Archiwum

Powrót na stronę główną
Aktualne

Mascarpone 2: Tęczowy Tort

Słodka włoska komedia powraca do kin! W KINACH OD 20.09.2024 Już 20 września do polskich kin zawita Mascarpone 2: Tęczowy Tort, kontynuacja włoskiej komedii romantycznej, która zdobyła serca widzów na całym świecie. To pełna humoru i emocji opowieść

Świat

Po debacie remis

Kamala Harris wygrała lepszym rzemiosłem, ale niezdecydowanych wyborców nikt jeszcze nie przekonał

W kampanii wyborczej w USA Kamala Harris i Donald Trump spotkali się po raz pierwszy. To znaczy, nie tylko pierwszy raz mogli się zmierzyć na zorganizowanej w Filadelfii przez telewizję ABC debacie, ale w ogóle po raz pierwszy uścisnęli sobie dłonie (z inicjatywy Harris). Nadzieje na elektryzujący pojedynek – nie tylko z tego powodu – były zatem wysokie. Na pewno także pompowały je amerykańskie media, które obiecywały widzom „historyczne” starcie. Jak gdyby kampania, w której jeden kandydat się poddał, a drugi ledwo uszedł z życiem z zamachu, nie była sama w sobie dość emocjonująca i wyjątkowa.

Historycznego starcia nie było, powiedzmy to otwarcie. Pierwsza (i być może ostatnia) debata Trump-Harris była pokazem nie wirtuozerii i polotu, ale politycznego rzemiosła. I jeśli coś dobrze unaoczniła, to cele, które postawiły sobie sztaby wyborcze.

Format tego starcia – a nawet bardziej prezentacji, bo o realnej debacie trudno tu mówić – jest od dawna znany. Amerykańskie debaty prezydenckie są plebiscytem na człowieka, który, ubiegając się o najważniejszy urząd na świecie, najskuteczniej będzie udawał, że ma te same zmartwienia, co bezrobotny z Ohio, górnik i gospodyni domowa z Pensylwanii, świeżo upieczona absolwentka uczelni w Georgii i właściciel warsztatu samochodowego w Arizonie. W tak ustawionym konkursie Kamala Harris i Donald Trump mogli wypaść tylko źle, bardzo źle lub przeciętnie.

Z jednej strony, córka profesorów (do tego nieutrzymująca kontaktu z ojcem), robiąca karierę prawniczą i polityczną w zamożnej Kalifornii. Z drugiej – syn dewelopera milionera, robiący karierę na styku biznesu i telewizyjnego celebryctwa w Nowym Jorku.

Na szczęście dla nich obojga po tematyce gospodarczej i tym, co zwykło się w amerykańskiej retoryce wyborczej nazywać „sprawami chleba” czy „ekonomią kuchennego stołu”, wystarczyło się prześlizgnąć. Moderatorzy debaty nie byli przesadnie zainteresowani dochodzeniem do sedna poglądów i stanowisk kandydatów w sprawie inflacji, stagnacji płac realnych, coraz mniejszej dostępności mieszkań itd. I to mimo że – jak wskazują najnowsze badania Pew Research Center – gospodarka jest tematem, który jako ważny przed wyborami wskazuje najwięcej wyborców, bo aż 81%.

Decydujące stany

Dzięki temu jednak oba sztaby mogły się podjąć zadania, które przed tą debatą sobie postawiły. Celem występu w ABC dla Trumpa i Harris nie była przecież prezentacja programu czy rozwiązań dla Ameryki, o co trudno też mieć do nich pretensje w tego typu formacie. Kandydaci spotkali się nie w celu debatowania, ale by wbić widzom do głowy swoje „przekazy dnia”. Z nadzieją, że dotrą do tych mniej więcej 2% niezdecydowanych jeszcze wyborców w najważniejszych stanach wahających się (jak kluczowa dla zwycięstwa Pensylwania, a za nią Georgia i Karolina Północna). Czyli, choć widownię debaty liczyć można w dziesiątkach milionów, a na świecie pewnie i w setkach, w rzeczywistości Trump i Harris bili się o oczy, uszy i serca zaledwie tysięcy ludzi niezbędnych do zwycięstwa.

