Archiwum

Powrót na stronę główną
Kultura

Dlaczego kochamy wakacyjne przeboje?

Kobiety są gorące, Baśka miała fajny biust, a parostatek popłynął w rejs.

Trudno wyobrazić sobie klasyczne polskie wakacje bez pamiętnych (ale i nierzadko żenujących) refrenów, które wpadały w ucho już przy pierwszym słuchaniu. Hit czy kit? Takie pytanie nasuwa się za każdym razem, kiedy myślimy o letnich przebojach. Utwory, które nuci praktycznie cała Polska, to fenomen rządzący się swoimi prawami. Co więcej, warsztat i wyrafinowany tekst mogą się okazać przeszkodą – w tym równaniu z jedną niewiadomą liczy się to magiczne „coś”, co z prostych lub średnio rokujących piosenek potrafi uczynić nieśmiertelny hymn lata.

PRL: Dobre (złego?) początki.

Zaczyna się elegancko i w dobrym stylu. W 1966 r. Wojciech Młynarski wypuszcza utwór „Jesteśmy na wczasach”, prawdopodobnie pierwszy wakacyjny przebój, o którym część pokoleń pamięta aż do dziś. Bardziej recytuje, niż śpiewa o pensjonacie Orzeł i królowej turnusów, sympatycznej pannie Krysi. Niby nic wielkiego, ale charyzma Młynarskiego wynosi ten utwór na zupełnie nowy poziom. I przy okazji czyni z niego hit dekady. W tym samym roku premierę ma jeszcze poruszająca „Historia jednej znajomości” Czerwonych Gitar, którą 30 lat później na nowo wylansuje zespół Myslovitz. Lata 70. to początek ery Krzysztofa Krawczyka i sukcesu jednego z jego sztandarowych utworów, czyli „Parostatku”. Tylko ktoś taki jak Krawczyk romantyk mógł wybronić równie banalny, co wzruszający refren: „Parostatkiem w piękny rejs, statkiem na parę w piękny rejs / Przy wtórze klątw bosmana, głośnych krzyków aż od rana / Tak śpiewnie dusza łka”. Nic dziwnego, że „Parostatek” do dziś pływa po falach radiowych. Każda z tych piosenek to przebój ogólnopolski.

W 1983 r. Maanam wypuszcza zmysłowe „Kocham cię, kochanie moje”, zapewne jeden z nielicznych wakacyjnych tekstów, który zdobył uznanie, będąc w pełni serio („Kocham cię kochanie moje / To rozstania i powroty / I nagle dzwony dzwonią / I ciało mi płonie / Kocham cię”). Kolejny przełom następuje dwa lata później. Zbigniew Wodecki wydaje „Chałupy welcome to”. Utwór dla wielu tak zły, że aż znakomity. Jego początki pamięta Dariusz Michalski, historyk muzyki rozrywkowej i autor muzycznych biografii. – Wiosną 1985 r. przyszło mi uczestniczyć w komisji artystycznej festiwalu opolskiego. Mój radiowy kolega przyniósł do przesłuchania roboczą wersję hitu Wodeckiego, skomponowanego przez Ryszarda Poznakowskiego. Pięcioro opiniodawców skrzywiło się z obrzydzeniem: „No nie! Pampasy, golasy, przecież to szmira!”. Antoni Wroński był jednak uparty: „Posłuchajcie jeszcze raz, to naprawdę dobra piosenka”. „Co pan na to?”, zwrócił się do mnie. Poprosiłem o tekst i posłuchałem piosenki, czytając to, co sobie umyśliła autorka Grażyna Orlińska. „No i co?”. „Bomba! Bezdyskusyjne hicisko!”. Jakoś udało się nam przegłosować resztę towarzystwa: „Chałupy” weszły do programu Opola ’85. Następnego dnia po publicznej premierze cały opolski amfiteatr podchwycił za Zbyszkiem Wodeckim refren. Kilka godzin później opolska restauracja rozbrzmiewała bezdyskusyjnym przebojem. W poniedziałek znała go i śpiewała cała Polska – wspomina Michalski.

