Archiwum

Powrót na stronę główną
Aktualne Przebłyski

Niewypał Trotyla

Od dnia, gdy Cezary Gmyz znalazł trotyl na wraku samolotu, który rozwalił się pod Smoleńskiem, minęło sporo czasu. Ale przez osiem lat dojna zmiana nie zdołała potwierdzić śmiałej koncepcji Gmyza. Z wielkiego bum została mu tylko ksywka Trotyl. I skłonność do fake newsów. Za rządów PiS Gmyz i Gociek korzystali z wycieków od zaplecza władzy. Znacie te śledztwa dziennikarskie, czyli kumpel tu i kumpel tam. Panom G. granie dobrze poinformowanych skończyło się po wyborach. Zaczęły się schody. W „Do Rzeczy” (nr 25) dwaj panowie G. piszą, że „Tomasz Piątek przytulił fuchę w resorcie dyplomacji”, a trzy tygodnie później redakcja „przeprasza Tomasza Piątka za naruszenie jego dóbr osobistych poprzez opublikowanie nieprawdziwych informacji”.

Ten, kto zrobił z Gmyza korespondenta TVP w Niemczech, też powinien przeprosić.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

To nie turystyka, to inwazja

Airbnb i inne portale turystyczne pod lupą.

Dla turystów przesiadujących w knajpach na barcelońskim deptaku Las Ramblas pierwsza sobota lipca okazała się niezbyt przyjemna – mieszkańcy opryskiwali ich z pistoletów na wodę. Można się spierać, czy protestujący przeciw masowej turystyce barcelończycy posunęli się za daleko, należy jednak pamiętać, że przez niespełna dwumilionowe miasto przewija się rocznie 30 mln gości.

W tym roku znów będziemy bić rekordy – według prognoz Światowej Rady ds. Podróży i Turystyki (WTTC) globalny wkład gospodarczy sektora podróży i turystyki osiągnie najwyższy w historii poziom 11,1 bln dol. Światowe atrakcje najedzie armia korzystających z portalu wynajmu wakacyjnych mieszkań Airbnb – w ubiegłym roku było to 1,5 mld osób. Można się spodziewać, że i ten rekord zostanie pobity, zanim protestujący cokolwiek zdziałają. Zareagować musiała UE, która właśnie dostarczyła europejskim miastom amunicji do „ucywilizowania” zasad najmu krótkoterminowego.

Miasta walczą.

Hiszpania szczególnie odczuwa zmiany wywołane turystyką. Olbrzymie dochody z branży i wiele miejsc pracy przestają cieszyć, gdy dochodzi do zniszczenia przestrzeni miejskiej, a przede wszystkim rynku mieszkaniowego. Szczególnie boleśnie doświadcza tych zjawisk stolica Katalonii. Władze ciężko pracowały, by z podupadłego miasta portowego uczynić godnego gospodarza igrzysk olimpijskich w 1992 r., a później nie zaprzepaścić sukcesu. Nacisk na promocję bez żadnych regulacji okazał się jednak zgubny dla mieszkańców, do tego kryzys finansowy z 2008 r. sprawił, że 400 tys. osób wylądowało na bruku. W ciągu ostatniej dekady czynsze wzrosły o 70%. Zarabiający 1 tys. euro miesięcznie barcelończyk jest bez szans w starciu z klientem Airbnb. Musi też mierzyć się z renomą miasta jako centrum technologicznego, do którego ciągną rzesze zagranicznych, dobrze zarabiających pracowników. Burmistrz Barcelony ma plan wyeliminowania najmu krótkoterminowego – nie zamierza odnawiać żadnej z 10 tys. licencji turystycznych na wynajem, które wygasną do końca 2028 r. Z nowo utworzonego ministerstwa ds. mieszkalnictwa również płyną zapowiedzi interwencji na rynku mieszkaniowym w zależności od regionu, by nie zaburzyć dynamiki branży turystycznej.