Z jakimi opowieściami przyszli dla nich na tę debatę? Demokratom od początku tej kampanii, nawet jeszcze zanim doszło do wymiany Bidena na Harris, zależało na jednym. Aby uczynić z wyścigu wyborczego referendum na temat prezydenta – nie tego obecnego, Bidena, lecz Trumpa. Jedyna droga do zwycięstwa, jaką widział przed Bidenem/Harris demokratyczny sztab, to zrobienie kampanii o kimś innym – to znaczy o Trumpie oczywiście. Pod osąd Amerykanów miały pójść jego charakter, kłopoty z prawem, sympatia do dyktatorów i autokratów, zakłamanie i niepopularna decyzja Sądu Najwyższego o delegalizacji aborcji na poziomie federalnym.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Wiktor Marek Leyk z Nagrodą Panasa

Po raz czwarty w salach zamku Kapituły Warmińskiej w Olsztynie odbyła się uroczystość wręczenia Nagrody im. Henryka Panasa. Statuetkę z wizerunkiem patrona, w rocznicę jego śmierci, otrzymał Wiktor Marek Leyk.

Laureat pochodzi ze znanego mazurskiego, patriotycznego rodu, dał się poznać jako propagator ruchu ekumenicznego, działacz samorządowy i dziennikarz – na przełomie wieków zamieścił w „Gazecie Olsztyńskiej” 420 felietonów! Publikował także w innych tytułach, takich jak „Tygodnik Powszechny” czy „Warmia i Mazury”. W ostatnich latach opublikował obszerny zbiór felietonów, a także monografię Polskiej YMCA – organizację tę odtwarzał jako poseł na Sejm na początku transformacji ustrojowej. Jego najnowsza wydana książka to „Trzydzieści lat z mniejszościami”, jako że w samorządzie wojewódzkim zajmował się m.in. mniejszościami narodowymi i etnicznymi.

Nagrodę Panasa ustanowiły olsztyńskie oddziały Stowarzyszenia Dziennikarzy RP i Związku Literatów Polskich. W trzech poprzednich edycjach otrzymali ją: Krzysztof Daukszewicz, urodzony na Warmii poeta, felietonista, bard i satyryk; Aleksander Kwaśniewski, w latach 80. redaktor naczelny „ITD” i „Sztandaru Młodych”, twórca pierwszego w Polsce pisma komputerowego „Bajtek”, latem mieszkający w swoim domu na zachodnich Mazurach; Wacław Radziwinowicz, wieloletni korespondent „Gazety Wyborczej” w Moskwie, założyciel oddziału „GW” w Olsztynie, autor kilku książek o Rosji. W tegorocznej edycji kapituła pod przewodnictwem Jerzego Domańskiego, prezesa centrali SDRP, i Marka Wawrzkiewicza, prezesa ZLP, przyznała nagrodę Wiktorowi Markowi Leykowi, a wręczał ją marszałek województwa Marcin Kuchciński (objął honorowy patronat nad przedsięwzięciem) wraz z synem pisarza Jackiem. Chwilę wcześniej dowcipną laudację wygłosił przyjaciel laureata Krzysztof Daukszewicz. Wiele ciepłych słów dodali Jerzy Domański, prezydent Olsztyna Robert Szewczyk, senator Ewa Kaliszuk (wcześniej wiceprezydent Olsztyna), senator Gustaw Marek Brzezin (poprzedni marszałek województwa) i Wacław Radziwinowicz, odczytano też listy gratulacyjne od Marka Wawrzkiewicza i Aleksandra Kwaśniewskiego. Galę prowadzili Katarzyna Leśniowska i Piotr Burczyk.

Henryk Panas (1912-1985) to jeden z najwybitniejszych pisarzy olsztyńskich, który sławę w kraju i na świecie zdobył powieścią „Według Judasza. Apokryf”. Jego debiutem prozatorskim był tomik „Bóg, wilki i ludzie”, poruszający m.in. trudne tematy integracyjne w byłych Prusach Wschodnich. Niebawem Panas stał się czołowym pisarzem regionu i autorytetem dla miejscowych twórców. Zmarł 11 września 1985 r. W Olsztynie ma ulicę swego imienia. Jego syn Jacek Panas i wnuk Maciej Wilczek również są dziennikarzami, a jednocześnie wydają napisane przez siebie książki.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Tryptyk rosyjski I. Ottorżennaja wozwratich

Dwa tygodnie temu pytałem w tej rubryce, co właściwie w świecie słowiańskim robi Rosja. Co wśród słowiańskiego planktonu robi ten wieloryb, którego głowa leży 100 km od polskiego Elbląga, a ogon sięga Chin i Pacyfiku?

