczego? Jeśli odrzucimy koncepcje mesjanistyczne, że Polska cierpi za wszystkich i jest upostaciowanym »wyrzutem sumienia«, to pozostaje jedna tylko odpowiedź – obok walorów, jak: odwaga, poświęcenie, bohaterstwo, brak nam – męskiego, opanowanego realizmu”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Wywiady Zdrowie

Choroba nie taka jak kiedyś

Leki biologiczne zmieniły oblicze reumatologii

Prof. Maria Majdan – reumatolożka, nefrolożka i specjalistka chorób wewnętrznych, od 2003 roku kieruje Katedrą i Kliniką Reumatologii i Układowych Chorób Tkanki Łącznej Uniwersytetu Medycznego w Lublinie. Autorka licznych publikacji naukowych i popularnonaukowych dotyczących m.in. tocznia, zespołu Sjögrena i reumatoidalnego zapalenia stawów.

Pamięta pani, jak to było kiedyś?
– Pracuję jako reumatolog naprawdę wiele lat, kończyłam medycynę pod koniec lat 70. Gdy zaczynałam pracę, pacjenci z chorobami reumatycznymi byli narażeni na wielkie cierpienie. Mieli widoczne zaawansowane deformacje kończyn dolnych i górnych, zmienioną sylwetkę, często znaczne niedobory wzrostu. Mierzyli się z dużymi dolegliwościami bólowymi. Czasem poruszali się na wózku. Takie choroby rok po roku, miesiąc po miesiącu, odbierały im sprawność i możliwość normalnego funkcjonowania. Prowadziły do kalectwa. A my patrzyliśmy na to i niewiele mogliśmy zrobić. Problemem była zarówno diagnostyka – pacjenci trafiali do lekarzy o wiele lat za późno – jak i samo leczenie. Nowoczesne leczenie, w tym leki biologiczne – podawane pacjentom, u których nie działają leki starszej generacji – to właściwie kwestia kilkunastu ostatnich lat.

Stereotypowo te choroby wciąż kojarzą się z szybkim rozwojem niesprawności.
– Nauka zmienia się szybciej niż świadomość społeczna. Reumatologia i immunologia są wyjątkowo szybko rozwijającymi się dziedzinami. Coraz więcej wiemy o tych chorobach. Oczywiście są przypadki, które mają bardzo ostre przebiegi i mogą szybko doprowadzić do niepełnosprawności. Jednak to zupełnie inne proporcje niż trzy dekady temu. Oblicze reumatologii naprawdę bardzo się zmieniło.

Czym właściwie jest reumatologia?
– To bardzo duży dział interny. Chorób reumatycznych, według wciąż obowiązującej w Polsce klasyfikacji ICD-10 (wkrótce będziemy korzystać z ICD-11), jest ok. 200. Łączy je przede wszystkim to, że dotyczą – przynajmniej w jakimś okresie przebiegu – zajęcia układu ruchu: stawów, mięśni, całego układu okołostawowego, czyli wiązadeł, ścięgien i różnych innych struktur, które utrzymują w prawidłowym funkcjonowaniu stawy. Jedna z dwóch podstawowych grup tych chorób ma podłoże autoimmunologiczne. Natomiast reumatologia zajmuje się też chorobami zwyrodnieniowymi. Ta grupa chorób, mówiąc najogólniej, dotyczy zużycia lub przeciążenia stawów.