Do 1997 r. wakacyjne przeboje są w większości przaśno-sielankowymi kompozycjami, w których artyści bawią się słowem, muzyczną formułą i nie pragną nic nikomu udowodnić. To flirt z kiczem i swojskością, który każdemu, a w szczególności Wodeckiemu, koniec końców wychodzi na dobre.

– Lato, laba, słońce, odpoczynek – te tematy dla piosenkopisarzy były zawsze aktualne i atrakcyjne. Zazwyczaj późną wiosną, kiedy myśleli o słuchaczach przyszłych wakacyjnych przebojów. Tak było w latach 30., nie inaczej w 50. (w tamtej Polsce wdzięcznym tematem była rozgrzana słońcem Warszawa), podobnie w latach 70. Zawsze – tłumaczy Michalski. Często jednak wakacyjny przebój jest pierwszym i ostatnim utworem kojarzonym z jego twórcą.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Ludzie z pustego obszaru

Tragedia człowieka z PGR polega na tym, że nie należał nigdzie – ani to chłop ze wsi, ani miastowy, ani rolnik, ani robotnik.

Bartosz Panek – (ur. 1983) reporter, dziennikarz radiowy. Niedawno ukazała się jego książka „Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach” (Wyd. Czarne).

Najlepiej byłoby, gdyby PGR-y w ogóle nie powstały – mówi cytowana przez ciebie socjolożka Elżbieta Tarkowska. Mocne stwierdzenie…
– Myślę, że to jest retoryczne podsumowanie pewnego etapu badań Elżbiety Tarkowskiej, która widziała w popegeerowskiej III RP mnóstwo nieszczęścia i nowej biedy, będącej pochodną starej biedy. Dlatego odbieram to nie jako historiozoficzną myśl, ale wyraz pewnej emocji. Jasne, że byłoby lepiej, gdyby wszyscy znaleźli zatrudnienie w przestrzeniach, które nie tworzyły enklaw, i w zakładach, które nie byłyby oparte na hierarchicznym sposobie zarządzania. Do PGR-ów przecież wszystko się dowoziło. Z zewnątrz był lekarz, przyjeżdżały zespół muzyczny, teatr, kino. Niewiele gospodarstw miało taką bazę na miejscu. Zarazem powstało sporo domów kultury, szkół i żłobków, przychodni i gabinetów pielęgniarskich. Lekarze podstawowej opieki zdrowotnej pojawiali się, i to w wielu PGR-ach, raz na tydzień albo dwa razy na miesiąc. Oczywiście te funkcje socjalne sprawiły, że sporo miejsc mogło w miarę sensownie funkcjonować, a niektóre społecznie się podniosły, bo wcześniej w ogóle nie było tam przychodni, żłobków czy przedszkoli. Ale myślę, że geograficzne oddzielenie wpływało jednak na wsobność tych społeczności. Natomiast pytanie podstawowe brzmiałoby: co w zamian za PGR-y?

Właśnie, powojenna Polska była nędzarką – piszesz. Łatwo zapomnieć o punkcie startowym polskiego rolnictwa po wojnie. W ogóle polskiej gospodarki.
– Nie jestem ekspertem od ekonomii, ale wiemy, że z powodu II wojny światowej znaczna część pól była nieużytkowana, infrastruktura zniszczona, ludność przetrzebiona, zmęczona, wypalona okupacyjnym życiem. W 1945 r. komisja ekspertów sugerowała, by stawiać na rolnictwo indywidualne, ale to było sprzeczne z radzieckimi oczekiwaniami. Po 1948 r. zaczęła się administracyjna kolektywizacja, która nie powiodła się i napotkała opór chłopów. Rok później, głównie z zasobów wcześniejszych Państwowych Nieruchomości Ziemskich, powstały państwowe gospodarstwa rolne, co wpisywało się w stalinizację i nacjonalizację, choć wymagało niemałych inwestycji w infrastrukturę. Gospodarstwa indywidualne to ciekawy pomysł, ale z drugiej strony industrializacja wsi na masową skalę była raczej niemożliwa w tamtych warunkach. Kto by mógł wchłonąć te ręce do pracy? To pytanie, na które nie ma dziś dobrej odpowiedzi.

