Archiwum

Powrót na stronę główną
Kraj Wywiady

Nastąpiła totalna zapaść

My, sędziowie, wiemy, jakie są mankamenty systemu i jak można by je usunąć z korzyścią dla obywateli.

Małgorzata Wasylczuk –  sędzia Sądu Okręgowego Warszawa-Praga, wiceprzewodnicząca V Wydziału Karnego. Orzekała w głośnych  procesach politycznych, m.in. uniewinniła prof. Jan Widackiego. Przez  kilkanaście lat uczestniczyła w kształceniu  aplikantów sędziowskich  jako  patron koordynator, prowadziła także  szkolenia  dla  asystentów, aplikantów radcowskich i adwokackich.

Jakie są pani oczekiwania w związku z zapowiadaną przez ministra sprawiedliwości reformą sądownictwa?
– Nie jestem w tej mierze optymistką. Przez 30 lat pracy obserwuję, że nigdy władza ustawodawcza ani wykonawcza nie dbała o to, aby sądy działały sprawnie w służbie społecznej. Nie robił tego zwłaszcza żaden minister sprawiedliwości. Także ten będący sędzią – nie miał ani koncepcji zarządzania tymi obszarami sądownictwa, które były mu powierzone konstytucyjnie, ani woli politycznej, by zrobić coś pozytywnego. Koncentruję się na krytyce ministra jako przedstawiciela władzy wykonawczej, bo to ten organ w istocie ma w ręku najwięcej narzędzi do działania.

Naprawdę nie widać w sądach żadnych sanacyjnych przedsięwzięć po latach całkowitego demontażu systemu prawnego?
– Zmiany są, ale na gorsze. Dotychczasowe działania ministra sprawiedliwości sprowadzają się do odwoływania prezesów i wiceprezesów sądów i powoływania nowych. Należy oceniać to pozytywnie, tyle że w żaden sposób nie „załatwia to sprawy”. Kwestie personalne we władzach sądów są czubkiem góry lodowej problemów wymiaru sprawiedliwości. Żaden prezes sądu, nawet najlepiej przygotowany do tej funkcji, nie będzie mógł zdziałać więcej niż to, na co pozwolą mu przepisy prawa oraz środki finansowe – a te zależą od władzy ustawodawczej i wykonawczej.

Na co potrzebne są pieniądze?
– Nowoczesne sądownictwo, które rzeczywiście będzie odpowiadać na wyzwania współczesności, wymaga ogromnego dofinansowania. Nie możemy się obrażać, że świat idzie naprzód. Nie możemy ciągle odwoływać się do przeszłości, podając przykłady jedynie słusznego sposobu funkcjonowania, a niestety taką tendencję ma wielu sędziów starszego pokolenia, zarówno czynnych zawodowo, jak i tych będących już na sędziowskiej emeryturze, ale chętnie recenzujących rzeczywistość sądową w przestrzeni publicznej. Musimy zatem przede wszystkim zmienić mentalność, np. godząc się na to, że do naszego świata wkroczyła cyfryzacja, są inne metody zarządzania czasem pracy oraz kadrami. Musimy też się kształcić, albowiem przedmiotem rozstrzyganych spraw są coraz częściej takie obszary, których dotychczas w swojej praktyce nie mieliśmy (np. oszustwa popełniane z wykorzystaniem zawiłych mechanizmów rynkowych, cyberprzestępczość itp.), a to wymaga pieniędzy i czasu. Tego my, sędziowie, nie mamy.

Mówiąc o pieniądzach, mam na myśli nie wysokość sędziowskich wynagrodzeń, ale systemowe nakłady na ustawiczną edukację. Szkolenia proponowane i prowadzone przez Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury nie tylko nie odpowiadają rzeczywistym potrzebom sądownictwa, delikatnie rzecz ujmując, ale i ich poziom nie jest najwyższy. Przede wszystkim jednak, aby wziąć udział w szkoleniu, trzeba mieć na to czas. Wobec tego, mówię z mojej perspektywy, wiedzę zdobywamy we własnym zakresie na bieżąco, przygotowując się do sądzenia danej sprawy.

Kolejna kwestia związana z finansami to etaty w każdej grupie zawodowej, a więc orzeczniczej, asystenckiej i urzędniczej. Ten temat jest trudny, bo wymaga wydatkowania środków z budżetu państwa, a tych zwykle nie ma. Prezentuje się zatem w przestrzeni publicznej poglądy, że w Polsce liczba sędziów w przeliczeniu na liczbę mieszkańców jest duża w porównaniu z innymi państwami, wynagrodzenia sędziów są bardzo wysokie – tu zazwyczaj podaje się wartości brutto, i to osiągane przez sędziów sądów apelacyjnych, a więc stojących najwyżej w strukturze sądownictwa powszechnego. Natomiast zręcznie pomija się nieprawdopodobnie rozdętą kognicję sądów, a więc to, że z woli ustawodawcy trafiają tam sprawy, które z powodzeniem mogłyby być załatwiane poza systemem sądowniczym. Na marginesie podzielę się refleksją, że z jednej strony rzekomo społeczeństwo nie ma zaufania do sądów, ale z drugiej – jak wynika ze statystyk dotyczących wpływu spraw – obywatele chcą, aby to właśnie sądy załatwiały ich niekiedy dość błahe problemy.