Ale choroby zwyrodnieniowe, w przeciwieństwie do chorób o podłożu autoimmunizacyjnym, częściej dotykają starszych pacjentów?
– Racja. To choroby degeneracyjne, więc siłą rzeczy częściej dotykają starszych pacjentów. Ale nie znaczy to, że w ogóle nie występują wśród młodych ludzi. Choroby zwyrodnieniowe mogą być następstwem urazów czy przeciążeń mechanicznych. Przyśpieszone procesy zwyrodnieniowe mogą dotykać np. intensywnie trenujących sportowców. Są ciekawe obserwacje dotyczące wczesnego występowania choroby zwyrodnieniowej u młodych mężczyzn, którzy intensywnie trenują, mocno obciążają układ ruchu. W związku z tym szybko dochodzi u nich do różnych drobnych urazów, które z czasem zmieniają mechanikę stawów i doprowadzają do ich uszkodzenia. Powszechna wśród młodych ludzi jest też choroba zwyrodnieniowa kręgosłupa. To z kolei efekt siedzącego trybu życia, przez który mocno obciążamy odcinek lędźwiowy albo szyjny. Coraz więcej jest też zmian zwyrodnieniowych w nadgarstkach, czyli w stawach, które są angażowane w pracę przy komputerze, ale też na smartfonach. Choroby zwyrodnieniowe, degeneracyjne są częstsze niż te o podłożu autoimmunizacyjnym, ale – mówię o statystyce – również mniej od nich groźne. One oczywiście mogą doprowadzić do poważnej niepełnosprawności albo wpłynąć negatywnie na funkcjonowanie człowieka, jednak nie prowadzą do nieodwracalnych uszkodzeń narządowych.

Fragmenty rozmowy z książki Marii Mazurek Zbuntowane ciało. Jak zrozumieć i oswoić choroby autoimmunologiczne, Filia, Poznań 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Rezygnacja przed czy po czasie?

Wystarczyło zrezygnować z kandydowania, by niemały chór ogłosił, że prezydent Joe Biden jest najwybitniejszym prezydentem USA od niepamiętnych czasów. Bardzo to ryzykowne. Takie oceny, zwłaszcza gdy są przedstawione na gorąco, rzadko trafiają na karty podręczników. Wielu ludziom prezydent Biden będzie się kojarzył z Afganistanem. I obrazkami panicznej ucieczki najpotężniejszego mocarstwa przed talibami. Amerykanie postawili wtedy sojuszników przed faktem dokonanym. A ludności, która z nimi, w tym także z nami, współpracowała, zgotowali paskudny los. Czy ktoś by chciał być kobietą w kraju rządzonym przez talibów? Jeśli taki był stosunek władz amerykańskich do sojuszników w Afganistanie, gdzie żołnierze z NATO służyli ramię w ramię, to jaki może być wobec innych państw? W innych okolicznościach, ale też wobec zagrożenia wojną.

Relacje USA z Ukrainą, zwłaszcza po 2014 r., i składane Ukraińcom deklaracje, też nie wystawiają administracji amerykańskiej, a w ostatnich latach Bidenowi, oceny partnera poważnego i odpowiedzialnego za własne deklaracje. Co obiecywano Ukrainie przed wybuchem wojny z Rosją? A co później zrobiono? Owszem, wsparcie militarne jest na skalę gigantyczną, choć niewystarczającą do obrony całego terytorium tego państwa. Ukraina bardziej wygląda jak poligon niż państwo, za które Amerykanie będą umierać. Słowa o wolności, tak jak słowa o demokracji, mają niestety coraz mniejszą wartość.

Każdy profesjonalny polityk, a mąż stanu obowiązkowo, musi dbać o sukcesję. Nikt przecież nie jest wieczny. Biden nie przygotował dobrze swojej rezygnacji. Rozumiem, jak trudno było mu się rozstać z przekonaniem, że skoro już raz pokonał Trumpa, to teraz może wygraną powtórzyć. Taki był główny argument, by trwać przy decyzji o kandydowaniu. Czy zrezygnował minutę przed czy minutę po czasie? Dowiemy się w listopadzie. A do wyborów Amerykanów i zależny od USA świat czeka bezwzględna, brutalna wojna dwóch obozów, które różnią się między sobą prawie wszystkim. Jak w tej sytuacji realizować pobożne życzenie naszych polityków, by w relacjach ze Stanami grać na dwóch fortepianach? Takich wirtuozów w dyplomacji to my niestety nie mamy. Kolejne ekipy skutecznie, pod różnymi pretekstami, wyeliminowały profesjonalistów.

A prezydent Duda jaki jest, każdy widzi. Do Kamali Harris będzie pasował jak lakierki do trampek. Dla niego wymarzonym prezydentem byłby Trump. Bo któż inny może mu zaproponować dobrą robotę?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Igrzyska

Kulturalni olimpijczycy

„Boska to rzecz być pierwszym i bawić się takim żartem”, głosił Kazimierz Wierzyński w „Fanfarze”.