Jeszcze przez chwilę ciągnąc tę alternatywną ścieżkę historii – powstanie PGR-ów to jedno, odrębną sprawą jest to, co zrobiono z nimi w III RP. Cytujesz byłego ministra Janusza Lewandowskiego, który przyznaje, że zarówno jemu, jak i innym politykom zabrakło wyobraźni.
– Ważniejsze są chyba słowa Tadeusza Mazowieckiego, że byłym pracownikom PGR-ów można było zaproponować lepsze warunki odejścia z państwowego rolnictwa. Państwo przyjęło filozofię nieinwestowania w niedochodowe przedsiębiorstwa, zakładając, że wolny rynek lepiej zagospodaruje te zasoby. A proces zmian można było rozłożyć na dłuższy czas i stopniowo wygaszać PGR-y. Najważniejszy problem to brak osłony socjalnej i sensownej polityki dla tych obszarów. Do tego trzeba pamiętać, że PGR-y stanowiły strukturę społeczną i w zasadzie nic jej nie zastąpiło – do dzisiaj tak jest. Państwo raczej uciekało z tamtych terenów. Został Kościół. To jest w zasadzie jedyna instytucja, która istnieje wszędzie.

Czytając twoją książkę, pomyślałem, że państwo w zasadzie nie miało wiele do zaoferowania byłym pracownikom PGR-ów. Najchętniej zrobiłoby z nich przedsiębiorców, ale to trochę naiwne założenie, choć charakterystyczne dla kapitalistycznej Polski.
– Na początku lat 90. była nadzieja, że to usługi wchłoną zwolnionych pracowników. Jednak brakowało rozwiniętego rynku tych usług, szczególnie w mniejszych ośrodkach, co sprawiło, że idea okazała się nierealistyczna, a ludziom, którzy mieli zostać przedsiębiorcami, brakowało do tego i ochoty, i kompetencji. W PGR-ach pracowali przecież najczęściej, wykonując jedną czynność. Kiedy rząd Mazowieckiego stracił poparcie, kolejne ekipy nie kontynuowały części inicjatyw, które miały wspomóc ludzi na tych terenach. Obietnice dla byłych pracowników PGR-ów często nie były realizowane lub przeprowadzane częściowo, co tylko podkopało zaufanie do państwa i ekip rządzących.

Tomasz S. Markiewka (ur. 1986) – doktor w Katedrze Filozofii Społecznej UMK w Toruniu, autor m.in. nominowanej do Nagrody Literackiej Nike książki „Nic się nie działo. Historia życia mojej babki”, w której opowiada o swoich korzeniach i emancypacyjnej roli kobiet na polskiej wsi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Sprawiedliwość