W dyskusjach o usprawnieniu pracy sędziów podnosi się konieczność wspierania ich przez urzędników sądowych. Czy słusznie?
– Żaden, nawet najlepszy sędzia nie wykona swoich zadań, gdy nie będzie miał wykwalifikowanych współpracowników. W pierwszej kolejności kluczem do sukcesu jest kompetentny urzędnik sądowy. Niestety, występuje ogromny problem z pozyskaniem osób, które mają niezbędną wiedzę i kompetencje. W sądzie, w którym pracuję, wysokość proponowanych tej grupie zawodowej wynagrodzeń sprawia, że na stanowiska zgłaszają się kandydaci niespełniający wymagań. Ewentualnie tacy, którzy po zapoznaniu się z zakresem obowiązków i konfrontując to z wysokością zarobków oraz brakiem systemowych perspektyw rozwoju zawodowego, po krótkim czasie rezygnują. Muszę podkreślić, że w wydziale, w którym orzekam, pracuje kilka osób o bardzo wysokich kompetencjach, z długim stażem, które traktują swoją pracę z pasją i zaangażowaniem, ale i one z powodu przepracowania są już u kresu wytrzymałości, również fizycznej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Żeby po prostu żyć po swojemu

Historie o szczęściu, zmianie i wyborze.

Patrzyłam na ojca i brata i wiedziałam, że więcej ich nie zobaczę.

Ciężarówka zniknęła mi z pola widzenia po kilku chwilach. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co to oznacza, ale już potrafiłam poczuć stratę. Miałam cztery lata i mama tuliła mnie do piersi, aż mnie żebra bolały. Nas nie wywieziono do obozu, do dziś nie rozumiem dlaczego.

Wojna minęła. Poszłam do szkoły i każdego dnia, kiedy z niej wracałam, widziałam moją zapłakaną matkę. Nie takiego dzieciństwa chciałam. Tym bardziej że co noc słyszałam, jak wołała imię mojego brata: „Wojtuś! Wojtuś!”. W pewnym momencie wręcz go nienawidziłam, bo wydawało mi się, że mama kocha go bardziej ode mnie. A miałyśmy tylko siebie. Cała rodzina zginęła. Kiedy trochę podrosłam, zaczęłam rozumieć tęsknotę matki za mężem i synem. Mnie niespecjalnie brakowało ojca, bo prawie go nie pamiętałam. Poza jednym zdjęciem, na którym mam roczek, a on trzyma mnie pod pachami siedzącą na jego kolanach. Uśmiecha się szeroko. No i te plecy na pace ciężarówki. Zaczęłam pytać mamę o niego, potem o brata. Był starszy ode mnie o cztery lata. „Nie mógł przeżyć”, mówiła matka, ale ciągle wysyłała listy do Czerwonego Krzyża. Ciągle ich obu szukała.

Informacja o ojcu przyszła dwa dni po moich 18. urodzinach. Zamordowany w obozie w Buchenwaldzie w 1943 r. O Wojtku ani słowa. Jakby się rozpłynął w powietrzu gdzieś po drodze. Mama zamknęła twarz w dłoniach i widziałam tylko jej drgające ramiona. Przytuliłam i poczułam nagle, jak łzy toczą mi się po policzkach, a po nich ogarnął mnie taki gniew, wiedziałam, że muszę w coś go zamienić. Obiecałam sobie, że i ja nie spocznę, dopóki go nie odnajdę. Zajęło mi to 20 następnych lat. Traciłam już nadzieję. Wróciłam z pracy w archiwum i jak zwykle otworzyłam skrzynkę pocztową. Leżał tam list. „Panu Wojciechowi T. zmieniono nazwisko na A. Został adoptowany przez rodzinę kanadyjską, która zgodziła się z Panią skontaktować. Proszę o odpowiedź na adres…”.

Zastanawiałam się, dlaczego Wojtek sam nas nie szukał. Byłam nawet trochę na niego zła. Wyjaśnienie pojawiło się, kiedy wylądował w Warszawie. Podczas pobytu w obozie przeszedł ostre zapalenie opon mózgowych – cud, że przeżył, ale już do końca życia miał mieć problemy z pamięcią.

Mama stała w hali lotniska, wypatrując dziecka, które zniknęło na pace ciężarówki. Zza drzwi sali przylotów wyszedł bardzo wysoki mężczyzna, już lekko siwiejący, który – kiedy tylko ujrzał mamę – od razu do niej podbiegł. Ten moment, ta chwila ich mocnego uścisku już nigdy się nie powtórzyła. Jednorazowe odczucie pełni szczęścia.

