Archiwum

Powrót na stronę główną
Kultura

Gombrowicz. Obrachunki teatralne

Lista opatrzonych jego nazwiskiem tytułów, które trafiły na polskie sceny, obejmuje aż 70 pozycji, a liczba ich premier przekroczyła trzy setki. Tymczasem Gombrowicz napisał zaledwie trzy sztuki: jeszcze przed wojną „Iwonę, księżniczkę Burgunda” (1938), po wojnie „Ślub” (1953) i „Operetkę” (1966). Przy czym droga jego dramatów do teatru nie była wcale prosta.

Chociaż prapremiera „Iwony” w reżyserii Haliny Mikołajskiej odbyła się w warszawskim Teatrze Dramatycznym w roku 1957, a tytułowa rola Barbary Krafftówny przeszła do legendy, to na następną premierę Gombrowiczowską na scenie zawodowej trzeba było czekać bez mała 20 lat. Nie chodzi tylko o niechęć ówczesnych władz do pisarza emigranta, ale w równej mierze o upór Gombrowicza, który nie godził się na wystawianie swoich utworów bez gwarancji wydania „Dziennika” w nieocenzurowanej postaci. Targi, które trwały jeszcze po śmierci pisarza, zakończyła nareszcie premiera „Ślubu” (1974, reż. Jerzy Jarocki), a po roku „Iwony”, jak przed 17 laty w Teatrze Dramatycznym, ale tym razem w reżyserii Ludwika René z Magdaleną Zawadzką w roli tytułowej. To był zresztą spektakl fenomenalnie obsadzony: Bogdan Baer grał Króla Ignacego, Zofia Rysiówna Królową Małgorzatę, Piotr Fronczewski Księcia Filipa, a Witold Skaruch Szambelana. „Odebrałam ten spektakl – pisała po premierze Zofia Sieradzka – przede wszystkim jako wyszydzenie naszej chęci podporządkowania wszystkich sobie i obowiązującym w danym światku regułom, gdzie każde odstępstwo od normy najpierw zaciekawia, a następnie w szybkim tempie wyzwala niechęć i nienawiść. Jeśli jesteś inny – musisz zginąć”.

Również w 1975 r., w łódzkim Teatrze Nowym odbyła się prapremiera „Operetki” w reżyserii Kazimierza Dejmka, który „rozegrał przedstawienie w autentycznej, rygorystycznie określonej konwencji – oceniała Elżbieta Wysińska – najpierw ujawniającej swoją absurdalność, później łamiącej się w huraganowych podmuchach »wiatru historii«. Rozwiązania najprostsze bywają najtrudniejsze”. O tej „Operetce” pisano niemal wyłącznie z zachwytem.

W podobnym nastroju utrzymał swoją obszerną recenzję po nieoficjalnej prapremierze „Ślubu” (1960) Bogdan Wojdowski. Dramat wystawił Studencki Teatr GLIWICE (STG), a reżyserii podjął się Jerzy Jarocki, inaugurując swoje dożywotnie obcowanie teatralne z Gombrowiczem. Wyprzedził w ten sposób oficjalną paryską prapremierę światową z roku 1964 (Théâtre Récamier, reż. Jorge Lavelli, scenografia Krystyna Zachwatowicz, muz. Diego Mason), która wywołała nad Sekwaną gorące spory, dzięki czemu droga na sceny europejskie stanęła przed polskim pisarzem otworem. Jerzy Jarocki zaś reżyserował „Ślub” jeszcze czterokrotnie, a na swoje gombrowiczowskie konto zapisał także „Błądzenie” – sceniczną opowieść o świecie idei Gombrowicza i adaptację „Kosmosu” – oba te spektakle zrealizował z wielkim sukcesem na scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego.

Wróćmy jednak do nieoficjalnej prapremiery, która nie przypadkiem odbyła się w teatrze studenckim – Gombrowicza wtedy przecież nie grywano. Po „Iwonie” Mikołajskiej było to drugie przedstawienie jego sztuki w Polsce. Nie tylko władza, ale także publiczność i teatr nie były jeszcze gotowe na emigracyjnego twórcę.

Po spektaklu STG nie zostało prawie śladu, żadnych recenzji, trochę wzmianek w prasie, cytowanych w jubileuszowym wydawnictwie „X lat STG” wydanym nakładem Politechniki Gliwickiej pod redakcją Jerzego Malitowskiego. Znalazło się tam również kilka niewyraźnych fotosów ze spektaklu Jarockiego. Wystarczająco, aby się zorientować, dlaczego scenografia i kostiumy autorstwa Krystyny Zachwatowicz mogły zachwycać i dlaczego charakterystycznie zarysowane postacie mogły intrygować. Zdeformowane, nadmiarowe kształty wyraźnie wskazywały na groteskowe tło inscenizacji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Od czytelników

Listy od czytelników nr 34/2024

Znowu na szparagi do Niemca?