Umom Rossiju nie poniat’ (rozumem Rosji nie pojmiesz) – pisał kiedyś rosyjski poeta, Fiodor Tiutczew. Tymczasem zrozumieć Rosję jest dziecinnie łatwo – jej istotą, od początku istnienia, jest podbój. Przecież to nie tyle z Polski, Niemiec czy Francji, lecz przede wszystkim z samej Moskwy (i z Mngolii) szły zawsze na „świętą Ruś” wojna i niewola. Już w roku 1169 Andrzej Bogolubski, władca poprzednika Moskwy, księstwa włodzimiersko-suzdalskiego, złupił Kijów, „matkę ruskich grodów”. Potem, w XIII w., na ponad 200 lat ujarzmili Ruś Tatarzy. A od XIV w. „zbierała ziemie ruskie” Moskwa.

Wciąż, po upływie stuleci, warto i trzeba pytać: dlaczego akurat Moskwa? I dlaczego to „zbieranie” dokonywało się ogniem i żelazem? Owszem, Kijów nie mógł realizować jednoczenia (cokolwiek to wtedy znaczyło), bo był pod panowaniem Litwy, lecz przecież istniała równa mu znaczeniem (i ogromna) republika Nowogrodu Wielkiego. Tymczasem to nie Nowogród Moskwę, lecz Moskwa Nowogród podbiła i wcieliła do swego państwa. W ciągu zaledwie 60 lat przełomu XV i XVI w. Moskwa, często wśród strasznych okrucieństw, połknęła kolejne państwa ruskie: księstwa perejasławskie, rostowskie, twerskie, riazańskie, republikę pskowską… Aż na koniec, w XVIII w., przyszła kolej na Rzeczpospolitą: jej władca, król Polski, panował nad większością dzisiejszej Ukrainy i Białorusi oraz nosił tytuł księcia Rusi…

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Uciszyć prymasa Hlonda

Dla Piusa XII kardynał Hlond był po wybuchu wojny kimś w rodzaju persona non grata

Wiele spraw związanych z rozwojem stosunków między Watykanem, Polską i III Rzeszą, w tym losy prymasa Augusta Hlonda(1), doczekało się opracowań zarówno w publikacjach kościelnych, jak i świeckich. Opracowania te jednak prawie w ogóle nie uwzględniają dokumentów znajdujących się w archiwum hitlerowskiego MSZ, obejmujących dokumentację resortu Ribbentropa dotyczącą stosunków ze Stolicą Apostolską i sytuacji Kościoła w Polsce w okresie II wojny światowej. Zawartość tego archiwum, aczkolwiek jednostronna, upoważnia, jak sądzę, do znacznej korekty obrazu utrwalonego w dotychczasowych publikacjach. Chodzi tu przede wszystkim o losy wojenne prymasa Hlonda, o stosunek Watykanu do prześladowań polskiego duchowieństwa i postawę Stolicy Apostolskiej wobec III Rzeszy

za pontyfikatu Piusa XII. Pewne skłonności do usprawiedliwiania „niemieckiego papieża”, a nawet dostrzegania u niego propolskiej życzliwości, rozbudzone szczególnie po ogłoszeniu wyboru materiałów watykańskich, w świetle dokumentacji hitlerowskiej nie znajdują uzasadnienia.

Postawa Watykanu wobec wysiłków prymasa Hlonda, by chociaż nad Tybrem znaleźć zrozumienie i wsparcie po tragedii wrześniowej, to papierek lakmusowy podejścia Piusa XII do sprawy polskiej w ogóle. Utrzymuje się, jak sądzę, mylna opinia, że wyłącznie z woli i inicjatywy Hlonda czyniono w Watykanie – bezskuteczne zresztą – starania o jego

powrót do Polski.

Przedstawia taki pogląd w swoich wspomnieniach nie tylko ks. Bolesław Filipiak, kapelan prymasa, bezpośredni towarzysz jego doli i niedoli, lecz także inni autorzy, którzy w publicystycznych czy naukowych opracowaniach podejmowali temat wojennych losów prymasa(2).

Ks. Stanisław Wilk pisze w „Więzi”: „Starania kard. Hlonda o powrót do Polski, które przedsięwziął przy poparciu Stolicy Apostolskiej w październiku 1939 r. i w styczniu 1940, nie przyniosły pozytywnego rezultatu”.