Halina, 85 lat

 

 

„Przygoda”, myślałem sobie, kiedy kolega powiedział mi, że można się zaciągnąć do Legii Cudzoziemskiej. Miałem wtedy niecałe 18 lat, musiałem poczekać jeszcze dwa miesiące do pełnoletniości. Nie powiedziałem nic rodzicom. Zresztą nie wiem, czy i tak by coś zauważyli. Ciągle byli w procesie trzeźwienia. Były wakacje, więc tylko rzuciłem im na dzień przed wyjazdem do Francji, że jadę z kumplami i nie wiem, kiedy wrócę. Od ojca dostałem nawet 100 zł. To wtedy było dużo. W Aubagne nazajutrz po przyjeździe do Legii zaczęła się ostra harówka fizyczna. Niby wiedziałem, że przejdę szkolenie, ale nie sądziłem, że będzie aż tak ciężko. W moim rodzinnym mieście chadzałem na siłownię, więc byłem dość wytrzymały fizycznie. A tu po ośmiu godzinach różnorodnego treningu trzęsło mi się całe ciało. Myślałem, że nie wytrzymam. Ale kumpel się trzymał, więc i ja musiałem.

Po trzech miesiącach szkolenia przyjęto mnie do Legii. Z radości spiłem się do nieprzytomności i spałem na plaży w Marsylii. Port w Marsylii znany jest zresztą z podobnych widoków. Chłopaki z Legii i marynarze jakoś muszą odreagować albo misję, w której biorą udział, albo daleki rejs i mordęgę na statku. Wieczorem lepiej się tam nie zapuszczać, bo można stracić nie tylko zęby, ale nawet życie. Po każdym kontrakcie – a to w Gujanie Francuskiej, a to w Czadzie – wracałem i praktycznie nie trzeźwiałem. Zdarzały się też narkotyki – najlepszej jakości, przemycane przez marynarzy.

Wydawało mi się, że jestem nie do zdarcia. A potem przyszła wojna na Bałkanach. Wysłali nas do Sarajewa jako obserwatorów pokojowych, mieliśmy ewentualnie reagować, jeśli któraś ze stron naruszyłaby konwencję genewską. Wtedy nawet nie pomyślałem, że sama wojna to  już jest jej naruszenie, jeśli ktokolwiek – szczególnie kobiety, dzieci i starsi ludzie – w niej ginie, zostaje zamordowany czy zastrzelony przez snajperów. Jeździliśmy po mieście opancerzonymi wozami i wypatrywaliśmy luf w rozbitych oknach, bo co rusz ktoś padał na ulicy i nie mogliśmy dostrzec, w którym miejscu ukrywa się snajper.

Fragmenty książki Izy Klementowskiej, Szczęście i inne przypadki. Mikroreportaże, Marginesy, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Drażliwe pieniądze Kościoła

Fundusz Kościelny, czyli 20 lat prób likwidacji.

Fundusz Kościelny powstał w 1950 r. jako rekompensata za dobra kościelne przejęte przez państwo. Tyle że państwo oddało Kościołowi majątek zagrabiony przez władze po II wojnie światowej w ramach tzw. Komisji Majątkowej, która działała w latach 1989-2011. Kościół odzyskał m.in. ok. 80 tys. ha ziemi i prawie 500 budynków o wartości ok. 5 mld zł. Dodatkowo na mocy art. 70a Ustawy o stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego, który obowiązuje od 1991 r., parafie, diecezje, seminaria duchowne i domy zakonne otrzymały od państwa ok. 80 tys. ha ziemi rolnej, która również jest warta kilka miliardów złotych.

Z Funduszu Kościelnego opłacane są ubezpieczenia duchownych, którzy nie mają umowy o pracę: zakonnic i zakonników, misjonarzy, studiujących księży. Część środków jest przeznaczana na konserwację zabytków sakralnych, działalność dobroczynną i wychowawczą. W 1990 r. państwo przekazało na Fundusz Kościelny ponad 2 mln zł, w 2000 r. – 67 mln, a w 2015 r. – 118 mln zł. Przez osiem lat swoich rządów PiS niemal podwoiło tę kwotę. W 2024 r. budżet funduszu wynosi prawie 260 mln zł.

Jedną z zapowiedzi w ramach 100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów Koalicji Obywatelskiej była likwidacja Funduszu Kościelnego. Z tym samym postulatem szły do wyborów w 2023 r. Lewica i Polska 2050 Szymona Hołowni. Minęło już ponad 260 dni od powołania koalicyjnego gabinetu, a fundusz nadal działa i nic nie wskazuje na jego szybką likwidację. W styczniu 2024 r. premier Donald Tusk powołał Międzyresortowy Zespół ds. Funduszu Kościelnego pod przewodnictwem wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza, lecz gremium to zebrało się zaledwie dwa razy i niczego konkretnego nie ustaliło. Wprawdzie szef ludowców zapowiedział tajemniczo, że we wrześniu przedstawi „raport na ten temat”, ale według moich informacji nie ma co się spodziewać szybkich i rewolucyjnych decyzji. Biskupi nigdy nie zgodzą się na to, aby ewentualne zmiany uderzyły w finanse Kościoła.

Lewica za, a nawet przeciw.