Był to jeden z 15 wierszy pomieszczonych w tomiku „Laur olimpijski”, za który skamandryta ów laur otrzymał. Od 1912 r. z inicjatywy barona de Coubertina podczas igrzysk o medale rywalizowali bowiem nie tylko sportowcy, ale także literaci, artyści i architekci. Fakt, że pierwszym mężczyzną, który zdobył dla Polski olimpijskie złoto, był poeta, można uznać za proroczy – nasza pozycja w medalowej klasyfikacji wszech czasów źle znosi porównanie z listą polskich laureatów literackiej nagrody Nobla. Średnio usportowieni, jesteśmy za to solidnie uduchowieni, wypada zatem żałować, że Olimpijski Konkurs Sztuki i Literatury przetrwał tylko do pierwszych powojennych igrzysk. Złoto w tamtym czasie zdobywali dla nas po równo tak lekkoatleci (Konopacka, Walasiewiczówna i Kusociński), jak i ludzie sztuki – oprócz Wierzyńskiego jeszcze rzeźbiarz Józef Klukowski i kompozytor Zbigniew Turski.

Gdyby artystom pozostawiono przywilej stawania w olimpijskie szranki, być może lud domagałby się oprócz chleba i igrzysk także kultury, z dużą dozą prawdopodobieństwa zaś można mniemać, że nasz dorobek olimpijski zostałby podwojony. „Dawni ludzie nie potrzebowali sportu: byli zdrowi i silni z natury. dziś sport zabija wszystko, zastępuje nawet sztukę, która upada coraz bardziej. Ja sam bardzo lubię narty, ale nie znoszę, jak z was, sportsmanów, robi się największe chwały narodów i kiedy wasze idiotyczne rekordy zajmują tyle miejsca w gazetach, gdzie tego miejsca nie ma na poważną artystyczną krytykę” – zacietrzewiony Atanazy Bazakbal wyraża w ten sposób w „Pożegnaniu jesieni” Witkacego poglądy lwiej części przedwojennej inteligencji, zwłaszcza tej kawiarnianej. Ale cóż począć, skoro wagi kawiarnianych stolików dla polskiej kultury, od Ziemiańskiej po Czytelnika, zlekceważyć nie sposób.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Tygrysie wdowy

Tygrys potrzebuje terytorium. Człowiek potrzebuje ziemi. Tego konfliktu nie udaje się rozstrzygnąć od dziesięcioleci.

Sundarbans. Wypowiadam tę nazwę nie po raz pierwszy. Ale pierwszy raz zastanawiam się, do czego odsyła. Sundarbany – mówię głośno, nie mając pewności co do wymowy. Znam tylko pisownię i aurę dziwności oraz grozy, która spowija ten rejon w powieściach „Żarłoczny przypływ” Amitava Ghosha i „Dzieci północy” Salmana Rushdiego. W tej ostatniej dżungla jest niezależnym bytem, który odbiera bohaterom oddech, więzi ciała i zasnuwa umysły fantasmagoriami. Na miejscu usłyszę, że las jest pełen demonów i duchów, które potrafią wywołać nagłą burzę, trząść rybacką łodzią i zmieniać kierunki świata. A jednym z najpotężniejszych demonów jest tygrys. (…)

Największe na świecie lasy namorzynowe. Największa zatoka świata. Druga pod względem wielkości delta rzeczna na Ziemi. Najbiedniejszy i najgęściej zaludniony region Azji Południowej. Najszybciej postępujące zmiany klimatyczne. Największe zagęszczenie naturalnych katastrof, w tym najpotężniejszych cyklonów. Największe na Ziemi skupisko dzikich tygrysów. To ostatnie, choć nagminnie powtarzane nawet w prasie naukowej, nie okaże się prawdą.