Jestem emerytem od 2004 r. (przepracowałem 35 lat, w tym 24 lata pod ziemią). Co roku mam rewaloryzowaną emeryturę, cieszyłem się. Ale zacząłem zauważać, że pomimo rewaloryzacji moja emerytura maleje. Nie w sensie cyfrowym, tylko nabywczym. Nie mam dokumentu ZUS z 2004 r., więc nie wiem, jaki był stosunek mojej emerytury (brutto) do płacy minimalnej w tym czasie. Ale w 2013 r. moja emerytura była na poziomie 292% płacy minimalnej, natomiast w 2023 to już było 194%. Nie jestem wyjątkiem. Moja żona ma bardzo niską emeryturę, w 2013 r. miała 51% płacy minimalnej, a w 2023 już tylko 36%! Państwo polskie, rewaloryzując moją emeryturę i mydląc mi oczy, w ciągu 10 lat obniżyło mi świadczenie o wysokość jednej płacy minimalnej.
Józef Brzozowski

 

Fascynujące teatrum emocji

Co tam interpretacja „Imagine”, pan Babiarz po prostu objawił całkowite nieprzygotowanie od strony kulturowej. To, że Joanna d’Arc jest świętą Francji, jest oczywiste – i mieści się w zakresie wiedzy każdego absolwenta szkoły średniej. A usłyszeliśmy: „amazonka”! Albo jak wygląda Łuk Triumfalny w Paryżu. To nie były przejęzyczenia, to były braki w elementarnej wiedzy.
Sławek Górniak

 

Poczuć z bliska ogień

W mojej ocenie to najgorsze igrzyska, jakie udało mi się przeżyć w moim długim życiu. Gdzie są ludzie, którzy spali na ulicy? Wyparowali? Brak informacji, że przed igrzyskami przesiedlono biedaków na peryferie Paryża. Takie posunięcie zastosowano kilkadziesiąt lat temu w Brazylii przed wizytą Jana Pawła II. Powtarzane są hasła: braterstwo, wolność i co tam jeszcze dobrego, a co z konfliktem na Ukrainie, wojną w Jemenie, w Strefie Gazy? Mało przykładów? O katastrofalnym stanie wody w Sekwanie chyba wie już każdy, kto tylko trochę interesował się tą sportową imprezą.
Adam Barlikowski

 

Wakacyjna śmierć za kółkiem

Nie ma czemu się dziwić. Pani Kopacz jako premierka, chcąc wygrać wybory, zlikwidowała fotoradary straży miejskich i gminnych. Mimo tego fatalnego posunięcia PO wyborów nie wygrała, a władzę przejęło PiS. Głównym argumentem było to, że samorządy zarabiają na kierowcach, a to i tak nie podnosi stanu bezpieczeństwa. Kierowca za popełnione wykroczenie był karany zgodnie z przepisami państwowymi, a nie samorządowymi. Kontrolowanych było wiele dróg gminnych, powiatowych, wojewódzkich, a nawet krajowych, a to dawało poczucie bezpieczeństwa. Teraz nikt niczego nie kontroluje, bo policja ma swoje kłopoty, a Inspekcja Transportu Drogowego, której dano duże uprawnienia, zawiodła na całego. Dzisiaj na poprawę nie ma co liczyć.
Andrzej Kościański

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Żyjemy w czasach epokowej zmiany

Stany Zjednoczone tracą wyłączność na roszczenie sobie prawa do przywództwa w świecie.

Frank Deppe – (ur. w 1941 r.) emerytowany profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Philippsa w Marburgu, gdzie wykładał w latach 1968-2006 (jako profesor od 1972 r.). W 2010 r. ukończył pięciotomową serię książek „Myśl polityczna w XXI wieku”. Zasiadał m.in. w zarządzie niemieckiej Fundacji im. Róży Luksemburg, regularnie publikuje w czasopismach.

W ostatniej książce, noszącej tytuł „Zeitenwenden?” („Zmiana czasów?”), analizuje pan starą zimną wojnę w porównaniu z tym, co określa pan jako nową zimną wojnę. Chodzi o konflikt między USA – lub ogólniej Zachodem – a Chinami i Rosją albo, szerzej, państwami BRICS, czyli poza tymi dwoma Brazylią, Indiami i RPA. Jak można porównać te konflikty?
– Urodziłem się w 1941 r., co oznacza, że przeżyłem II wojnę światową i jej koniec. Dorastałem zaś we Frankfurcie nad Menem w czasach zimnej wojny, a później zaangażowałem się w ruch pokojowy. Protesty były skierowane przeciwko stacjonowaniu broni nuklearnej. W latach 70. ruchy protestacyjne i pokojowe zyskały większy wpływ na politykę. Świadczą o tym polityka wschodnia niemieckiego kanclerza Willy’ego Brandta i konferencje helsińskie w latach 70. Była to era odprężenia, choć ograniczonego. Z tego powodu możliwy powrót do ery zimnej wojny wywołuje u mnie wiele negatywnych wspomnień i obaw; zwłaszcza z powodu wojny w Ukrainie i w Strefie Gazy widzimy tendencję do zbrojeń i kolejnych konfrontacji. Niesie to niebezpieczeństwo eskalacji, szczególnie w przypadku wojny w Ukrainie, która może również doprowadzić do konfliktu nuklearnego.