O likwidacji Funduszu Kościelnego politycy mówią od 20 lat i jeszcze nikomu nie udało się tego dokonać. Po raz pierwszy temat pojawił się w 2004 r., gdy senatorowie SLD przygotowali projekt stosownej ustawy. Pytany o intencje, sekretarz generalny SLD Marek Dyduch oświadczył, że chodzi o zrealizowanie programu wyborczego, w którym była obietnica budowy świeckiego państwa, na co bp Tadeusz Pieronek stwierdził, że „to przedwyborcza gra, która ma napchać do urn nowych zwolenników SLD”. Choć poróżniona lewica mogłaby uzbierać większość w parlamencie, nie wszyscy politycy SLD i SDPL byli zachwyceni pomysłem senatorów. „Nie chcemy walki z Kościołem, nie zamierzamy wyciągać broni i ulegać emocjom. Trzeba jednak powiedzieć, w których obszarach będziemy szli razem, a w których będziemy się spierać”, deklarował asekuracyjnie przewodniczący SLD Krzysztof Janik.

Wicemarszałek Sejmu Tomasz Nałęcz zapewnił, że Socjaldemokracja Polska poprze rozwiązanie funduszu, ale lider partii Marek Borowski szybko ostudził jego zapał, twierdząc, że potrzebna jest bardzo poważna dyskusja z „odpowiednimi instytucjami kościelnymi” i „musi być ona tak prowadzona, aby dojść do prawdy, a nie napędzać się wzajemnie i szukać taniego poklasku”. Przeciwny likwidacji funduszu był Zbigniew Siemiątkowski, wieloletni poseł, minister i były szef Agencji Wywiadu, który sprawę postawił jasno: „Moim kolegom z SLD odradzam poszukiwanie nowej tożsamości lewicy czy też próbę odzyskania zaufania społecznego poprzez wojnę z Kościołem. To jest droga donikąd”. Temat uciął minister spraw zagranicznych i przewodniczący rządowej Komisji Konkordatowej Włodzimierz Cimoszewicz: „Nie ma żadnego powodu, by zlikwidować Fundusz Kościelny”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Od czytelników

Listy od czytelników nr 35/2024

Gra Stalina

Stalin w naszej świadomości to najgorsze zło, ale czy tak faktycznie było? Powstanie na Słowacji to nie nasza historia, lecz powstanie warszawskie – tak. Nasza zguba narodowa. Powstanie upadło, bo upaść musiało, więc lepiej winę zrzucić na Stalina. Nie udzielił pomocy, był bierny, jak pisze autor. Czy jednak tak było? Wiele faktów z tego okresu znamy, ale i dopiero poznajemy. Armia Czerwona i Wojsko Polskie szły na Warszawę, ale jeszcze w lipcu, przed wybuchem powstania, na odcinku Legionowo-Radzymin-Wołomin doszło do ostrego starcia Armii Czerwonej i Wojska Polskiego z jednostkami niemieckimi. Dla Armii Czerwonej i Wojska Polskiego to nie była porażka, lecz klęska. Zniszczonych zostało ok. 300 czołgów, wiele sprzętu było uszkodzonego, a wielu żołnierzy zginęło. Dowództwo wiedziało już, że teren Warszawy jest bardzo mocno obsadzony – szkoda, że dowództwo powstania nie wzięło tego pod uwagę. Wojsko Polskie też udzieliło pomocy, a w walkach zginęło ponad 2 tys. żołnierzy. Skoro przyszli na pomoc Warszawie ze wschodu, to lepiej o nich zapomnieć. Stalin winny.
Andrzej Kościański

Ustawa o wychowaniu w patriotyzmie i przeciwdziałaniu rewolucjom

Każda władza w Polsce rozpoczynała rządy od zmian podstaw programowych według swojej idée fixe. Teraz też, bo tak naprawdę po ośmiu latach katowania uczniów Zalewską czy Czarnkiem trzeba było to zmienić. Niepokoją mnie natomiast idiotyzmy wypowiadane przez ministra od wojny, Władysława Kosiniaka-Kamysza, który, zamiast leczyć dzieci, wziął się do politykowania, choć w tej dziedzinie jest prawdziwym neptkiem.

Panie premierze, niech pan natychmiast odwoła tego szkodnika z funkcji wicepremiera, a przede wszystkim ze stanowiska ministra obrony narodowej. Ten gość nie ma pojęcia o wojsku – to raz, a dwa – w wojsku nadal prym wiodą pisowscy nominaci, którzy torpedują wszelkie zmiany.
Tadeusz Supernak

Patriotyzmu nie uczy się w szkole, patriotyzm wynosi się z domu. Postępowanie rodziców jest całą nauką od kołyski do dorosłości.
Wojciech Janiak

W szkole uczniowie powinni się uczyć przede wszystkim myślenia, a nie życiorysów ulubionych przez polityków bohaterów narodowych. Zawiodła mnie reforma edukacyjna, bo poszła w złym kierunku: wybór lektur, pożądanych treści historycznych itp. Gdzie metodyka, dydaktyka lub relacje nauczyciel-uczeń?
Zofia Dysarz-Miziołek

Sprawiedliwość

Dobrze, że prof. Andrzej Szahaj podkreśla znaczenie i wartość używanych słów, co musi być poparte praktyką. Jestem ciekawa, w czym upatruje niesprawiedliwość poprzedniego systemu politycznego. To pomogłoby ustalić przyczyny i łatwość jego obalenia. Sama wiara w dobroczynność i dobroduszność „skapywaczy” (tu konieczny system podatkowy) nie zastąpi codziennej pracy organicznej, pracy u podstaw. Ten niezwykły i oryginalny prąd umysłowy musi być wsparty przez ruch społeczny – takiej predylekcji nie wykazuje chyba Nowa Lewica.
Dorota Kaczmarek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Patryk Jaki i tortury

Szokujące kulisy prawie dwuletniego pobytu w areszcie tymczasowym 80-letniej adwokatki Aliny Dłużewskiej.