Prawdę stanowi jednak fakt, że Sundarbany są ostatnim na świecie miejscem, w którym dominującym gatunkiem i drapieżnikiem szczytowym nie jest człowiek, tylko tygrys bengalski. (…)

Sundarbany to ostatnie na planecie tak rozległe lasy namorzynowe rozpościerające się przy ujściu trzech siostrzanych rzek: Gangi, Brahmaputry i Meghny, które tworzą tu drugą pod względem wielkości deltę na Ziemi. To one zbudowały tutejsze błotniste równiny, niosąc tysiące kilometrów osady ze swoich himalajskich dopływów. Stworzyły tereny zalewane i obnażane przez pływy, pajęczynę cieków, korzeniową plątaninę mangrowców, archipelag znikających i powracających wysp. Niby-ląd. Żywioł, którego nie udało się okiełznać brytyjskim kolonizatorom. Dziś to ginąca wyspa bioróżnorodności i dom endemicznych gatunków rozciągający się na przeszło 10 tys. km kw. Ta naturalna jednia została w 1971 r. podzielona przez ludzi polityczną granicą na część Indii i część Bangladeszu. Tej linii nie uznają jednak migrujące z wyspy na wyspę zwierzęta. (…)

Obecnie dziki tygrys to rzadkość. Na całej planecie zostało ich mniej niż 4 tys. (…)

Tygrys to już nie zwierzę, ale idea, pręgowany wzór sprzedający wszelkiej maści produkty. Im dłużej będę podróżować śladem tygrysa, tym częściej będzie się okazywać, że jego legendarna agresja, przebiegłość i krwiożerczość również są konstruktem kulturowym. (…)

Wpisuję w wyszukiwarkę słowa kojarzące się ze zdjęciem z indyjskiej gazety. Masks boat tiger. I oto moim oczom ukazują się kadry z postaciami w tajemniczych maskach oraz podpisy: „Maulies, biedni zbieracze miodu w krainie tygrysa ludojada, zostawiają po sobie »tygrysie wdowy«”. I kolejny: „Sundarbany: rybacy w maskach chroniących przed atakiem tygrysów. Tygrys zawsze atakuje od tyłu, maska z widocznymi oczami ma go zmylić”. I jeszcze to: „Sundarbany: w niektórych wioskach zostały już tylko kobiety, bo ich mężowie zostali zjedzeni przez tygrysa. Prawdopodobnie niektórzy z tych rybaków też już nie żyją”.

Fragmenty książki Marty Sawickiej-Danielak Oko tygrysa. O bestii, którą stworzył człowiek. Marginesy, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Dlaczego tragedia powstania warszawskiego została przerobiona na radosne święto?

Dr Paweł Sękowski,
historyk, adiunkt w Pracowni Historii Polski Najnowszej Instytutu Historii UJ, prezes Stowarzyszenia „Kuźnica”

W moim przekonaniu – jest to może teza nieco kontrowersyjna – radosne świętowanie rocznicy wybuchu czy w ogóle powstania warszawskiego jest próbą „unowocześnienia” paradygmatu martyrologicznego. To znaczy, że cały czas pozostajemy w logice świętowania wielkich przegranych, ale ten tradycyjny przekaz w duchu gloria victis próbuje się uatrakcyjnić, kreując narrację o duchowym czy też moralnym zwycięstwie. W ten sposób próbuje się dziś rozpowszechniać „pedagogikę martyrologiczną” i popularyzować ją w tych kręgach, do których nie trafia tradycyjna narodowo-katolicka pompa. Jest to zatem próba uatrakcyjnienia siermiężnego dla wielu przekazu, ale bez rezygnacji z jego podstawowych założeń.

Drugi element, jaki można dostrzec w radosnym świętowaniu tej wielkiej tragedii, to próba „zakrzyczenia” rzeczywistości i odwrócenia uwagi od dyskusji nad sensem wybuchu powstania warszawskiego i od wszelkich kontrowersji związanych z tym tematem. Świętując „moralne zwycięstwo” i „wielki narodowy zryw wolnościowy”, przestajemy się zastanawiać, czy ta klęska była sensowna i potrzebna, odsuwamy od siebie myśl o tym, czy nie należałoby krytycznie ocenić polskich wojskowych i politycznych decydentów. Bo jakże oceniać tych, którzy stali u źródła katastrofy, skoro mamy do czynienia z „moralnym zwycięstwem”, w dodatku przyczyniającym się do spowolnienia marszu Armii Czerwonej na Berlin? A ten ostatni element wiąże się z kolejnym spostrzeżeniem: można zauważyć, że w świętowaniu powstania warszawskiego następuje pewne niebezpieczne – z punktu widzenia prawdy historycznej – skrzywienie. Coraz mniej mówi się o Niemcach, którzy mordowali mieszkanki i mieszkańców Warszawy, coraz więcej zaś o Sowietach, którzy stali na drugim brzegu Wisły i nie interweniowali. Widać więc wychylenie antykomunistyczne i antyrosyjskie w świętowaniu wydarzenia, które było polskim zrywem przeciw Niemcom i przez Niemców krwawo zduszonym.