Jako politologa, który zajmuje się kwestiami międzynarodowych stosunków sił, interesują mnie podobieństwa między tamtymi a dzisiejszymi czasami. Istnieją one np. w prymacie polityki zbrojeniowej i konfrontacji ideologicznej, mającym obecnie miejsce.

Dla przykładu niszczycielska wojna koreańska toczyła się w latach 1950-1953, mniej więcej na początku zimnej wojny. Czy można ją porównać z obecną wojną Rosji przeciwko Ukrainie, wspieranej przez Zachód?
– Należy wspomnieć, że jeszcze przed tym, co działo się w Korei, w następstwie II wojny doszło do całej serii konfliktów zbrojnych, szczególnie w Azji: w Chinach wojna domowa między Czang Kaj-szekiem i Mao Zedongiem, a także wojny w Malezji, Indonezji i oczywiście w Wietnamie. Wszystkie one toczyły się na tle starych warunków kolonialnych w Azji Wschodniej. Wojna koreańska pochłonęła straszliwe ofiary. Amerykanie zrzucili na Koreę więcej bomb niż na Niemcy podczas II wojny światowej, a liczbę zabitych szacuje się dziś na 4,5 mln. Był to rezultat niemożności uzgodnienia przez USA i Związek Radziecki, kto przejmie przywództwo w Korei po zakończeniu II wojny światowej. Pamiętam, że jako dziecko w 1950 r. słyszałem, jak mama w rozmowie ze znajomą pyta z przerażeniem: „Czy będzie kolejna wojna?”. To był strach, który ogarniał społeczeństwo i który zwłaszcza w Europie doprowadził do zaostrzenia frontów podczas zimnej wojny. Był on stałym towarzyszem i przedmiotem politycznej manipulacji, tak jak dzisiaj manipuluje się strachem przed inwazją lub agresją ze strony Rosji.

Czy także pod względem skutków istnieją podobieństwa między wojną koreańską a wojną w Ukrainie?
– Wojna w Korei – wraz z innymi czynnikami, takimi jak plan Marshalla i wprowadzenie marki niemieckiej w 1948 r. – jest uważana za początek długiej fazy wzrostu gospodarczego na Zachodzie, tzw. cudu gospodarczego lub złotego wieku kapitalizmu. Faza ta trwała do lat 70. XX w. Branże eksportowe w RFN doświadczyły w tym okresie mocnego ożywienia, bo w tym samym czasie w USA nastąpiła ponowna, jak podczas II wojny światowej, ogromna koncentracja na sektorze obronnym. Zapanował „militarny keynesizm”. Oznaczało to olbrzymi wzrost wydatków na obronę, który jednocześnie napędzał wzrost gospodarczy – w przemyśle obronnym poprzez miejsca pracy, ale przede wszystkim w systemie naukowo-badawczym, łączącym badania z wojskiem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Junacy w koloratkach

Widzieliście junaka w koloratce? Jeśli nie, to już nie zobaczycie. Bo po 33 latach tracą zatrudnienie w OHP liczne grupy… księży. A tak prężnie się rozwijali. Jak wyszperał tygodnik „Nie” (Tadeusz Jasiński), już w 2006 r. trafił tam ks. prałat Jarosław Sroka. Krajowy duszpasterz Ochotniczych Hufców Pracy miał pod sobą 16 duszpasterzy wojewódzkich, a ci chmarę księży lokalsów.

Za rządów PiS komendantami głównymi OHP byli znani skandaliści: Marek Surmacz, który jako wiceminister kazał policji dostarczyć hamburgera jadącej pociągiem Elżbiecie Rafalskiej. I Małgorzata Zwiercan, znana głównie z głosowania za Kornela Morawieckiego. Wraz z nową władzą komendantem głównym OHP został związany z lewicą Jerzy Budzyn. I pogonił hufiec w koloratkach.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Start! Nie amen! Jak nie wspomnieć o igrzyskach?

Trzeba by mieć ważny powód, argument nie do odparcia, umieć powstrzymać się od niepowstrzymywalnego. Spróbuję.

Dobrze albo lepiej jest nie pisać o igrzyskach (już popisując się tym, że odróżniamy pojęcie igrzysk olimpijskich od olimpiady), bo trzeba by odnotować, co oznacza mizeria osiągnięć polskiego sportu. Konieczna byłaby analiza, dlaczego tak źle jak nigdy dotąd. Dlaczego w przedwojennej bidzie szło lepiej, dlaczego za PRL szło wyśmienicie, dlaczego nasza wolność i bogactwo są tak nieruchawe? Jak się przekłada dobrobyt i wysoka ranga polskiego paszportu (lepszy od amerykańskiego, imaginujesz sobie, waćpan?) na marność osiągów? Jak to jest, że PKB gna, a wyniki lecą na łeb na szyję, tylko że bardzo wolno? Jak to jest, że kilka dekad niektóre dyscypliny czekają na sukces lub jego odprysk?