W starożytnej Grecji sprawiedliwość (dike) uznawana była za cnotę naczelną. Grecy sądzili, że bez niej nie może przetrwać żadna wspólnota polityczna. Choć sprawiedliwość pojmowali różnie, byli przekonani, że życie bez niej jest niegodne człowieka. Ta wysoka wartość sprawiedliwości utrzymywała się w kulturze zachodniej przez wieki. Czy jest tak i dziś? Zapewne pozostaje ona w centrum systemu prawnego, i to przecież nie tylko krajów zachodnich. Trudno jednak powiedzieć, że poza nim jej rola jest kluczowa. W tym sensie niewątpliwie nastąpiła redukcja znaczenia sprawiedliwości jako wartości. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Polsce. Teza mojego felietonu jest następująca: po 1989 r. stworzyliśmy niesprawiedliwy system społeczny (poprzedni też był niesprawiedliwy, ale inaczej). Widomym tego znakiem jest nasz system podatkowy, który można wręcz uznać za wzorcowo niesprawiedliwy, choćby dlatego, że mniej zarabiający płacą do wspólnej kasy relatywnie więcej niż zarabiający lepiej. Bardzo krótko mieliśmy prawdziwie progresywny system podatkowy, w krajach zachodnich od dawna będący standardem. Cały czas zaś w naszym systemie podatkowym znajdowały się istotne luki, które pozwalały najlepiej wynagradzanym płacić najmniejsze podatki (różne kontrakty menedżerskie z licznymi ulgami i systemem podatku liniowego). Kwitły kancelarie prawne specjalizujące się w kiwaniu fiskusa, zwanym oficjalnie „optymalizacją podatkową”. W ogóle system podatkowy ustawiony był (i wciąż jest) tak, aby ułatwić bogatym unikanie opodatkowania, a biednych bezwzględnie zmusić do ich płacenia. W tle, obok przewagi lobbystycznej, kryła się ideologia potransformacyjna z nadzwyczaj popularną bajką, którą kapitalizm opowiada sam o sobie – że jak pozwolimy się bogacić bogatym, to coś z tego skapnie i biednym (niesławna „teoria skapywania”).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Jak nie brat, to matka

Pielgrzymki to nasza narodowa specjalność, co piąty pielgrzym w Europie jest z Polski. Podobnie jak cwaniacy, którzy na nich zarabiają. Tygodnik „Fakty po Mitach” przypomniał jednego z nich. Jarosław M. z warszawskiego biura U Brata Józefa (niewpisanego do rejestru organizatorów turystyki) ma na koncie pielgrzymkę do Medziugoria. Tę, która 6 sierpnia 2022 r. zakończyła się śmiercią 12 osób i 32 rannymi. Nie dostali odszkodowania, bo Jarosław M. nie zarejestrował swojego biznesu. Skazany został na więzienie (w zawieszeniu), grzywnę i zakaz prowadzenia działalności w turystyce. Tak się tym przejął, że zarejestrował nowe biuro. Na żonę. Głos Matki w Chełmie. I dalej kręci biznes pielgrzymkowy. Musi mieć dużo zabawy z sędziów, proboszczów i naiwnych pielgrzymów.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Pocztówka z Ochrydy

Na wzgórzu Plaosznik nad Jeziorem Ochrydzkim nie cerkiew jest ważna, lecz znajdujący się w niej grób św. Klemensa. Nieważne są las i słońce, sosny i cykady, lecz pole ruin: resztki portyków, pojedyncze kolumny, rozsypiska kamieni. To bowiem tutaj, w roku 894, narodziło się piśmiennictwo słowiańskie. Może tu powstał najstarszy zabytek języka staro-cerkiewno-słowiańskiego – „Kodeks zografski”?

To prawda, że słowiańskie piśmiennictwo narodziło się faktycznie jeszcze wcześniej: w roku 862 w Konstantynopolu. Profesor tamtejszego uniwersytetu, Konstanty Filozof, ułożył dla Słowian specjalne pismo, a nowa literatura miała być tworzona w jego rodzinnym mieście, Salonikach (słowiańskim Sołuniu). Gdy jednak pojawiło się nad Bosforem poselstwo Rościsława, księcia Moraw, Konstanty ze starszym bratem Michałem wyruszył na północ. Dokąd konkretnie – tego nie wiemy: do dzisiejszych Czech czy Słowacji? Do Mikulčic, Starého Města czy Devinu? A gdy Księstwo Morawskie stało się Wielkomorawską Rzeszą, uczniowie Braci Sołuńskich zostali w 886 r. wygnani.