Ks. Antoni Baraniak, sekretarz prymasa, późniejszy arcybiskup, zapewnia, że kard. Hlond niczego tak nie pragnął, jak wrócić szybko do kraju: „Najwyższy duszpasterz Polski uważał zarazem za swój obowiązek, by jak najszybciej powrócić do kraju i tam osobiście czuwać nad położeniem ludności, a w szczególności duchowieństwa, o którego prześladowaniu ze strony okupanta dochodziły coraz to nowe i coraz bardziej wstrząsające wiadomości”. W czasie gdy kard. Hlond miał zabiegać o powrót do kraju, nie docierały jeszcze do Watykanu informacje o prześladowaniach księży. Motyw podany przez ks. Baraniaka w tym wypadku jest wątpliwy.

Zapewnienia o woli powrotu do okupowanego kraju wyłącznie z własnej inicjatywy są przede wszystkim niespójne logicznie. Nie po to opuszcza się kraj, udziela nadzwyczajnych uprawnień pozostałym tam wikariuszom generalnym, by zaledwie trzy dni po przybyciu do Rzymu zabiegać usilnie o powrót. Poza tym czy możliwe jest, by myśląc o powrocie i wiedząc, jak trudna to sprawa, jednocześnie wystąpieniami w mediach narażać się Niemcom, oskarżając ich o prześladowania w Polsce? I tak kard. Hlond miał u nich konto wystarczająco obciążone. Myślę, że chyba nie w ten sposób wyrabia się u wroga glejt na powrót do kraju.

Antoni Baraniak sam przecież pisze, że Hlond godził się prowadzić za granicą, zgodnie z życzeniem rządu, „delikatną i ważną misję na rzecz napadniętej Polski. Chodziło przede wszystkim o autorytatywne

zdemaskowanie hitlerowskiej propagandy

na forum światowym, która Polskę czyniła odpowiedzialną za rozpętanie wojny”. Skoro ktoś na coś takiego się godzi, i to po długich naradach z nuncjuszem warszawskim, nie będzie natychmiast wracać z Rzymu. Musiały o tym zadecydować inne powody. Sam Wilk zresztą stwierdza, że powrót Hlonda do Poznania nie miał sensu, bo „Niemcy z pewnością nie dopuściliby go do objęcia rządów w archidiecezjach”.

Bardziej logiczne, wsparte dokumentacją, jest rozumowanie, że to Pius XII, przyjąwszy Hlonda po jego przybyciu do Rzymu, rozmawiając z nim niemal na stojąco, chcąc się pozbyć kłopotliwego dla Watykanu gościa, nakazał ubiegać się o bilet powrotny do kraju i zaangażował w to wszystkie moce watykańskie. A że koncepcja nie spodobała się Berlinowi, to już inna sprawa.

Opierając się na zasobach archiwalnych z hitlerowskiego MSZ(3), można postawić tezę o wypraszaniu Hlonda z Watykanu. Okazuje się bowiem, że zaraz po przybyciu prymasa do Rzymu 19 września 1939 r. usiłowano się go pozbyć czym prędzej, zabiegając w Berlinie o zgodę na powrót Hlonda do kraju.

 

1 Prymas August Hlond (1881-1948) w połowie września 1939 r. opuścił kraj, udając się do Rzymu, a stamtąd w 1940 r. do Francji. Aresztowany w 1944 r. przez Niemców, wrócił do Polski w lipcu 1945 r.

2 Wymienić można chociażby benedyktyńskie pięciotomowe dzieło Martyrologium polskiego duchowieństwa rzymsko-katolickiego pod okupacją hitlerowską 1939-1945, a także prace zawarte w „Materiałach i Studiach” pod redakcją ks. F. Stopniaka. Również: A. Baraniak, Misja opatrznościowa prymasa Hlonda w okresie wojny światowej 1939-1945, S. Wilk, Kardynał Hlond w latach II wojny światowej oraz Losy wojenne kardynała Hlonda.

3 Archiwum hitlerowskiego MSZ, AA. Politisches Archiv: Inland I-D Polen Kirche, Inland II Heiliges Stuhl-polen, Inland II Geheim, Berichte zur Lage in Polen und über Polen 1940-1944.