Musiałbym pochylić się nad tym, jak to jest, że Polski Komitet Olimpijski otrzymał setki milionów złotych na swoją działalność, na rzecz, jak rozumiem, olimpijek i olimpijczyków, ale późniejsza srebrna medalistka w kolarstwie jeszcze trzy miesiące temu nie miała roweru do treningu, a kostium (za mały) dostała w przeddzień wyścigu. Pisząc o igrzyskach, musiałbym może więc pisać o prezesie PKOl, który niewątpliwie jest złotym ptakiem działactwa, ale takiej dyscypliny jak konkurs złotych ptaków nie ma. A może na dodatek należałoby się zatrzymać nad telewizją i polityką sprawozdawania? Nad Przemkiem Babiarzem pochylić się z modlitwą? Wszak jest autorem publicznie głoszonych przekonań, że religia i bóg (z dużej Bóg) są najważniejsze? A Lennon to Lenin? A pokój to komunizm? Tyle pułapek zastawiają igrzyska na kogoś, kto tylko chciałby o nich coś pisać. A ceremonie otwarcia i zamknięcia, zapalenia i zgaszenia znicza? Ileż tam zagadek, niejasności, możliwości interpretacji – czy to Joanna d’Arc, czy także „Ostatnia wieczerza”? A może inna? A w ogóle to dlaczego jedne dyscypliny są, a drugich nie ma? Dlaczego jedne znikają i drugie się pojawiają? Te igrzyska to jeden wielki znak zapytania, a nie żaden sport. I choć to jeden z nielicznych momentów w czasach Zgiełku 24, kiedy pojawiają się nazwy krajów i państw nigdzie indziej niewystępujące, to dobrze byłoby z minimalnym sensem coś o nich opowiedzieć, kiedy nagle ktoś wystrzeli przed innych w nieprzytomnym sprincie jak jakaś Julien Alfred. Z samych wypowiedzi o tych niewielkich postkolonialnych państwach można by ułożyć niezłą kompilację ignorancji…

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Kto wyprowadzał kasę z NCBR

Co musi się zmienić, żeby pieniądze szły do ludzi, którzy potrafią zrobić to, do czego się zobowiązują?

Podejrzana kwota wydatków publicznych (za rządów PiS – uwaga autora), ustalona w wyniku kontroli Krajowej Administracji Skarbowej, osiągnęła 100 mld zł – oświadczył 9 sierpnia br. podczas konferencji prasowej premier Donald Tusk. Dodał, że w tych sprawach do organów ścigania wpłynęło dotychczas ponad 60 zawiadomień, a objęta nimi, czyli udokumentowana, kwota nieprawidłowości to ponad 3,2 mld zł. Premier zapowiedział, że rząd będzie skutecznie domagał się zwrotu tych środków.

Tego samego dnia na antenie TVP Info w programie Doroty Wysockiej-Schnepf „Niebezpieczne związki. Kto stoi za wyprowadzeniem pieniędzy z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju?” Jacek Żalek, były podsekretarz stanu w Ministerstwie Funduszy i Polityki Regionalnej odpowiedzialny za nadzór merytoryczny nad tą instytucją, powiedział: „Wydaliśmy 80 mld zł przez ostatnie 15 lat i ktoś pozwolił stworzyć system, by te pieniądze wydrenować. One nie trafiały do polskich naukowców, polskich przedsiębiorców, tylko bardzo często trafiały do ludzi, którzy w zorganizowany sposób wyłudzali te pieniądze”.

Widzowie mogli odnieść wrażenie, że z NCBR ordynarnie ukradziono 80 mld zł, a to nieprawda. Z tej instytucji wyprowadzono znacznie mniej. Oczywiście zgodnie z prawem.

Program red. Wysockiej-Schnepf idealnie wpisał się w prowadzoną przez rząd politykę piętnowania patologii, do których dochodziło za rządów Prawa i Sprawiedliwości. To, że niczego nie wyjaśnił, nie miało znaczenia. Występujący w nim posłowie Dariusz Joński i Michał Szczerba powtórzyli te same zarzuty, które stawiali NCBR ponad rok temu, dodając, że „prokuratura pracuje”. Inni goście także niczego nie wyjaśnili.

Nowinką była uwaga rzucona przez Jacka Żalka w stronę posła Szczerby, że „ukrywa się przed sądem. A do jego biura przychodzi komornik”. Jednak zamiast rozwinąć ten jakże pięknie rokujący wątek, prowadząca program i skonfundowany poseł zagłuszyli byłego podsekretarza stanu. Aż żal.

Mnożą się patologie.