Lepiej im poszło w sąsiednim Księstwie Błatneńskim: w Błatnohradzie nad Jeziorem Błotnym. Ale po najeździe Madziarów w 901 r. słowiański Błatnohrad stał się węgierskim Zalavárem, a Jezioro Błotne – jeziorem Balaton. Także więc stąd mnisi słowiańscy musieli uciekać. Kilku z nich schroniło się w Bułgarii i właśnie w Ochrydzie stworzyło szkołę piśmiennictwa głagolickiego. Dziś Ochryda należy do Macedonii Północnej i tylko tu, przy cerkwi Pantelejmona i Klemensa na Plaoszniku, możemy stanąć w obliczu dawnej szkoły i dawnego skryptorium. Możemy ustalić MIEJSCE.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Powrót do Los Angeles

Na stanowisko konsula generalnego w Los Angeles wraca Paulina Kapuścińska. Jej powrót jest symboliczny, i to z kilku powodów.

Po pierwsze, jako powrót dawnych urzędników. Kapuścińska po studiach próbowała sił jako dziennikarka, aż trafiła, w roku 1999, do kancelarii premiera Jerzego Buzka. Tam pracowała w zespole rzecznika prasowego. Po wyborach z 2001 r. została przeniesiona do Departamentu Spraw Zagranicznych, a rok później przeszła do służby zagranicznej, do Departamentu Unii Europejskiej i Obsługi Negocjacji Akcesyjnych. W 2004 r. wyjechała na swoją pierwszą placówkę, do Los Angeles, na stanowisko konsula ds. kultury, prasy, edukacji i Polonii.

Najwyraźniej jej praca była wysoko oceniana, gdyż w roku 2007 nowa minister spraw zagranicznych Anna Fotyga mianowała ją konsulem generalnym RP w Los Angeles. Czyli Kapuścińska przyszła do pracy państwowej za Buzka, awansowała za SLD, za PiS jeszcze poszła w górę. A gdy wróciła do Polski, za PO, pracowała w MSZ na różnych stanowiskach, będąc m.in. dyrektorem Biura Rzecznika Prasowego u Radosława Sikorskiego.

Ten w roku 2012 mianował ją konsulem generalnym w Chicago. I wtedy się zaczęło. Podniosła się przeciwko Kapuścińskiej fala hejtu, sterowanego przez prawicę i PiS. Jej grzechem był… mąż, Eriusz Rybacki, za którego wyszła w roku 2009. Rybacki – jak się okazało – złożył „pozytywne” oświadczenie lustracyjne. Co nie dziwi, gdyż pracując w czasach PRL w MSZ, był polskim attaché wojskowym, pełnił także funkcję konsula ds. Polonii.

Atakowano więc Kapuścińską, wymyślając jej mężowi od esbeków. I atakuje się po dziś dzień. A ona broni się łzawo. „Moja rodzina była w opozycji, w Solidarności, w stanie wojennym zwolniona z pracy, ojciec, matka. Dziadkowie zamordowani w czasie wojny”, opowiada.

W Chicago nie na wiele to jej się zdało. Tam pracowała razem z mężem, ona kierowała placówką, on był konsulem ds. obywatelstwa. A w styczniu 2016 r. Witold Waszczykowski jedną z pierwszych swoich decyzji odwołał ją do kraju. Teraz wraca do służby konsularnej. Już bez męża, który jest w wieku emerytalnym.

A co na to jej hejterzy? Ci ze środowisk polonijnych związanych z PiS i ci z PiS? W zasadzie to nie ma znaczenia, gdyż ostatnie osiem lat pokazało, że poza awanturami niewiele mogą.

Jan Dziedziczak, były pisowski wiceminister, odpowiedzialny za sprawy Polonii, przyznaje: „Niestety, organizacje polskie w USA nie są w szczycie swoich sił i wpływów”. I pyta rozpaczliwie obecnych szefów MSZ: „Jaki państwo macie pomysł na to, żeby ten lobbing propolski zwiększyć, żeby namawiać naszych rodaków do tego, żeby sami zostawali politykami amerykańskimi, czy to stanowymi, czy federalnymi? Mamy wyraźny brak zarówno w całym Kongresie, w Izbie Reprezentantów i w Senacie polskich parlamentarzystów czy amerykańskich polskiego pochodzenia”.