Reasumując, radosne świętowanie rocznicy wybuchu powstania warszawskiego doskonale wpisuje się w logikę fantazmatów polskiej politycznej i ideologicznej prawicy (tej spod znaku PiS oraz pokrewnych formacji ideowych), przyczyniając się do tworzenia „nowego Polaka” na podstawie uatrakcyjnionej pedagogiki martyrologicznej, połączonej z budowaniem bezkrytycznej „narodowej dumy”.

Prof. Adam Leszczyński,
historyk, Fundacja im. Gabriela Narutowicza

Tragedia została przerobiona na radosne święto, dlatego że każda wspólnota potrzebuje wydarzeń jednoczących i radosnych. Powstanie warszawskie uczyniono takim wydarzeniem świadomie: autorom tego projektu (zainicjowanego w pierwszych latach XXI w.) chodziło o symbol oporu Polaków wobec dwóch okupantów – niemieckiego i sowieckiego. Oporu heroicznego i prowadzonego z bronią w ręku. Pamięć historyczna zawsze jest kreacją, a nie odzwierciedleniem przeszłości. Warto o tym pamiętać.

Waldemar Witkowski,
senator, przewodniczący Unii Pracy

Oczywiście nie ma wątpliwości co do tego, że powstanie warszawskie było ważne ze względów patriotycznych. Uważam jednak, że ważniejsze są względy społeczne i militarne. I patrząc na tysiące pochłoniętych przez powstanie warszawskie istnień niewinnych ludzi, było ono klęską. Można uznać, że winę za to ponoszą elity, które powstanie wywołały, nie mając do końca rozeznania, jak to wszystko się zakończy. „Chwała i cześć zwyciężonym” – można krótko podsumować. Ze względu na ilość krwi przelanej w nim przez prawdziwych patriotów powstanie warszawskie potrzebuje refleksji, a nie zabawy. Uważam, że jeśli świętować, to powstania zwycięskie, np. powstanie wielkopolskie, którego konsekwencją było to, że część ziem zachodnich dzięki gen. Józefowi Hallerowi i pomocy Francuzów została na powrót wcielona do Polski.

Mikołaj Łuczniewski,
autor książki „Berlingowcy w powstaniu warszawskim. Walki na Pradze i przyczółku czerniakowskim we wrześniu 1944 roku”

Całe życie spędziłem w Warszawie, od najmłodszych lat słuchając wspomnień o wojnie i powstaniu, którymi raczyła mnie babcia. Również całe życie miałem okazję przyglądać się uroczystościom organizowanym 1 sierpnia w Warszawie. I nie wiem, czy to opowieści rodzinne o powstaniu, czy też świadomość ofiary, jaką złożył lud Warszawy w ciągu 63 dni, nie pozwoliły mi nigdy dostrzec, by obchody były „radosnym świętem”. Odkąd pamiętam, zatrzymanie się o godzinie 17, gdy wyją syreny, było obowiązkiem warszawiaka, który miał wówczas oddać hołd tym ok. 200 tys. ofiar śmiertelnych. Gdzie tu miała być radość? Nie wiem. Chyba że „radosnym świętem” nazywamy formę upamiętnienia tegoż wydarzenia, która zmieniła się między 60. a 70. rocznicą powstania. Bo nastąpiła zmiana – oprócz apeli i składania wieńców pod pomnikami doszło do zapalania rac na rondzie Dmowskiego w godzinę „W” przez kibiców. Czy to czyni święto radosnym? Nie wiem. A może jedyną radość znajdziemy w fakcie, że ktoś chce upamiętnić tamto wydarzenie?