Badania i rozwój to miękkie podbrzusze polskiej nauki i gospodarki. W opublikowanym w lipcu przez Komisję Europejską rankingu European Innovation Scoreboard 2024 Polska zajęła mało zaszczytne piąte miejsce – od końca. Tradycyjnie wyprzedziliśmy Bułgarię, Rumunię i Łotwę. Nowością było to, że o włos za nami znalazła się Słowacja.

Najbardziej innowacyjnymi państwami w Unii są Dania, Szwecja, Finlandia i Holandia. Autorzy raportu podkreślili, że od lat utrzymuje się przepaść między czołówką a państwami mniej rozwiniętymi i obserwuje się jedynie niewielki spadek różnic w końcowych wynikach.

Możemy przyjąć, że w kolejnych latach to się nie zmieni, a Polska będzie się ścigała ze swoimi tradycyjnymi rywalami.

To także tłumaczy, dlaczego mimo wydania nie 80 mld zł, ale grubo ponad 100 mld na badania i rozwój nie ma pozytywnych efektów, do tego mnożą się patologie. Poza tym Narodowe Centrum Badań i Rozwoju jest tylko jedną z kilku instytucji dzielących środki unijne przeznaczone na ten cel. Zajmuje się tym również Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, są wojewódzkie agencje rozwoju, jest PFR Ventures wchodzący w skład Grupy Polskiego Funduszu Rozwoju i jest Centrum Projektów Polska Cyfrowa, które wspiera e-usługi w administracji, finansuje budowę infrastruktury oraz edukuje Polaków w zakresie najnowszych technologii. Przez każdy z tych podmiotów przepływają rocznie miliardy złotych.

Dobrze, że jednym z pozytywnych efektów jest rozbudowa sieci światłowodowych na obszarach wiejskich i w prowincjonalnych miasteczkach. Zasięg sieci szerokopasmowych w naszym kraju to 88,1% w stosunku do średniej unijnej. Dla porównania – w podobnej do nas Portugalii wskaźnik ten wynosi 142%. A w biedniejszej Rumunii sięga 144%.

Ogromny napływ pieniędzy przeznaczonych na badania i rozwój po wejściu Polski do Unii Europejskiej sprawił, że problemem stało się, jak je wydać. Urzędnicy byli rozliczani z tzw. alokacji środków, czyli tempa, w jakim przyznają dotacje. Jeśli okazało się, że w PARP albo NCBR pojawiły się opóźnienia, premier i ministrowie mobilizowali ich do bardziej wytężonej pracy. Co w praktyce oznaczało, że pieniądze otrzymywały projekty, których same nazwy wskazywały na ich idiotyzm.

Do legendy przeszedł realizowany przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości program finansowania budowy stron internetowych, w którym początkowo można było otrzymać nawet 700 tys. zł za stronę www. Gdy się zreflektowano, kwota ta spadła do 400-500 tys. zł.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Chirurgia w zapaści

Towarzystwo Chirurgów Polskich bije na alarm: część oddziałów ratujących życie może zostać zamknięta.

– Mój syn ma kilka zmian, które trzeba obserwować i mieć pod stałą kontrolą. Przyszedł czas na kolejną wizytę kontrolną. Zaczęliśmy sprawdzać terminy w poradni chirurgii dziecięcej i trochę zgłupieliśmy. Nie było wolnych miejsc, co nie jest żadną niespodzianką, ale na stronie jest przycisk „Przeszukaj kolejne 60 dni”. Żona zaczęła klikać. Klik, klik, klik. Przelatywały nie dni, nie miesiące, ale lata. Dobrnęliśmy do maja 2032 r., aby przeczytać: „Nie znaleziono żadnych wizyt spełniających kryterium wyszukiwania”. Poddaliśmy się z prozaicznego powodu. Nasz syn w 2032 r. będzie miał 20 lat, więc nawet nie da się go zapisać do chirurga dziecięcego na taki termin. Poza tym, co bardziej oczywiste, musi mieć wizytę jeszcze w tym roku – opowiada ojciec przewlekle chorego Michała i dodaje w zamyśleniu: – Swoją drogą ciekawe, czy można syna przy takiej kolejce zapisać do poradni dla dorosłych…

Kolejne warstwy problemów.

Według Towarzystwa Chirurgów Polskich wieloletnie niedofinansowanie procedur chirurgicznych, skutkujące pogłębiającym się zadłużeniem szpitali, oraz braki kadrowe to dziś główne problemy chirurgii. Jeśli ten stan rzeczy nie zacznie szybko się zmieniać, niebawem wiele oddziałów chirurgicznych, na których wykonywane są operacje ratujące życie, może zostać zamkniętych. Nawarstwiające się problemy przekładają się na rzeczywistość pacjentów, którzy latami czekają na tzw. zabiegi planowe. Zadziwiające, że dziedzina elementarna dla medycyny jest skrajnie niedofinansowana.