Bardziej bezpośrednio mówi o tym Paweł Kukiz: „Należy przebudować tę naszą Polonię. Wielokrotnie byłem w Stanach Zjednoczonych i rzeczywiście te środowiska starszej Polonii – mam na myśli ludzi w moim wieku i jeszcze starszych – one dezorganizują Polaków. One są wewnętrznie skłócone, one są wewnętrznie skonfliktowane”.

Osiem lat rozwalania, patriotycznego nadymania się – i nic.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Cierpienia młodego wynalazcy

Jak Polska jest (nie)przygotowana do wyzwań innowacyjnej gospodarki.

W ciągu ostatnich kilku lat Polska, zajęta dumnym wstawaniem z kolan, snuciem marzeń o wielkich projektach infrastrukturalnych i wdrażaniu przez państwo przełomowych technologii, nie miała głowy do tak prozaicznej sprawy jak wynalazczość. Postawa rządzących była o tyle racjonalna politycznie, że innowacyjność w każdym społeczeństwie jest domeną bardzo wąskich grup społecznych, a jej wpływ na tempo rozwoju i poziom dobrobytu kraju uwidacznia się dopiero w długim terminie. Pomijanie innowacyjności w polityce gospodarczej nie jest grzechem jedynie poprzedniego rządu, czego efekty widać w statystykach.

W rankingu Global Innovation Index 2023 przygotowanym przez WIPO (Światową Organizację Własności Intelektualnej, www.wipo.int/global_innovation_index/en) znaleźliśmy się na 41. miejscu wśród 132 gospodarek i na 26. wśród 39 gospodarek europejskich! Pod względem liczby zgłoszeń do Europejskiego Urzędu Patentowego (EPO) aktywność Polski jest znacząco mniejsza niż pozostałych państw. W 2021 r. liczba zgłoszeń z Polski do EPO wyniosła 539, czyli 48 razy mniej niż zgłoszeń z Niemiec, przyznanych praw patentowych mieliśmy zaś 240, czyli 69 razy mniej niż Niemcy.

Powody zapaści polskiej nauki można streścić w jednym stwierdzeniu – zbyt niskie nakłady finansowe. Można też przeprowadzić głębszą analizę, ale przekraczałaby ona ramy tego artykułu. Zapaść naszej wynalazczości nie jest jednak spowodowana wyłącznie przedkładaniem przez kolejne ekipy rządowe korzyści z promowania bieżącej konsumpcji nad cele długoterminowe. Na przeszkodzie stają również kwestie bardziej kuriozalne.

W ostatnich kilku latach najgorętszym tematem na rynku inwestorów venture capital jest oczywiście AI – sztuczna inteligencja. Sukcesy dużych modeli językowych (LLM), takich jak ChatGPT, czy generatywnej AI tworzącej realistyczne obrazy i wizualizacje, jak Stable Diffusion, przyciągnęły ogromne kapitały i w błyskawicznym tempie pozyskały setki milionów użytkowników. W rozwój AI zaangażowali się najlepsi informatycy na całym globie. W latach 2014-2023 udzielono tysiące patentów w tej dziedzinie. Z 10 firm wiodących w rozwoju AI połowa jest z Chin. Najwięcej patentów – 2074 – zarejestrował Tencent, a ostatni w tej dziesiątce jest Microsoft, z „tylko” 377 patentami.

Gdzie w tym wyścigu plasuje się Polska? Choć co trzeci start-up pytany w corocznej ankiecie przez Start-up Poland uznaje za słowa kluczowe AI, deep tech i IoT (internet rzeczy), w dziedzinie AI mamy okrągłe zero krajowych patentów. Jak to możliwe w państwie, w którym uczniowie i studenci regularnie wygrywają światowe olimpiady informatyczne i matematyczne lub przynajmniej są ich laureatami? To proste. Polska w odróżnieniu od USA czy regulacji Unii Europejskiej nie uznaje kodu komputerowego za wynalazek. Dlaczego? Bo takie mamy prawo. Bo świat się zmienił, a my nie i do zmiany postawy nie przekonuje nas nawet malejąca z roku na rok liczba krajowych patentów utrzymywanych w mocy (z 18 336 w 2019 r. do 14 022 w roku ubiegłym).