W Portugalii pakiet ratowania mieszkalnictwa wart 900 mln euro ogłosił premier António Costa. W przypadku zamiany nieruchomości w lokal dla miejscowych, jej właściciel może liczyć na korzyści podatkowe lub może wynająć ją państwu na okres pięciu lat. Wydawanie nowych licencji na lokale Airbnb ograniczono do mniej zaludnionych obszarów wiejskich. Zakończono także program „złotych wiz” dla obywateli spoza UE, który od 2012 r. przyciągnął 6,8 mld euro inwestycji, głównie w sektorze nieruchomości. Mieszkania w Lizbonie wykupili bogaci Chińczycy. Czynsze w stolicy wzrosły średnio o 37%, tymczasem Agencja Reutera wyliczyła, że w 2022 r. ponad połowa zatrudnionych w Portugalii zarabiała mniej niż 1 tys. euro miesięcznie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Od czytelników

Listy od czytelników nr 30/2024

Przegrany Wołyń

Polska niczego nie przegrała. Nawet włodarze niczego nie przegrali, ponieważ o nic w tej materii nie walczyli. Ofiary ludobójstwa czy zbrodni wojennych są od lat politykom potrzebne wyłącznie do bicia piany w aktach bezgranicznej nienawiści do Rosji, utrwalania mitu założycielskiego III RP, podkreślania własnego kombatanctwa i antykomunizmu. Do tego nadaje się Smoleńsk, powojenne podziemie oraz powstanie warszawskie, politycznie wymierzone w ZSRR. Ale rzeź na Wołyniu do niczego politycznie im nie pasuje, podobnie jak przedwojenna „operacja polska” NKWD, której ofiarami byli w dużej mierze polscy robotnicy, komuniści i socjaliści mieszkający w Rosji radzieckiej.

Polscy politycy wykorzystują ofiary cynicznie, wybiórczo, wyłącznie do celów politycznych i zaspokajania swoich najniższych instynktów. Widzą różnice w ważności tych ofiar tam, gdzie naród ich nie widzi.
Michał Błaszczak

Pozwalamy banderowcom pluć nam w twarz nawet teraz, nawet w Polsce. W 2016 r. na uroczystości składania wieńca przez Poroszenkę pod pomnikiem ofiar zbrodni wołyńskiej towarzysząca mu pilotka i deputowana Sawczenko, skazana w Rosji za udział w zamordowaniu dziennikarzy, „całkiem przypadkiem” pojawiła się w czerwonej koszuli i czarnych spodniach, pasujących kolorami do banderowskiej flagi. Że też nie miał kto na to zdecydowanie zareagować!
Krzysztof Grabczak

Wołyń nie jest przegrany. Przegrani są nasi pseudopolitycy, którzy nie umieją walczyć o prawdę. Umieją tylko załatwiać sprawy w obcym interesie.
Amon Amon Mony

Zatrzymać gigantów

Może się mylę, ale uważam, że mandatariusz powinien być zależny od wyborców w okręgu, w którym otrzymał mandat. W przeciwnym razie będzie uzależniony od silnych lobbystów. Episkopat czy ambasador Stanów Zjednoczonych faktycznie mają większy wpływ na sejmitów niż naród polski.
Józef Brzozowski

Dziwne przypadki Glapińskiego

Główne zarzuty pod adresem Glapińskiego to oczywiście prowadzenie polityki monetarnej banku centralnego, która wywołała w kraju inflację. NBP prowadził bezpośredni skup obligacji rządowych, ale taką politykę prowadziły wszystkie banki centralne, by ich kraje nie wpadły w głęboką recesję. Ta polityka wzięta jest z podręcznika Keynesa. Obłudą jest zatem stawianie prezesa banku przed Trybunał Stanu, jeśli obecna koalicja prowadzi identyczną politykę (na razie wyrażaną wysokim deficytem budżetowym). Myślałem, że jako tygodnik opinii jesteście bardziej rzetelni w wyjaśnianiu świata niż tabloidalne informacje o zakupie działki w Zalesiu Dolnym, Górnym czy innym.
Artur Kozłowski

Złe wiadomości

I to się nazywa „praworządna Rzeczpospolita”! Ryba psuje się od głowy. To sądy powinny czuwać nad praworządnością, a one czuwają nad tym, aby nie urazić instytucji państwa i osób wywindowanych wysoko. Etos sędziego nie istnieje. Etyka to abstrakcja. Można wykuć do egzaminu istotę pojęć etyka, moralność, ale nie można nauczyć się moralnego postępowania. Zapomniane Kantowskie „niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”.
Marek Karczewski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Luksemburg. Jak to pięknie brzmi!