Wśród licznych obrońców ks. Michała Olszewskiego i byłych urzędniczek Ministerstwa Sprawiedliwości, którzy trafili do aresztu w związku z nadużyciami w Funduszu Sprawiedliwości, prym wiedzie europoseł Suwerennej Polski Patryk Jaki.

„Mamy zatrzymanie ks. Michała Olszewskiego, to jest niezwykle ważne, bo mówimy o osobie, która jest podejrzana, nie jest skazana za nic, do tej pory o nieposzlakowanej opinii. Wobec takiej osoby, wobec duchownego stosuje się szykany, które spełniają wszystkie warunki definicji ONZ o niestosowaniu tortur, które Polska również ratyfikowała. Takie jak: postawiono księdza na stacji benzynowej, aby inni robili mu zdjęcia, mimo że wyraźnie prosił, aby to się nie działo, odmawianie praw do pomocy adwokata, jedzenia, picia, sformułowania »to sobie sikaj do butelki«. To nie jest wszystko, bo inna urzędniczka do tej pory za nic niekarana jest traktowana w sposób następujący (…): wielokrotnie była wybudzana w nocy, pod jej celę podstawiano głośniki, które grały przez cztery godziny, wielokrotne wpadanie do jej celi i wyrzucanie jej rzeczy z półek, utrudnianie modlitwy, zakaz przekazania różańca od najbliższej rodziny. Nawet najświętszy sakrament musiała przyjmować w schowku na miotły. Trzymanie w izolatce już drugi miesiąc jak najgroźniejszych przestępców, mimo że nawet w stosunku do najgroźniejszych przestępców wobec Kodeksu karnego wykonawczego, a konkretnie art. 143, jest to zakazane. To są metody, które stosowali kiedyś komuniści, po to, żeby wymuszać zeznania, żeby niszczyć ludzi, a to stosuje się do niegroźnych urzędników, gdzie fundamentem tego oskarżenia jest źle napisany statut fundacji ks. Olszewskiego, a w przypadku tej konkretnej urzędniczki, że w jednym z wniosków, który weryfikowała, nie zauważyła źle napisanego numeru bankowego. Proszę państwa, to jest coś niebywałego i w przypadku stosowania tych tortur mówimy o człowieku, który był rzecznikiem praw obywatelskich”, relacjonował oburzony Patryk Jaki na konferencji prasowej w Sejmie.

Adwokatka w celi dla kryminalistów.

W płomiennej przemowie polityk Suwerennej Polski minął się z prawdą kilka razy, co w jego przypadku jest nagminne. Szczytem bezczelności zaś jest oskarżanie Adama Bodnara o torturowanie niewinnych osób. Mamy dokumenty, z których wynika, że stosowano tortury w więzieniach, ale wtedy, gdy wiceministrem sprawiedliwości odpowiedzialnym za więziennictwo był Patryk Jaki, który wiedział o haniebnym procederze.

Adwokatka Alina Dłużewska została aresztowana 1 lutego 2017 r., dokładnie 23 dni po swoich 78. urodzinach. Kobieta o nieposzlakowanej opinii przesiedziała w odosobnieniu, bez wyroku, do grudnia 2018 r., czyli 22 miesiące, z czego ponad siedem miesięcy przebywała w celi dla szczególnie niebezpiecznych przestępców w Zakładzie Karnym nr 1 we Wrocławiu, choć nie miała statusu „osadzonej szczególnie niebezpiecznej”. Prokuratura oskarżyła Dłużewską o przestępstwa z art. 286 par. 1 Kodeksu karnego, w związku z art. 294 par. 1 Kodeksu karnego, tj. o oszustwa na szkodę o znacznej wartości.

Prawniczka zapewne nigdy nie trafiłaby do aresztu, ale miała pecha, bo jest matką Jakuba Rudnickiego, byłego wicedyrektora stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami, który w zamian za łapówki miał wydawać korzystne decyzje o zwrocie nieruchomości (choć oskarżono go w kilku procesach, nie został dotychczas skazany).

Jakub Rudnicki był rozpracowywany przez CBA i to prawdopodobnie dzięki podsłuchom telefonów służby dopadły jego matkę, która dla swojej przyjaciółki Ewy Kasprzyckiej, synowej i spadkobierczyni gen. Tadeusza Kasprzyckiego, ministra ds. wojskowych w sanacyjnym rządzie II RP, zajmowała się odzyskaniem dawnego hotelu Salamandra w Kościelisku, który w czasach PRL został przejęty przez państwo. Prokuratura uznała, że Alina Dłużewska, odzyskując Salamandrę, oszukała klientkę. Nie będziemy się zagłębiać w niuanse, gdyż sprawa jest zawiła, a proces Dłużewskiej toczy się już siedem lat i końca nie widać. Ważne jest, że to nie Ewa Kasprzycka poczuła się oszukana i nie ona złożyła zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez adwokatkę, ale z taką inicjatywą wystąpiła prokuratura.