– Jeżeli chirurgia jest w szpitalu deficytowa i trzeba do niej dopłacać, to żadna placówka nie będzie zainteresowana powiększaniem chirurgom przestrzeni zabiegowej. Na tej samej sali operacyjnej mogą w tym samym czasie pracować inni specjaliści, którzy również potrzebują anestezjologa, instrumentariuszki i w większości podobnego sprzętu, ale przynoszą szpitalowi dużo większy zysk. Dość naturalne jest więc, że tzw. dostęp wewnętrzny i dystrybucja usług będą łatwiejsze dla tych, którzy są bardziej rentowni – wyjaśnia prof. dr hab. n. med. Tomasz Banasiewicz, członek Zarządu Głównego Towarzystwa Chirurgów Polskich, dyrektor Instytutu Chirurgii Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu.

Towarzystwo Chirurgów Polskich wskazuje, że wyceny wysokospecjalistycznych zabiegów w ostatnich latach są raczej obniżane niż wyrównywane do poziomu odpowiadającego ich realnym kosztom. Dziwi to tym bardziej, gdy pomyśleć, że chirurgia jest jedną z dynamiczniej rozwijających się dziedzin medycznych ostatnich lat.

– Najważniejsi powinni być pacjenci i prawidłowe postępowanie medyczne zgodne z najnowszą wiedzą medyczną. Bez odpowiedniego finansowania nie będzie to możliwe. Chirurgia jest dziś m.in. podstawą leczenia nowotworów jelita grubego, tymczasem wycena tej procedury została obniżona aż o 27%. Podobnie niezrozumiałe jest dla nas obniżenie wycen operacji przełyku (z 37 982 zł do 30 855 zł, czyli o 22,4%) lub dużych zabiegów przełyku, takich jak fundoplikacja, kardiomiotomia, protezowanie, operacje uchyłków. Tu obniżono wycenę z 22 342 zł do 17 208 zł (26,4%), a to nie zabezpiecza realnych kosztów, jakie ponoszą szpitale – zwraca uwagę prof. Krzysztof Zieniewicz, prezes Towarzystwa Chirurgów Polskich.

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kamala Harris w Białym Domu

Czy to się może udać?

Korespondencja z USA

Niosąca nadzieję i patrząca w przyszłość Kamala Harris ma szansę powtórzyć sukces Baracka Obamy. Podbija serca młodych, ale jej wygrana będzie zależeć od tego, czy reszta Stanów Zjednoczonych jest równie gotowa porzucić kryteria osobowości i płci i wkroczyć w erę post-MeToo.

Dzień po ogłoszeniu, że kandydatem na demokratycznego wiceprezydenta będzie gubernator Minnesoty Tim Walz, centrum opinii i analizy politycznej Cook Political Report (CPR) ogłosiło prognozę, że Kamalę Harris poprą w wyborach trzy tzw. stany wahające się: Arizona, Georgia i Newada. – Pierwszy raz od dawna demokraci są zjednoczeni i zmobilizowani, podczas gdy republikanie zdezorientowani. Błędy popełnione przez Trumpa i jego nominata na wiceprezydenta, J.D. Vance’a, przekierowały uwagę wyborców z wieku Bidena na to, w jaki sposób Trump staje się w wyborach obciążeniem – uzasadniła swoją ekspertyzę szefowa centrum Amy Walter.

Dlaczego ta wiadomość zelektryzowała Amerykę, szczególnie tę głosującą liberalnie? Po pierwsze, Cook Political Report jest ośrodkiem niezależnym i cieszy się zasłużoną renomą medium o niebywale wysokiej trafności prognoz – w jego 37-letniej historii jeszcze nigdy nie spadła poniżej 95%. Po drugie zaś, o wynikach wyborów już od dawna przesądzają w USA właśnie wyborcy ze swing states, co wiadomo na podstawie trendów głosowania i analiz demograficznych.

Wszystko przez specyficzne ustawienia amerykańskiego systemu wyborczego. Prezydenta wyłania tu bowiem nie głosowanie powszechne, ale Kolegium Elektorów – jego członkowie głosują na tego kandydata, który wygrał wybory powszechne w ich stanie. Diabeł tkwi w szczegółach. Każdy stan wysyła do Waszyngtonu tylu elektorów, ilu ma kongresmenów i senatorów. Senatorów zaś – bez względu na to, czy mówimy o prawie 40-milionowej Kalifornii, czy niespełna półmilionowym Wyoming – wszędzie jest tyle samo, czyli dwójka. Widać więc wyraźnie, że szczególne moce wyborcze przypadają w udziale stanom mniejszym i prowincjonalnym. Zwycięstwo Trumpowi w 2016 r. dały Michigan, Pensylwania, Wisconsin, Floryda, Ohio i Iowa, które w latach 2008 i 2012 głosowały na Obamę. Joe Biden wygrał cztery lata później dzięki „zbiegłym” z obozu Trumpa stanom Michigan, Pensylwania i Wisconsin, a także głosującym wcześniej konserwatywnie Arizonie i Georgii.