W sprawie ambasadorów Andrzej Duda wybrał strajk. Polega on na tym, że prezydent nie podpisuje ambasadorskich nominacji. Żadnych.

Do tej pory można było się spodziewać, że nie podpisze nominacji osobom z politycznego nadania, takim jak Bogdan Klich czy Jan Vincent-Rostowski. Zresztą to zapowiadał, to można zrozumieć. Ale on nie podpisuje nikomu! Nawet zawodowym dyplomatom, którym – gdy wyjeżdżali na placówki w czasach PiS – nominacje podpisywał. A teraz nie chce. Wtedy byli dobrzy, teraz są źli?

Prezydent w jednej z wypowiedzi tłumaczył, że będzie tak robił, żeby wymusić na ekipie rządzącej szacunek dla swojej osoby. Cóż, nie w ten sposób szacunek się zdobywa…

Tak czy inaczej, Radosław Sikorski przestał już wierzyć, że uda mu się osiągnąć z Andrzejem Dudą jakieś porozumienie. Jak mówił, zawierali takie porozumienia już dwukrotnie i za każdym razem prezydent z nich się wycofywał. Minister zdecydował więc, że na prezydenta nie ma co się oglądać, że trzeba robić swoje. I jest w tym jakaś logika.

Zwłaszcza że ambasady RP wymagają roszad kadrowych – niektóre od miesięcy czekają na ambasadora, w innych zmiany powinny zostać przeprowadzone dwa-trzy lata temu. Ale PiS nie miało do tego głowy.

Taką placówką, gdzie można było przyjemnie pracować, a która nie rzucała się w oczy, był Luksemburg. Ambasadorem, od roku 2017 (sic!), jest tu Piotr Wojtczak. To trzeci ambasador RP w Luksemburgu – ambasadę w Wielkim Księstwie powołano w roku 2005, a pierwszą jej szefową, do 2010 r., była Barbara Labuda. W 2011 r. zastąpił ją Bartosz Jałowiecki. A potem szczęśliwym ambasadorem został Wojtczak. Szczęśliwym – bo co robić w Luksemburgu? Kraj niewielki, więc i placówka niewielka. Ambasador, konsul i kierowca. Tak było na początku. Ale…

Wojtczak to były dyrektor generalny służby zagranicznej, w swojej karierze był też m.in. zastępcą ambasadora RP w Belgii, jako chargé d’affaires kierował ambasadą przy Unii Europejskiej w Brukseli, był również dyrektorem protokołu dyplomatycznego, więc zna dobrze MSZ i działające tu mechanizmy.

Może dlatego, gdy wyjeżdżał do Luksemburga, ambasada otrzymała jeszcze jeden etat, radcy ds. ekonomiczno-politycznych, który objęła jego żona. No i udało im się spędzić siedem lat w miłym miejscu.

Ale teraz przychodzi czas zmiany. Na miejsce Wojtczaka do Luksemburga pojechać ma Rafał Hykawy. Nikt nie wątpi – taki wyjazd to dla Hykawego zadośćuczynienie. Ma on dwie specjalności – zajmował się sprawami Unii Europejskiej, a za pierwszego rządu Donalda Tuska był dyrektorem Sekretariatu Prezesa Rady Ministrów. Czyli należał do grona najbardziej zaufanych. Ale przyszło PiS i Hykawy został zepchnięty do roli szeregowego urzędnika. Wyrzucić go z kancelarii premiera PiS nie mogło, więc przez osiem lat trzymano go w bocznym pokoiku, gdzie wegetował.

15 października słonko zaświeciło. Tusk wrócił do KPRM, a Hykawy został jednym z trzech zastępców dyrektora Biura Prezesa Rady Ministrów. Na razie stanowisko dyrektora jest nieobsadzone, czeka na Pawła Grasia…

Pewnie zatem Grasiowi Hykawy zawdzięcza, że te osiem lat trwania będzie mu wynagrodzone i pojedzie do

Luksemburga na miejsce, które tak pięknie ugrzali państwo Wojtczakowie.