Chciałbym się skupić jednak na innym wycinku problemu – wynalazcach indywidualnych. Mierzony liczbą zgłaszanych patentów może się wydawać nie tak ważny, to 10-15% patentów przyznawanych w Polsce, ale przecież wynalazki takich innowatorów jak Louis Pasteur, Alfred Nobel czy Nikola Tesla dokonywały przełomów gospodarczych i społecznych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Smak późnego lata

Wielbiciele burčáka twierdzą, że codziennie ma inny smak, inną moc, inną przejrzystość.

Polacy, którzy po raz pierwszy odwiedzają Czechy i Słowację, bywają zaskoczeni menu restauracyjnym, zwłaszcza w kwestii napojów. Zadziwia nas winne bogactwo i liczba winotek z lokalnym (lecz nie tylko) winem, ale dla większości turystów znad Wisły pod koniec lata prawdziwą zagadką może się okazać burčák.

Ten zarówno czeski, jak i słowacki rzeczownik oznacza napój z częściowo sfermentowanego moszczu z winogron. Trunek ów to półprodukt powstały podczas wyrobu wina; nadaje się do spożycia już kilka dni od rozpoczęcia fermentacji. Zawartość alkoholu w burčáku jest różna i waha się do 4% do 10%. Ale trafiają się białe kruki – burčáki o zawartości alkoholu dochodzącej do 13%. Na pierwszy rzut oka wartość 4% czy nawet 10% może nam się wydawać niewielka, jednak burčák szybko uderza do głowy.

Zazwyczaj im jest starszy, tym jego moc – nieznacznie – wzrasta. Wielbiciele tego napitku twierdzą, że codziennie ma inny smak, inną moc, inną przejrzystość. Jego fani, a z roku na rok takich przybywa, podkreślają, że burčák zawiera witaminy i naturalny cukier, wyrabiany jest z owoców – pachnie nimi i smakuje – oraz ma odpowiednią kwasowość.

Jako że zarówno czeskie (Morawy i południe kraju), jak i słowackie (też południe) obszary produkcji wina zdominowane są przez białe odmiany winogron, burčák także ma jasny, żółtobeżowy kolor. Czerwony zdarza się rzadziej, bo takich winogron w Europie Środkowej tradycyjnie uprawia się mniej.

Jeszcze 20-25 lat temu burčák u naszych sąsiadów pojawiał się w sierpniu, a nawet we wrześniu czy – w przypadku grymaśnej aury – w październiku. Teraz w związku ze zmianami klimatycznymi delektujemy się nim coraz wcześniej. Meteorolodzy sygnalizują, że ten rok może się okazać najcieplejszy w historii pomiarów. Wczesna i ciepła wiosna oraz upalne lato przyczyniły się do tego, że burčák 2024 na Morawach pojawił się o 10-20 dni szybciej niż kiedyś! Ale Morawianie mogą mówić o szczęściu, bo w wielu innych miejscach Czech kwietniowe przymrozki zniszczyły winogrona. A warto pamiętać, że w Czechach, nawet w okolicach Pragi, pojawia się coraz więcej winnic.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Matysiak nie dostała darmochy