W chwili aresztowania Alina Dłużewska nie tylko była w podeszłym wieku, ale też cierpiała na liczne choroby i dolegliwości. Miała amputowaną pierś, wszczepiono jej stent tętnicy międzykomorowej przedniej i protezę stawu biodrowego. Zdiagnozowano u niej nadciśnienie tętnicze i chorobę niedokrwienną serca. Dłużewska leczyła się z powodu zmian zwyrodnieniowych kręgosłupa i stawów kolanowych. Miała problemy z poruszaniem się. Czekała na operację wszczepienia endoprotezy kolana.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Z nauką polską nie jest źle?

Nie ma co udawać. W ostatnim rankingu szanghajskim najlepsze polskie uniwersytety, Jagielloński i Warszawski, znalazły się w piątej setce. Na pierwszym miejscu znów Harvard. W pierwszej dziesiątce siedem innych uniwersytetów amerykańskich (Stanford, Massachusetts Institute of Technology, Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley, Princeton, Columbia, California Institute of Technology, Uniwersytet w Chicago) oraz dwa brytyjskie: Oksford i Cambridge. Powiedzmy sobie szczerze: to nie sztuka dać się wyprzedzić uniwersytetom amerykańskim, brytyjskim, francuskim, niemieckim, japońskim czy nawet chińskim. Rzecz w tym, że nasze uniwersytety wyprzedza grubo ponad 100 innych z tzw. do niedawna Trzeciego Świata. (Pisałem o tym w PRZEGLĄDZIE kilkakrotnie. Bodaj po raz pierwszy 5 września 2010 r., kiedy UJ i UW były jeszcze w czwartej setce!).

To już wiemy. Nowością jest podejście kierownictwa resortu nauki do tego problemu. Jak wyjaśnił ostatnio sympatyczny i pełen dobrej woli wiceminister Maciej Gdula, tym, że polskie uczelnie nie są w rankingu wysoko, nie należy się martwić. Takie stanowisko wiceministra powoduje, że środowisko naukowe w Polsce ma już dwa powody do zmartwień. Nie dość, że stan nauki polskiej odzwierciedlony w tym rankingu jest fatalny, to jeszcze ministerstwo, zamiast rozpocząć poważną dyskusję ze środowiskiem naukowym, jak kondycję nauki poprawić, szczerze wyjaśnia, że ta kondycja wcale go nie martwi. No, skoro nie jest źle, to rzeczywiście nie ma co naprawiać, bo i po co? Przy okazji wiceminister Gdula zauważa, że to w sumie chyba wina rankingów, bo „ranking jest tak skonstruowany, że uprzywilejowuje kraje, z których wywodzą się nobliści, które bardzo dużo pieniędzy przeznaczają na badania. I nie uwzględnia innych funkcji systemu nauki”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Przekraczanie granic

Sztuka Magdaleny Abakanowicz.

(…) Wchodzę powoli schodami na poznańską Cytadelę, na wzgórzu mijam Muzeum Uzbrojenia, znajduję się w rozległym, jasnym parku, miejscami przedzielonym starymi fosami – w czasach liceum ich ceglane, wyszczerbione ściany służyły nam jako ścianki wspinaczkowe. Park jest duży, ma ponad 100 ha. W oddali na otwartej przestrzeni wyłania się cel mojej pielgrzymki – „Nierozpoznani” Magdaleny Abakanowicz.

Na tle zielonego pasa drzew najpierw widzimy rudawą smugę, rozdzielającą się na części, w miarę jak się zbliżamy, a gdy podchodzimy jeszcze bliżej, dostrzegamy, że to grupa postaci. Dwumetrowe, odlane z żeliwa, pokryte rdzawą patyną postacie bez głów i bez ramion, zastygłe w czasie marszu, każda jakby zdążała w innym kierunku. Niektóre ustawione bliżej siebie, inne dalej, kilka pozostaje poza grupą. Większość kieruje się na zewnątrz, nieliczne postacie zwrócone są do środka. A więc większość się rozchodzi. Nie widzimy par. Każda postać z przodu ma zaokrąglenia i bruzdy przypominające kształt ludzkiego ciała, ale ich anatomia nie jest ludzka (…). Każda postać inna, ich „skóry” znacznie różnią się od siebie. Gdy obejdziemy postać dokoła, widać, że w środku jest pusta, sama tylko skorupa. W środku nie ma nic poza mniej lub bardziej widocznymi wyżłobieniami i żebrami.

Możemy chodzić między figurami, przytłaczają nas wzrostem i masywnością. Doskonale obojętne, nie dostrzegają nas, choć mocno na nas oddziałują. Perspektywa się zmienia, możemy się oddalić lub przybliżyć, szukać związków między nimi, odgadywać kierunki, w jakich podążają. Jest jeszcze jedno zjawisko, nie pamiętam, żeby ktoś o nim już pisał: echo, które słyszymy, poruszając się wewnątrz grupy. Kiedy mówimy coś do naszych towarzyszy lub sami do siebie, głos odbija się we wnętrzach figur, działających poprzez swoją wklęsłość jak muszle – otaczają nas dochodzące ze wszystkich stron odgłosy, jakby szepty. Jeśli powiemy coś głośniej, dźwięki zamieniają się w stłumione krzyki. Gdy idziemy wolno do przodu, odzywają się kolejne postacie. Przejmujące.