I nawet prezydent Duda w tym nie przeszkodzi.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Pikantny temat

Wyrosła w Bułgarii i jest wyjątkowo ostra, jednak na tyle, by była znośna dla wszystkich.

Papryka przybyła do Europy pod koniec XV w., na statkach Kolumba wracających z jego drugiej wyprawy do Ameryki. Europejczycy zawdzięczają ją pokładowemu medykowi – sewilczyk Diego Álvarez Chanca przywiózł ją do Hiszpanii wraz z wieloma innymi egzotycznymi nasionami.

W Polsce jeszcze w latach 80. XX w. wiedza na temat pikantnych potraw sprowadzała się do opowiadań szczęśliwców, którym u węgierskich bratanków udało się zjeść ognisty gulasz czy rybną zupę halászlé. Ci, którzy mieli za sobą doświadczenia z węgierskimi potrawami, byli uznawani za obieżyświatów i koneserów sztuki kulinarnej, bo papryka nie była w PRL towarem łatwo dostępnym. Gdy w warzywnym rzucono tę z importu, nawet sprzedawczyni nie była pewna, czy to wersja słodka, czy ostra. Panowało przekonanie, że od ostrej lepiej trzymać się z daleka, bo „tego piekła nie da się zjeść”. Zwiastunem zmiany nastawienia było pojawienie się węgierskich tubek z napisem: csípős paprika, czyli ostrej pasty paprykowej. Mało kto zdawał sobie wówczas sprawę, że ojczyzną papryki są nie Węgry, lecz kraje leżące w Ameryce Środkowej i Południowej.

Dziś, gdy świat stoi otworem, Polacy są już na tyle wyedukowani kulinarnie, by wiedzieć, że istnieje wiele kuchni opartych na ostrym smaku i są one uznawane za jedne z najlepszych na świecie, tak jak kuchnia hinduska.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sylwetki

Edward Redliński: nasze transformejszen

Kronikarz wielkiej zmiany

Edward Redliński – (ur. 1 maja 1940 r. we Frampolu w woj. lubelskim, zm. 30 czerwca 2024 r.) autor powieści, scenarzysta i dramatopisarz, reporter. Zaczynał jako reporter w „Gazecie Białostockiej”. W latach 1981-1991 mieszkał w Nowym Jorku, gdzie posmakował emigranckiego chleba. Jego najbardziej znane powieści to „Awans”, „Konopielka”, „Nikiformy” (zbiór krótkich form), „Szczuropolacy”, „Krfotok”, „Transformejszen”. Na podstawie jego powieści i scenariuszy nakręcono „150 na godzinę”, „Awans”, „Konopielkę”, „Szczęśliwego Nowego Jorku”, „Requiem”.

Dwukrotny laureat Nagrody Dziennikarskiej im. Juliana Bruna, trzykrotny – Nagrody im. Stanisława Piętaka. Zdobył także Nagrodę Fundacji im. Kościelskich (1974), Nagrodę Literacką im. Wiesława Kazaneckiego (2003) oraz Nagrodę im. Jarosława Iwaszkiewicza za całokształt twórczości (2006).

Pisał lirycznie, a potem publicystycznie, łapczywie. Po „Transformejszen”, w roku 2004, w rozmowie na łamach PRZEGLĄDU z Ewą Likowską, trochę z tego powodu się kajał. – Na promocji „Krfotoku” publicznie przyrzekłem, że koniec z publicystyką – mówił. – Że wracam do tego, co lubię: liryki, metafizyki, innych wymiarów, UKF! Ale cóż… Widać, jestem nieuleczalnie wrażliwy na ciśnienie społeczne.