Choć rolę w rezygnacji Bidena z dalszego udziału w wyborach bez wątpienia odegrała partyjna wierchuszka, decydującym czynnikiem były właśnie złe doniesienia ze stanów wahających się. One też przesądziły o tym, że Kamala Harris na swojego zastępcę wybrała człowieka jak najatrakcyjniejszego dla niezdecydowanej prowincji: pochodzącego z rolniczej Nebraski, ale zarazem otrzaskanego w polityce tzw. pasa rdzy – królestwa klasy robotniczej ciągnącego się od Midwestu po północno-wschodnie rubieże kraju.

W ramach wyborczej ciekawostki dodam, że o wynikach wyborów tak naprawdę przesądzi zaledwie ok. 80 tys. osób, które zmienią lub określą swoją postawę polityczną w ostatniej chwili. W kraju mającym niemal 330 mln obywateli to niecałe 0,5% uprawnionych do głosowania.

Ocena CPR bez wątpienia umacnia pozycję Harris w wyścigu i potwierdza, że mamy do czynienia z fenomenem. Kandydatka, której własna partia odmawiała zdolności pokonania Trumpa, teraz pomaga tej partii przegrupować się i zjednoczyć, zyskuje też sympatię kluczowego segmentu wyborców niezdecydowanych. Nie ma co jednak się łudzić, droga do Białego Domu jest jeszcze daleka. Harris czekają trzy miesiące kampanii, a tę przecież będą kształtować również niepokoje poza granicami Stanów Zjednoczonych. Spróbujmy jednak odpowiedzieć na pytanie, co daje nadzieję na wygraną Kamali Harris, a co działa na jej niekorzyść.

Podwójne więzy i ambiwalentny seksizm.

Zacznijmy od „przeszkody” najbardziej oczywistej – czyli od tego, że Kamala Harris jest kobietą.

Na prezydentkę, bez względu na kolor jej skóry i pochodzenie, Amerykanki czekają od dawna, a liczba pań, które stawały do walki o Biały Dom, idzie już w dziesiątki. Niestety, wciąż bez powodzenia, bo jak się przekonujemy za każdym razem, nogę podstawiają im nie tyle nawet patriarchalne nawyki kulturowo-obyczajowe, ile trwałość, zwłaszcza na prowincji, szablonu, z którego prezydent powinien być wycięty. Upraszczając, powinna to być osoba silna i roztaczająca aurę nieugiętości, a także wygrażająca pięścią wszystkim, którym marzy się odebranie Ameryce jej potęgi i wielkości. Ten tok rozumowania to pokłosie panującej szczególnie wśród starszych pokoleń tęsknoty za okresem „złotego powojnia”, kiedy to pod rządami silnych mężczyzn Ameryka kwitła, a statystycznemu zjadaczowi chleba powodziło się.

I tak z kampanii na kampanię nieustannie oglądamy szablonową, niektórzy mówią nawet wprost: „maczystyczną”, grę pod publiczkę wszystkich kandydatów, co z góry przesądza o losie kandydatek. Znana lingwistka Robin Lakoff, autorka kultowej książki „Language and Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety), już pół wieku temu nazwała to zjawisko double bind – podwójnymi więzami, którymi pętane są polityczki. „Jeśli jakąś rolę podświadomie łączymy z jakimiś konkretnymi cechami, to człowiek, który tych cech nie posiada, nawet gdyby odgrywał tę rolę najlepiej na świecie, będzie nam się wydawał nieautentyczny”, pisze Robin Lakoff.

Po kampanii Hillary Clinton, która w 2016 r. przegrała z Donaldem Trumpem, bo rzekomo „nie inspirowała”, eksperci wprowadzili do słownika wyborczego kolejną pozycję: ambiwalentny seksizm – termin ukuty w 1996 r. przez parę psychologów, Petera Clicka i Susan Fiske. Opisuje on postawę mężczyzny, który wspiera kobietę, gdy ta realizuje się w tzw. tradycyjnych rolach kobiecych, ale przejawia wobec niej wrogość, gdy kobieta dąży do władzy bądź szuka realizacji w profesjach tradycyjnie przypisywanych mężczyznom.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Epidemia głuchoty

Miesięcznik „Zwierciadło”, najlepsze pismo dla kobiet, zaproponował mi, abym zamiast felietonu o książce – jeszcze wcześniej pisałem felieton o wszystkim – na ostatniej, prestiżowej stronie otworzył „Okno z poezją”, eseik o poecie plus wybrany wiersz. Bardzo się ucieszyłem. Czasy są mało poetyckie, świat poezji się kurczy, o tym też myślał Miłosz, mówiąc: kurczą się, kurczą nasze wyspy. Od razu w głowie zakłębiły mi się pomysły. Ileż razy chciałem podzielić się z innymi czyimś wierszem, a nie miałem jak. Iluż jest znakomitych poetów i poetek, ile genialnych wierszy. Ruszyłem więc do pracy. Zacząłem od wiersza ojca. Tak po protekcji. Potem chciałem dać wiersz Miłosza, potem Whitmana. I zaczęły się schody.