Piotr Ciszewski,
Stowarzyszenie Historia Czerwona

Powstanie warszawskie stało się elementem polityki historycznej opanowanej przez żywioły bogoojczyźniane i hurapatriotyczne. W związku z tym promują one martyrologię, a jednocześnie najgorsze możliwe formy świętowania typu pikniki powstańcze, zabawy dla dzieci i oswajanie najmłodszych z bronią, jak również przedstawianie śmierci wielu tysięcy osób jako zabawy. Ma to również związek z tym, że z biegiem czasu żyje coraz mniej weteranów powstania warszawskiego. Konsekwencją tego jest fakt, że obchodami zajmują się różnego rodzaju instytucje, samorządy czy tzw. organizacje pozarządowe, którym nie zależy już na przedstawianiu historii, ale na robieniu bieżącej polityki. Od weteranów, póki żyli, można było usłyszeć mrożące krew w żyłach relacje i świadectwa o tym, że wojna i powstanie nie były wcale dobrą zabawą, tak jak się je przedstawia.

Warto zaznaczyć, że obecnie nie jest to tylko problem powstania warszawskiego, ale w ogóle ogłupiającej polityki historycznej, prowadzonej zarówno przez prawicę narodową, jak i kontynuowanej przez obecnie rządzącą prawicę liberalną.

Galopujący Major,
publicysta, komentator polityczny, autor książki „Przedwojnie”

Tragedia powstania warszawskiego jest obchodzona jako radosne święto, ponieważ dla współczesnych od dawna powstanie przestało być tragedią. Jest pewnym paradoksem, że o ile nie ma większych sporów co do błędu rozpoczęcia samego powstania, o tyle hekatomba ofiar przyjmowana jest jako konieczna ofiara wiecznego dawania świadectwa. Jeśli dodamy do tego chęć wyparcia wszelkich traum przez konsumpcyjnie nastawione społeczeństwo, to bardzo łatwo wyobrazić sobie przerabianie kultu ofiar na radosne święto rodem z amerykańskiej popkultury. Jednocześnie należy pamiętać, że wszelkie rocznice historyczne leżały niejako odłogiem i nieprzypadkowo sięgnęła po nie prawica, budując na tym własną tożsamość polityczno-historyczną. Powstanie warszawskie nadaje się do tego doskonale, pozwala bowiem kultywować potępienie zbrodni zarówno niemieckich, jak i rosyjskich oraz podpiąć się pod żyjących jeszcze powstańców otoczonych kultem, wzmacnianym przez warszawocentryczność tej rocznicy. Mam wrażenie, że dziś niemal każda opcja polityczna szuka własnego, żyjącego jeszcze powstańca, którym może wymachiwać niczym flagą.

Powstanie od dawna straciło element zadumy nad tragedią Polski, ponieważ zostało wprzęgnięte w bieżące spory polityczne. A to z kolei nadaje rocznicy charakter pewnej medialnej jarmarczności (w końcu tym jest polityka), co z kolei skutkuje tym, że mnóstwo Polaków wierzy, że to powstanie Polska wygrała.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Czy Hindus płakał, jak zamykał?

Produkcja stali w Polsce osiągnęła w ubiegłym roku poziom taki jak w latach 50. XX w. Czyli 6,75 mln ton.

19 lipca br. media obiegła informacja, że spółka ArcelorMittal Poland, największy w kraju producent stali, poinformowała o wygaszeniu jedynej działającej w krakowskiej Hucie Sendzimira baterii koksowniczej. Decyzja była konsekwencją tego, że ostatni wielki piec w hucie wygaszono pod koniec 2019 r., wstrzymując jednocześnie pracę stalowni i linii ciągłego odlewu stali. Pod koniec zeszłego roku kierownictwo spółki wiedziało, że produkcja koksu stała się nieopłacalna i trzeba ją zamknąć. Pracownicy otrzymali propozycje podjęcia pracy w innych firmach. Można powiedzieć, że Hindus płakał, jak zamykał.