A po chwili z tego kajania nie zostawało nic, przechodził do ataku. – Któż ma rozpruwać stare mity, szukać prawdy i tworzyć… nowe mity – oby prawdziwsze – jak nie pisarze? – pytał. – Wszędzie dezorientacja! Pogoda dla demagogów! Z mitów – w mity, z fałszu – w fałsz! Mit Papieża, mit Solidarności, mit stanu wojennego, dwa mity – czarny i różowy – Polski Ludowej. We wspomnieniach jednego z najwybitniejszych bohaterów podziemia i Solidarności – dziś wielkiego autorytetu – przeczytałem parę lat temu, że gdyby w 1980 r. nie doszło do powstania Solidarności, żylibyśmy dziś w Polsce o wiele sprawiedliwszej i bogatszej, niż żyjemy. Czy nie warto by podyskutować nad taką „herezją”? Dla przewietrzenia głów? Oczywiście, warto. Warto, ale czy można? Nie! Zadziobią!

Taki był. Z genialnym zmysłem reportera, który ma słuch społeczny i słuch do ludzi. I z genialnym piórem, którym potrafił oddać piękno Taplar, tych z „Konopielki”, i brzydotę nowojorskiego „subwaya”, w którym mieszkali „Szczuropolacy”.

Z wyczuciem momentu historycznego – gdy pokazywał odchodzącą do historii starą wioskę, z jej wierzeniami, wspólnotowością, albo sprywatyzowany PGR i apostołów nowoczesności. Jedni i drudzy mają tak samo poukładane w głowach, tylko zapełnionych czym innym. Albo gusłami, albo wiarą w moc postępu. Jedni i drudzy jednakowo prości.

Jego powieści to uchwycony moment zmiany.

„Konopielka”? Do żyjących od stuleci swoim rytmem Taplar przyjeżdża delegacja i przywozi zapowiedź elektryfikacji, melioracji, nauki pisania i czytania. I po co? Po co naruszać coś, co przez stulecia trwało? Jakże znajomo brzmią tamte dyskusje. Między tym, co jest, a tym, co nadchodzi.

„Towarzysz z powiatu powiada: na szkle rozkwitającego sie kraju wasze Taplary przedstawiajo sie jak wioska okropnie zacofanna. Zacofanna! (…) Tak dalej być nie może, obywatele! I sie patrzy nam po oczach, a my nic, cicho, nie wiadomo czego chce, czekamy, co dalej.

Aż Domin pytajo spod ściany: Zacofanna, to dobrze czy kiepsko?

(…) On aż głowo zakręcił i nuż o tym zacofaniu, co to, że zacofanna wioska, to taka dzie głod, smrod i zabobony. To nas ruszyło: Jak wam tu śmierdzi, krzyczo Szymon Kuśtyk zza plecow, to wolna droga, nikt was tu nie zapraszał, nikt nie trzyma!”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Biskupia Górka – miejskie laboratorium

Gdańska dzielnica tkwi w zawieszeniu. Niektóre odnowione budynki są puste od ponad dwóch lat.

By dostać się z gdańskiego Dworca Głównego na Biskupią Górkę, wystarczy kilkuminutowa podróż tramwajem. Dzielnica w paradoksalny sposób łączy w sobie wszystkie cechy małej wspólnoty i obszaru poddawanego coraz intensywniejszej eksploracji turystycznej.

Kilka lat przed tragiczną śmiercią prezydent Paweł Adamowicz zapewniał dziennikarzy i inwestorów, że Biskupia Górka niedługo przeobrazi się z leżącego na uboczu, biednego, zapomnianego przez miejskich urzędników przedmieścia Głównego Miasta w „perłę w koronie”. Obecnie Biskupia Górka przypomina laboratorium. I choć aparatura jest jeszcze w fazie instalacji, już wiadomo, że celem procesów, w które zainwestowano dziesiątki milionów złotych, będzie stworzenie zupełnie nowej dzielnicy. Dobre inwestycje muszą nie tylko się zwracać, ale też na siebie zarabiać. Lawinowo rosnące czynsze oraz sprzeczność interesów ekonomicznych różnych grup unoszą się nad wzgórzem jak trujące opary rtęci.

Wyspa w morzu ruin.