Fragmenty książki Borysława Czyżaka Kolekcja, Opowieści o współczesnej sztuce polskiej, Marginesy Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Piesiewicz puka spod dna

Wyprawa naszych olimpijczyków do Paryża odarła kibiców ze złudzeń, że polski sport jest potęgą. Z paroma wyjątkami szoruje po dnie. A jeszcze i w tej ponurej sytuacji słychać pukanie spod dna. To Radosław Piesiewicz. Najbardziej kuriozalny prezes w historii PKOl. Oczywiście nie bierze pod uwagę rezygnacji. Walczy przecież nie o honor czy dobre imię, bo przez to, co robi, jest poza moralnymi kategoriami. Gdyby szukać modelowego reprezentanta dojnej zmiany, to Piesiewicz pasuje jak ulał. Karierowicz jak z komedii. Dyzma na miarę PiS. Z Wołomina, gdzie wraz z Jackiem Sasinem przeczekał trudne dla partii czasy, trafił na salony w Paryżu. Z manierami cwaniaka przekonanego o swojej wielkości. Sprytnego i tak pazernego, że sławne „kasa, misiu, kasa” mogłoby być jego drugim imieniem. Już jako prezes Polskiego Związku Koszykówki pobierał podwójną pensję – także jako szef ligi, a dodatkowo prowizję od umów sponsorskich. Prezesem PKOl został, obiecując prezesom związków sportowych wielkie pieniądze ze spółek skarbu państwa. Działacze uwierzyli, że 10-krotnie zwiększy budżet komitetu, bo widzieli jego relacje z ówczesnym wicepremierem Sasinem. Człowiekiem, który pisowcami obsadził wszystkie firmy państwowe. I zajął się pisizacją sportu.

Do związków sportowych tabunami wysyłano ludzi skrojonych na miarę Piesiewicza. Nastawionych na czerpanie osobistych korzyści. O kompetencjach, których trzeba by szukać pod mikroskopem. Zapaść w kolejnych dyscyplinach sportowych przyśpieszała. Za to portfele tych wysłanników puchły od grubych nominałów.

Ciekaw jestem, jak się czują kiedyś wybitni sportowcy, a dziś prezesi związków, choćby Otylia Jędrzejczak czy Tomasz Majewski, którzy przyłożyli rękę do wyeliminowania prezesa PKOl Andrzeja Kraśnickiego. Działacza kompetentnego, uczciwego, niekorzystającego z kasy PKOl i nieuwikłanego w afery. Dla Piesiewiczów Kraśnicki powinien być jak wzorzec z Sèvres. Przy koniunkturalizmie działaczy i naciskach ze strony prezydenta Dudy nie mógł się utrzymać. Mamy więc prezesa, który zarabia w PKOl krocie. Na wszelkie sposoby. Bez decyzji i nawet wiedzy działaczy.

Piszemy o tym, jako nieliczni, od czasu tego haniebnego puczu, który wyniósł do władzy Piesiewicza. Zobaczymy, co z tym teraz zrobią członkowie PKOl. Kasy od Sasina nie będzie. Zastąpią ją liczne i bardzo potrzebne kontrole.

Trzeba zacząć przywracać w tym środowisku transparentność, uczciwe zasady oraz przejrzystość i jawność wynagrodzeń.

Pisizacja sportu to zapaść i nieszczęście, z których długo będziemy musieli się leczyć.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Zabiorą, nie zabiorą?

Wojciech Hermeliński, były szef PKW: Sprawozdanie PiS powinno zostać odrzucone.

Czy PKW przyjmie, czy odrzuci sprawozdanie finansowe PiS za kampanię 2023 r.? Decyzję w tej sprawie komisja miała podjąć najpierw 11 lipca, potem 31 lipca, teraz przesunęła termin na 29 sierpnia. Tłumacząc, że czeka na dosłanie z instytucji państwowych kolejnych dokumentów. Te są dosyłane. Do PKW trafiają też materiały niezamawiane przez nią. To setki stron – z kancelarii premiera, z ministerstw, z Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej (NASK), z NIK i z prokuratury. I co w związku z tym?

Przerosła moje wyobrażenia.

Miejmy świadomość, że zarówno te dokumenty, jak i decyzja PKW będą dotyczyć tylko cząstki aktywności PiS, ograniczonej do okresu kampanii wyborczej i działań z nią związanych. PKW bada, czy kampania wyborcza była czysta, czyli jak partie wydatkowały pieniądze, które mogą pochodzić jedynie z konta funduszu wyborczego. Druk każdego plakatu musi być udokumentowany itd. Reszta grabienia państwa – wyprowadzanie pieniędzy przez instytucje państwowe, państwowe zakupy z cenami z sufitu, zatrudnianie swoich na fikcyjnych etatach i milionowych umowach, dotacje, granty, przekazywanie państwowych pieniędzy na różne fundacje – to inny obszar.