20 maja br. zarząd spółki Alchemia z grupy Boryszew podjął decyzję w sprawie rozpoczęcia procesu likwidacji Walcowni Rur „Andrzej” w Zawadzkiem w województwie opolskim. Tamtejsza Solidarność liczy, że zakład uratuje prywatny inwestor z Ukrainy i będzie można dalej walcować.

Prawda jest taka, że po 1990 r. pozbyliśmy się przemysłu ciężkiego. Jeśli wtedy wytwarzaliśmy 13,6 mln ton stali surowej, to w 2023 r. zaledwie 6,5 mln ton.

W 2022 r. zapotrzebowanie kraju na wyroby stalowe wyniosło 15,3 mln ton. Co oznacza, że jesteśmy zależni od zagranicznych dostawców. I pomyśleć, że 20 lat temu 57% dostępnych na rynku wyrobów stalowych produkowanych było w kraju, a reszta, czyli 43%, pochodziła z importu. W przypadku stalowych wyrobów płaskich jedynie 4% produkowano w Polsce, a 96% importowano!

Zużycie stali to papierek lakmusowy aktywności inwestycyjnej w danym kraju. Wielkość sprzedaży blach, rur, prętów stalowych informuje o poziomie inwestycji i produkcji w wielu gałęziach gospodarki, od budownictwa do produkcji maszyn i samochodów.

Od lat wiele się mówi i pisze o planach transformacji sektora energetycznego i o potrzebie stawiania farm wiatrowych. Polacy narzekają na rosnące ceny nowych mieszkań, a politycy w związku z rosyjskim zagrożeniem od dwóch lat biją na alarm, domagając się zwiększenia produkcji zbrojeniowej. Rozwiązaniem jest zwiększenie dostaw stali z importu. Co oznacza wzrost kosztów. I jeszcze jedno – sprowadzając stal z zagranicy, uzależniamy się od tamtejszych producentów. Trzeba wyraźnie powiedzieć – państwo polskie już dawno utraciło kontrolę nad produkcją tego strategicznego materiału.

Każdy Niemiec wie, co znaczy słowo Kruppstahl – stal Kruppa. W kajzerowskich i hitlerowskich czasach produkowana przez koncern Kruppa stal, słynąca z wysokiej jakości, była fundamentem zbrojeń i potęgi Rzeszy. Zakłady w Essen dostarczały Wehrmachtowi armaty, amunicję, płyty pancerne i wszystko, czego potrzebował. Założyciela koncernu Alfreda Kruppa nazywano „Królem armat”.

Agresja Rosji na Ukrainę uświadomiła rządom krajów europejskich, że zapasy uzbrojenia ich armii wymagają uzupełnień, a moce produkcyjne przemysłu ciężkiego są niewystarczające, gdyż po zakończeniu zimnej wojny ograniczono zamówienia dla armii. W ramach globalizacji zaś produkcja stali została przeniesiona do Turcji, Indii, Chin i innych państw, w których było taniej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Zajęcza odwaga Nawrockiego

Jako prezes IPN Karol Nawrocki to ponura rzeczywistość. A jako umizgujący się do prezesa Kaczyńskiego, by wystawił go w wyborach prezydenckich, Nawrocki jest tylko nieśmiesznym dowcipem. Ktoś pompuje ambicje Nawrockiego, wiedząc, że ten gość ma ego rozdęte jak największy balon. A odwagę zająca na miedzy. Pogromca kolejnych pomników z PRL nigdy nie pojechał na Wołyń, by zacząć ekshumacje ofiar ludobójstwa. Nie pojechał, więc nie wstąpił do pierwszej lepszej ukraińskiej chałupy z okolic miejsc zbrodni. Nie zobaczył sprzętów po zamordowanych Polakach. I żyjących jeszcze sprawców ludobójstwa. Walka z nimi nie jest bezpieczna. Wolał więc Nawrocki wywieźć dawny pomnik Braterstwo Broni, który od 1972 r. stał na placu Wolności w Nowogardzie. Widać, że IPN i Nawrockiemu bardzo się nie podobają ślady przyłączania do Polski Ziem Zachodnich i Północnych. Dla zniszczenie pomników jest ważniejsze od kości 120 tys. Polaków.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Olga Tokarczuk i Góry Literatury

Jak czytelnictwo, ekologia i równość promują Dolny Śląsk.