Wchodzącemu do siedziby Domu Sąsiedzkiego przy Biskupiej 4 od razu rzucają się w oczy rzędy szklanych gablot, w których zgromadzono dziesiątki porcelanowych naczyń, rodzinnych pamiątek, przedmiotów osobistych, a nawet podziurawionych karabinowymi kulami niemieckich hełmów. Wszystko to zostało po dawnych mieszkańcach wzgórza, gdy w kwietniu 1945 r. uciekali przed żołnierzami Armii Czerwonej. Zrujnowane, opuszczone lub częściowo zamieszkane niskie domki, często z oknami zabitymi dyktą i płytą pilśniową, kontrastują z fasadami kamienic pamiętających panowanie cesarza Fryderyka Wilhelma II, na których widnieją starannie odnowione niemieckie napisy. Biskupia Górka, przyciągająca zorganizowane wycieczki wyjątkową atmosferą i punktami widokowymi, wita przybyszów kontrastami. Turystę nawykłego do gwarnego i skomercjalizowanego Śródmieścia uderzy zwłaszcza cisza.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Między Lublinem a Londynem

Manifest ogłoszony 22 lipca 1944 r. wyraźnie wskazywał, że celem PKWN jest odbudowa Polski, a nie włączenie jej do sowieckiego imperium.

Lublin trzykrotnie był miejscem kluczowych wydarzeń w polskiej historii. Po raz pierwszy w 1569 r., gdy na sejmie lubelskim doszło do zawarcia ścisłej unii polsko-litewskiej, przeforsowanej przez króla Zygmunta Augusta. Po raz drugi w listopadzie 1918 r., gdy w Lublinie utworzono Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej – pierwszy gabinet II Rzeczypospolitej, kierowany przez przywódcę galicyjskich socjalistów Ignacego Daszyńskiego. I wreszcie trzeci raz – w drugiej połowie 1944 r., gdy Lublin stał się pierwszą stolicą nowej Polski, odbudowanej na terenach wyzwalanych spod niemieckiej okupacji.

„Rząd lubelski” – takiej nazwy, chcąc podkreślić jego nieprawomocność, a pewnie i gorszość wobec „prawowitego rządu RP na wychodźstwie” czy też „rządu londyńskiego”, używa się dziś w antykomunistycznej polityce historycznej. Londyn brzmi bowiem o wiele lepiej niż prowincjonalny Lublin, bardziej światowo i zachodnio. Jednak rzeczywistość historyczna była inna, to w Lublinie odradzała się prawdziwa Polska, która swoją prawomocność budowała siłą faktów dokonanych. Prawdziwa, bo obejmująca polską ziemię i zamieszkującą na niej ludność, a nie tylko bezsilną i w gruncie rzeczy tragiczną, choć bez wątpienia patriotyczną emigrację na Zachodzie.

Wybór Lublina na siedzibę władz tej nowej Polski nie był przypadkowy. Trudno powiedzieć, czy Stalin – od którego w tamtym czasie zależały dalsze losy naszego kraju – znał tradycję unii lubelskiej i rządu Daszyńskiego, ale z całą pewnością znał geografię i wiedział, że Lublin to pierwsze duże miasto na zachód od linii Curzona, która miała być nową granicą polsko-radziecką. Warto przy okazji wspomnieć, że granicy tej nie wymyślili moskiewscy komuniści. Jej nazwa pochodzi od nazwiska brytyjskiego ministra spraw zagranicznych George’a Curzona, który w lipcu 1920 r. zaproponował linię demarkacyjną pomiędzy wojskami polskimi i bolszewickimi, biorąc za podstawę zachodnią granicę zaboru rosyjskiego po III rozbiorze Polski. Brytyjska geneza tej linii niewątpliwie pomogła Stalinowi w uzyskaniu jej akceptacji przez Churchilla w 1943 r. i od tego czasu było oczywiste, że przyszła Polska na wschodzie będzie się zaczynała od Bugu.