Jak wielki, mówił o tym premier, a kilka dni później szef Krajowej Administracji Skarbowej Marcin Łoboda: „Około 100 mld to kwota objęta audytem. To jest kwota, która powinna zostać sprawdzona. Czy to jest duża skala? Ona przerosła moje wyobrażenie, to jest oczywiste”. Łoboda poinformował, że jeśli chodzi o KAS, „jest już 56 zawiadomień do prokuratury na kwotę 3,4 mld zł”. I dodał: „Jest 5 mld nieprawidłowości, które już stwierdziliśmy”.

W tej dynamicznej sytuacji każdy dzień przynosi nowe odkrycia. To efekt działań prokuratury i służb. Pojawiają się również następni sygnaliści. Sensacją ostatnich dni było wydanie listu gończego za byłym prezesem Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych Michałem K. Jak powiedział rzecznik Prokuratury Krajowej prokurator Przemysław Nowak, w toku prowadzonego przez Śląski Wydział Zamiejscowy Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej śledztwa dotyczącego nieprawidłowości w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS) uzyskano materiał dowodowy pozwalający sporządzić zarzuty brania udziału w zorganizowanej grupie przestępczej oraz przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków w celu osiągnięcia korzyści majątkowej wobec dwóch kolejnych osób: Michała K. i Pawła Sz.

O sprawie RARS media piszą od paru tygodni. Po pierwsze, dotyczy ona człowieka związanego z Mateuszem Morawieckim. Po drugie, sumy, które RARS wydawała (i przepłacała), były imponujące. Agencja handlowała m.in. ze spółkami Pawła Szopy, zajmującego się produkcją tzw. odzieży patriotycznej pod marką Red is Bad. Spółki Szopy dostarczyły RARS choćby agregaty prądotwórcze, kupione w Chinach za 69 mln zł, za które dostały od RARS 350 mln zł. A to tylko jedna z transakcji.

Podsumowując te i inne działania RARS, Andrzej Stankiewicz w „Newsweeku” pisał: „Dziś wiadomo, że złodziejstwo w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych za czasów Kuczmierowskiego i Morawieckiego przekracza wszelkie znane dotąd granice. Złodziejstwo ludzi Morawieckiego może mieć dla PiS znacznie poważniejsze konsekwencje od złodziejstwa ludzi Ziobry”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Czy Polska powinna starać się o organizację igrzysk olimpijskich?

Grzegorz Lato,
piłkarz, złoty medalista olimpijski

Część społeczeństwa, która dziś tak bardzo się przejmuje tematem, tych igrzysk nie dożyje. Na przykład ja miałbym w 2044 r. 94 lata, tymczasem średnia życia mężczyzn w Polsce to 75 lat. A w cuda raczej nie wierzę. Jednocześnie życzę naszemu społeczeństwu, aby miało okazję przeżyć taką imprezę jak olimpiada. Przed 2012 r. nikt nie wierzył, że damy radę zorganizować Euro. Dzięki mistrzostwom Europy nadrobiliśmy z częścią infrastruktury, takiej jak autostrady, z których korzystamy cały czas. Warto jednak pamiętać, że decyzję o organizowaniu igrzysk olimpijskich podejmuje się z dnia na dzień. O tym nie dyskutuje się kolejne trzy lata. Tu trzeba się decydować i po prostu robić.

 

Waldemar Witkowski,
senator RP, Unia Pracy

Odpowiedź brzmi: tak. Warto jednak zdawać sobie sprawę, że jedno polskie miasto nie udźwignie takiej imprezy. To kwestia budowy różnych obiektów sportowych, ale też ogromnych kosztów. Być może trzeba by zrealizować scenariusz podobny do Euro 2012, kiedy robiliśmy tę imprezę wspólnie z innym państwem. Wyzwanie, jakim jest organizacja IO, jest warte głębokiego przemyślenia. Szkoda tylko, że zostało zgłoszone w takim trybie przy okazji nieudanych igrzysk w Paryżu i różnych afer, które wiążą się z panem Piesiewiczem i jego najbliższym otoczeniem. Mimo wszystko igrzyska powinny w Polsce się odbyć. Powód jest prosty – sport jest dla Polaków ważnym elementem życia. Wiem to z autopsji, ponieważ od 2007 r. jestem prezesem klubu sportowego Posnania.

 

Piotr Ciszewski,
Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów

Koszt zorganizowania olimpiady to co najmniej 40 mld zł, a de facto będzie to budżet jeszcze wyższy, bo 40 mld kosztowała olimpiada w Paryżu, który miał gotową znaczną część obiektów. W tym samym momencie państwo na wspieranie budownictwa komunalnego wydaje 1,6 mld zł rocznie. Do 2040 r. da to nieco ponad 25 mld zł. Żadna z dotychczasowych dużych imprez sportowych w ostatnich kilkudziesięciu latach się nie zwróciła. Wszystkie te inwestycje generowały jedynie koszty. Wzrost infrastruktury okazuje się iluzoryczny, co widzieliśmy przy okazji Euro 2012. Mieszkańcom warszawskiej Pragi obiecywano rewitalizację, nową infrastrukturę i niewiele z tego wyszło. Najgorzej wyglądające kamienice zasłaniano tylko banerami z logo Euro 2012.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.