Jeśli chcecie dowodu, że każdy kontakt z PiS szkodzi, to właśnie macie. Gdy posłanka Paulina Matysiak (feministka, zawieszona przez Razem) weszła w spółkę z Marcinem Horałą i media dojnej zmiany zapałały do niej miłością wielką, choć nieszczerą, stało się z nią coś dziwnego. Matysiak, która karierę zrobiła na walce z wykluczeniem komunikacyjnym, przeszła do obozu lansującego szybką kolej, najchętniej do 300 km/godz. Na co, jak wiadomo, czekają wioski i miasteczka. Ostatnio zaś chciała dostać darmowy bilet na trasie Wrocław-Lublin. Nie dostała. Przejechała się więc po PKP Intercity. I to był błąd. Bo do arogancji i zakłamania doszła niewiedza. Matysiak, specjalistka od kolei, nie wie nawet tego, że umowa PKP z Sejmem dotyczy tylko dojazdów na trasie do i z Warszawy. Czyli do pracy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Paweł Dybicz

Wakacje koło domu

Kiedy parlament ma przerwę, a większość polityków rzadziej pokazuje się publicznie, to po igrzyskach olimpijskich tematem nr 1 staje się wakacyjny wypoczynek. Choć wakacje jeszcze się nie zakończyły, już można mówić o pewnych zjawiskach związanych z letnim urlopowaniem. Badania sondażowe pokazują, a agencje turystyczne potwierdzają, że poza domem wypoczywa tego lata niewiele ponad 50% Polaków. To niepokojąco niski odsetek.

Polacy najchętniej wypoczywają w kraju. Prawie połowa z nich wybiera miejsca nad Bałtykiem. Mniejszą popularnością cieszą się Mazury (12%), a w Bieszczady, Tatry, Beskidy czy Sudety jedzie 32%. Polacy chcą wypoczywać w coraz lepszych warunkach, dlatego w okresach feryjnych w popularnych miejscowościach turystycznych w pierwszej kolejności wykupywane są droższe hotele i pensjonaty, pokoje o podwyższonym standardzie. To dowodzi bogacenia się społeczeństwa, ale jeszcze bardziej jego rozwarstwiania. Ten proces, lekko zahamowany w środkowym okresie rządów PiS, postępuje i będzie miał odzwierciedlenie również w turystyce.

Około 30% Polaków spędziło lub zamierza jeszcze spędzić wakacje poza krajem, kierując się głównie nad Morze Śródziemne, bo dość powszechne jest przekonanie, że 14-dniowy pobyt w krajach tego regionu jest tańszy niż 11-dniowy nad Bałtykiem. Jeżeli utrzyma się trend odpływu Polaków do miejsc wypoczynku poza granicami kraju, to zacznie się proces degradacji polskiej bazy turystycznej. Może powinny wrócić bony turystyczne do wykorzystania w rodzimej bazie? Owszem, to wydatek z budżetu, ale i podwójna korzyść, bo pieniądze zostaną w kraju, a i kontrola finansowa owej bazy będzie większa.

Jeżeli porówna się miliony dzieci i młodzieży objętych wypoczynkiem organizowanym przez różne instytucje w PRL z obecną skalą, widać różnicę, nie tylko ilościową. Indywidualizacja życia społecznego w III RP wpłynęła na mniejsze zainteresowanie młodych Polaków z rodzin lepiej uposażonych wypoczynkiem poza gronem rodzinnym. Ubyło też organizatorów takiego wypoczynku. ZHP nie ma już możliwości finansowych ani kadrowych, a młodzież nie za bardzo chce uczestniczyć w bogoojczyźnianych wyjazdach organizowanych przez ZHR. Nawet Kościół, dysponujący niemałymi funduszami, stał się mniej aktywny na tym odcinku. Nie spada natomiast odsetek dzieci, które całe wakacje spędzą w pobliżu domu i zagrody. I to jest poważny problem społeczny, którego nie można lekceważyć.

Wiele się mówi o kryzysie, wręcz o upadku lewicy. Dopóki Polakom będzie ona się kojarzyła nie ze staraniami, by jak najwięcej dzieci i młodzieży spędziło wakacje poza domem, a jedynie z walką o prawa środowisk LGBT, to będzie miała takie poparcie, jakie ma. Albo jeszcze mniejsze.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.