20 lipca 1944 r. tę właśnie rzekę przekroczyły wojska 1. Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej, a wraz z nimi pierwsze jednostki 1. Armii Polskiej w ZSRR. Tego samego dnia odbyło się w Moskwie zebranie „Polaków Stalina”, czyli przedstawicieli Krajowej Rady Narodowej i Związku Patriotów Polskich, oraz władz radzieckich w celu ukonstytuowania Delegatury KRN dla terenów wyzwolonych. Ostatecznie jednak z woli Stalina przyjęto nazwę Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego na wzór analogicznych tymczasowych organów władzy we Francji (pod przywództwem gen. de Gaulle’a) i we Włoszech.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Jak Olszewski rozumie małostkowość

Nie wiemy, co ma w duszy Michał Olszewski z „Gazety Wyborczej”. I nawet nie chcemy wiedzieć. Bo mimo naszej legendarnej tolerancyjności trudno o wyrozumiałość dla autora tekstu „Polska krzywda, ukraińskie ofiary”. Pisze on: „Wypominanie ukraińskiemu prezydentowi, że w momencie, kiedy pod gruzami zniszczonych budynków giną jego współobywatele, nie dostarcza ukojenia wiecznie znękanej duszy polskiej, jest wyjątkową małostkowością. Polska krzywda znowu okazuje się najważniejsza”. Dla Olszewskiego bezskuteczne prośby o ekshumację 120 tys. Polaków zamordowanych w najokropniejszy sposób to małostkowość. Bo wojna! Czy Olszewski jest aż tak naiwny? Ekshumacje – oczywisty obowiązek państwa ukraińskiego – są celowo blokowane przez tych Ukraińców, którzy świadomie fałszują prawdę o ludobójstwie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pogłębiać dno i trzymać się koryta

Przekop, czyli męczeństwo Marka Gróbarczyka.

17 września 2022 r., w 83. rocznicę napaści Związku Radzieckiego na Polskę, otwarto kanał żeglugowy przez Mierzeję Wiślaną. W uroczystości wzięło udział krzepiąco liczne grono pisowskich prominentów. Było to ukoronowanie życzenia prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który wielokrotnie przekonywał, by kopać, i to głęboko. TVP i Polskie Radio otrąbiły historyczny sukces, a życzliwi władzy komentatorzy dowodzili, że tym przekopem nasz kraj dokopał Putinowi. O kosztach nie wspominał nikt. Kanał o długości 1536 m kosztował zaś podatników 1,984 mld zł, co oznacza, że każdy metr tej inwestycji wart był ok. 1,292 mln zł!

Wszystko zaczęło się w maju 2016 r., gdy Rada Ministrów przyjęła uchwałę o „Budowie drogi wodnej łączącej Zalew Wiślany z Zatoką Gdańską”. Przekop miał być finansowany z budżetu państwa. Pierwotnie zakładano, że będzie kosztował 880 mln zł. Dysponentem środków miał być ówczesny minister gospodarki i żeglugi śródlądowej Marek Gróbarczyk.

Cztery lata później, w listopadzie 2020 r., gdy okazało się, że kanał nadal jest w budowie, a jej koszty dramatycznie wzrosły, rząd Mateusza Morawieckiego podjął uchwałę o zwiększeniu środków do niemal 2 mld zł i wydłużył termin realizacji do I kwartału 2023 r. Marek Gróbarczyk był wtedy sekretarzem stanu w resorcie infrastruktury. W tym czasie sprawą przekopu Mierzei Wiślanej zajmowała się Najwyższa Izba Kontroli. W kręgu zainteresowań jej pracowników znalazł się też Gróbarczyk.

Bareizmy ciągle żywe.

Kolejne rządy PiS przypomniały Polakom, czym są inwestycje w stylu kultowego filmu Stanisława Barei „Miś”. Świetnym przykładem może być budowa elektrowni węglowej w Ostrołęce. Gdy pochłonęła 1,5 mld zł, zapadła decyzja o wstrzymaniu prac i wyburzeniu tego, co powstało, m.in. wysokich na ponad 100 m słynnych „wież Kaczyńskiego”. Po czym podjęto decyzję o budowie, w tym samym miejscu, elektrowni gazowej, której koszt ma sięgnąć prawie 3 mld zł. A co, stać nas!

Inna sztandarowa inwestycja, Centralny Port Komunikacyjny nad rzeką Pisią Tuczną, będzie kosztowała od 155 do 250 mld zł. Realizacja tego przedsięwzięcia jest daleko w polu, za to zarządzający nią nominaci PiS nieźle już się wzbogacili.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.