Przyjeżdżają tu tysiące uczestników i niezwykli prowadzący, a atmosfera bliskości wciąż jest jednym z najważniejszych elementów wydarzenia – mówi Olga Tokarczuk o swoim 10. już Festiwalu Góry Literatury.

Głównym celem festiwalu jest aktywizowanie kulturalne i obywatelskie uczestników, promocja kultury i czytelnictwa, upowszechnianie postaw ekologicznych i równościowych oraz promocja regionu. W tym roku działo się to w 23 miejscowościach Dolnego Śląska i Opolszczyzny, m.in. w Nowej Rudzie, Kłodzku, Wałbrzychu, Świdnicy, Ludwikowicach Kłodzkich i tak małych ośrodkach jak Dzikowiec czy Opolnica. Centrum akcji stanowił Zamek Sarny w Ścinawce Górnej. Uczestnicy festiwalu mogli wybierać spośród 153 wydarzeń, w tym przedstawień teatralnych, koncertów, pokazów filmowych, warsztatów, seminariów i dyskusji. Wśród 230 gości znaleźli się wybitni artyści, naukowcy, pisarze i politycy. Bezpośrednio w wydarzeniach uczestniczyło ponad 50 tys. osób, w transmisjach online – 300 tys. Namieszała trochę pogoda, bo w Zamku Sarny wszystko działo się pod gołym niebem, i gwałtowna ulewa zmusiła do przerwania spotkania z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim.

Dzień na Zamku Sarny.

Głośnym echem odbiła się dyskusja o kobietach. Joanna Kuciel-Frydryszak i Marta Strzelecka w rozmowie o swoich głośnych książkach wspomniały, że ta lektura często ośmielała czytelniczki do opowiedzenia mrocznych rodzinnych historii. Przekazy są tak intrygujące, że mogłyby wystarczyć na kolejne „Służące” i „Chłopki”.

Inny punkt programu też wstrząsnął uczestnikami. Niby wiemy, że z klimatem i z planetą jest źle, ale Edwin Bendyk i Robert Skrzypczyński z naukową konsekwencją wykazali, jak blisko nam do katastrofy. Jednak wcale nie musi dojść do najgorszego, ale czy ludzie, a ściślej przywódcy państw, posłuchają naukowców? Nasza w tym rola, musimy to wymóc na rządzących, decydując się nawet na obywatelskie nieposłuszeństwo. Z rad naukowców wspomnę o pilnej konieczności wystudzenia wzrostu gospodarczego i poddaniu się prawom ekonomii ekologicznej. Ważne, by wszelkie transformacje były przeprowadzane sprawiedliwie, bo zrzucanie kosztów przemian na najsłabszych wywołuje bunt i protesty. Rady naukowców nie są popularne, wręcz obsesyjnie zwalczane. Oni sami mówią, że już przyzwyczaili się do hejtu i epitetów, wśród których ekoterroryści należą do łagodniejszych.

Paneliści Martin Kremer, konsul generalny Niemiec, i wiceminister spraw zagranicznych Marek Prawda mówili o drogach demokracji, ale nie pominęli problemów klimatu. – Cieszy – stwierdzili – że po latach skąpych kontaktów może nastąpić właściwa współpraca między naszymi krajami.

Festiwalowe dyskusje inspirowały książki lub inne publikacje. Tę o transpłciowości zapowiedziano w programie tak: „O zawiłościach związków między sztuką, tożsamością a reprezentacją porozmawiają osoby transpłciowe z różnych sfer działalności – aktywistycznej i edukacyjnej”. Gośćmi byli Nina Kuta i Kacper Potępski, a dyskusją kierowała Karolina Gierdal.

Na finał dnia odbył jeszcze koncert i dyskusja z udziałem Olgi Tokarczuk.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne

Muzyczny Kazimierz 2024

Już 2 sierpnia wystartuje festiwal Muzyczny Kazimierz: 27 gwiazd polskiej sceny w malowniczej scenerii Kazimierza Dolnego   W dniach 2-24 sierpnia Kazimierz Dolny będzie gościć drugą edycję wielogatunkowego letniego festiwalu Muzyczny Kazimierz,