Jest coś takiego jak prawa autorskie, sam na tym troszkę korzystam, bo jestem jedynym spadkobiercą moich rodziców. To nie są duże pieniądze, kwoty wychodzą niemal symboliczne. Ale okazuje się, że bez zgody spadkobierców druk jest nielegalny i grozi proces. Chyba że pisarz zmarł ponad 70 lat temu (Tuwim właśnie się załapał). Miłosz zmarł stosunkowo niedawno, ma dwóch synów, którzy mieszkają w Stanach – szukaj ich. Whitman jest amerykańskim poetą z XIX w., ale problem, że tłumaczył go Miłosz, a spadkobiercy tłumacza też mają być wynagradzani. Wracamy zatem do spadkobierców Miłosza.

Jakimś cudem dowiedziałem się, że w Londynie jest agencja, która ma prawa do spuścizny Miłosza. Uciążliwa korespondencja z nimi trwała dwa miesiące. Badano mnie i pismo, musiałem użyć całej swojej kultury osobistej, by grzecznie odpowiadać na różne dziwne pytania. W końcu dostałem zgodę na druk bez opłat, o co zabiegałem. Wtedy okazało się, że prawnik pisma ma jakieś obiekcje co do umowy. Mam chyba dosyć. Czuję się jak koń wyścigowy, który ma spętane nogi. Na razie napisałem jeszcze o Leśmianie, zmarł w 1937 r., i o Norwidzie, a też daję wiersz Józefa Czechowicza, fatalnie dla siebie, szczęśliwie dla mnie zginął we wrześniu 1939 r. w Lublinie trafiony bombą. Iwaszkiewicz, o jego wierszu myślałem, ma czterech spadkobierców, jeden podobno trudny. Grochowiak też czterech, jeden podobno dziwny, szukaj wiatru w polu. A ja chcę dobrze, ja chcę serdecznie przypomnieć poetę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Jaka Polska?

To kwestia różnicy cywilizacyjnej – z jednej strony jest Kaczyński i jego ludzie, traktujący własność publiczną jak swoją. Z drugiej państwo zasad.

Donald Tusk nie ma wyboru – pisaliśmy w PRZEGLĄDZIE dwa tygodnie temu. Jeżeli obecna koalicja nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń, da tym dowód, że jest niesprawna, niewarta władzy, którą ma w rękach, i to będzie jej koniec.

Tusk ma tego świadomość. W poprzedni piątek ogłosił „przyśpieszenie” w sprawie rozliczeń. I informował, że Krajowa Administracja Skarbowa od lutego br. prowadzi postępowania w 90 jednostkach. „Złożono do prokuratury zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa dotyczące ponad 3,2 mld zł publicznych pieniędzy wydanych niezgodnie z prawem. Złożono ich ponad 60 – mówił. – Będziemy domagać się zwrotu. Po sześciu miesiącach działań, śledztw, audytów w tej chwili mamy 62 osoby z poprzedniej elity władzy, które mają postawione zarzuty”.

Premier zapowiedział też zacieśnienie współpracy trzech ministrów – szefa MSW i koordynatora ds. służb specjalnych Tomasza Siemoniaka, ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Adama Bodnara oraz ministra finansów Andrzeja Domańskiego. Obecność w grupie szefa tego ostatniego resortu jest nowością. Ale jak najbardziej uzasadnioną – kto lepiej może badać przepływy finansowe, jak nie Krajowa Administracja Skarbowa?

W tym systemie prokuratorzy będą mogli więc liczyć na mocne wsparcie. Ze strony policji i ABW, by ustalić sieć powiązań, i ze strony KAS, żeby poznać przepływy finansowe, rozsupłać tajemnice przelewów… Wtedy zeznania urzędników, a w wielu sprawach zeznają oni dużo i chętnie, można weryfikować i wzmacniać dowodami.

Miejmy świadomość, jak działało PiS, jak funkcjonowały mechanizmy wyprowadzania pieniędzy. Jeden z nich opisał Michał Szczerba na podstawie informacji otrzymanych od sygnalistów. Otóż KGHM powołał do życia fundację, która miała zasilać ważne społecznie projekty. I teoretycznie tak się stało. „Fundacja KGHM – opowiadał Szczerba w TVN 24 – 12 września podjęła decyzję o tym, żeby przekazać darowiznę na rzecz spółki Berm na projekt (…) dotyczący warsztatów poświęconych walce z pedofilią. Została podpisana umowa darowizny, została zrealizowana, podpisywał tę umowę Kamil Kowaleczko, czyli prawa ręka Jacka Sasina, wieloletni pracownik Ministerstwa Aktywów Państwowych, jego współpracownik z czasów wołomińskich. No i pojawiły się po tej darowiźnie zlecenia, które realizowała firma Berm na rzecz Jacka Sasina, ale również innych kandydatów PiS”.

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.