 

Tekst ukazał się w PRZEGLĄDZIE nr 2/2010

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Wszystkie jesteśmy Hausfrau

Wmawianie nam, że powinnyśmy pracować jeszcze więcej dla dobra gospodarki, to bezczelność – mówią Szwajcarki

Cisza w Worblaufen na przedmieściach Berna wybrzmiewa razem z miarowym szumem pobliskiej autostrady. Jeśli skręcić za ostatnim niskim domem, można już zobaczyć zarys ośnieżonych szczytów Alp Berneńskiego Oberlandu. (…) Stojący tuż za pastwiskiem wiejski pałacyk zwraca uwagę czerwienią piętrzących się na parapetach geranii. W tym budynku na prowincji mieści się najważniejsze archiwum dokumentujące historię ruchu praw kobiet w Szwajcarii. Jego twórczyni, Marthe Gosteli, już w latach 80. wzięła na siebie rolę strażniczki pamięci i zaczęła systematyzować spuściznę emancypantek. Białe segregatory z korespondencją, dokumentami, wycinkami z gazet, petycjami zaczęły piąć się po regałach w jej rodzinnym domu. I tutaj zostały. Dzisiaj dzieło założycielki archiwum kontynuuje fundacja jej imienia.

Jedną z zarządzających archiwum jest Simona Isler, historyczka specjalizująca się w kwestii pracy kobiet. Żeby pomóc mi zrozumieć znaczenie roli kobiet w rozwoju gospodarczym jednego z najbogatszych krajów na świecie, Simona zabiera mnie do Szwajcarii sprzed rewolucji przemysłowej. Wówczas jeszcze nie istniał ścisły podział na pracę zarobkową i domową.

– W źródłach z tamtego czasu w ogóle nie znalazłam kategorii „prace domowe”. Mówiło się o gospodarowaniu, co jest znacznie szerszym określeniem zajęć, wykonywanych nie tylko we własnym domu, ale i odpłatnie w innych miejscach – mówi Simona. Gospodarstwa domowe były przedsiębiorstwami rodzinnymi, w których każda praca była tak samo ważna i każdy, bez względu na płeć, zajmował się tym, co akurat było do zrobienia, a dochody trafiały do wspólnej kasy. – Podział na pracę poza domem, tę płatną, i w domu, nieodpłatną, to wytwór wcale nie tak bardzo odległy historycznie, pojawił się wraz z industrializacją.

A ta do Szwajcarii w porównaniu z innymi krajami zachodnimi dotarła dość późno i stworzyła kategorię kobiety „aktywnej zawodowo”, czyli zatrudnionej poza domem, wtedy głównie w fabryce. Chętniej niż mężczyzn kobiety zatrudniano w będącym motorem industrializacji przemyśle tekstylnym – ponieważ uważano je za istoty bardziej uległe, łatwiej poddające się nowej dyscyplinie wymaganej przez masową produkcję. Pracodawcy korzystali też na tym, że mogli płacić kobietom mniej. Różnicę płac uzasadniano faktem, że kobiety mieszkały z mężami lub ojcami, którzy też zarabiali. Ponieważ rozwój przemysłu w Szwajcarii często dokonywał się rękami kobiet, do prawa pracy w przemyśle dość wcześnie na tle Europy, bo już w 1877 r., weszły przepisy chroniące pracownice, m.in. zabraniające pracy w niedziele i w nocy. Kobietom, które oprócz pracy w fabryce miały obowiązki domowe, przysługiwała dłuższa przerwa obiadowa, a od urodzenia dziecka musiało minąć co najmniej sześć tygodni, zanim pracodawca mógł wymagać obecności kobiety w pracy. W kompetencji rządu było wskazanie branż, w których kobietom w ciąży nie wolno było pracować wcale (…). Choć te przepisy miały być dla kobiet parasolem ochronnym, współczesne historyczki zwracają uwagę, że stały się „pierwszym krokiem w kierunku ograniczenia płatnej pracy kobiet”, ponieważ „umacniały podział na zawody »męskie« i »kobiece«, usprawiedliwiając tym samym lukę płacową między mężczyznami i kobietami”. (Prawne zrównanie warunków pracy kobiet i mężczyzn nastąpiło z wejściem w życie nowych przepisów w sektorze przemysłowym dopiero w 2000 r.).

Fragmenty książki Agnieszki Kamińskiej Złota klatka? O kobietach w Szwajcarii, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Neosędziowie – pułapka Ziobry

Z nielegalnymi i upolitycznionymi sędziami Polska będzie państwem anarchii i bezprawia

Dopiero po ponad ośmiu miesiącach od utworzenia rządu premier Donald Tusk i minister sprawiedliwości Adam Bodnar zadeklarowali gotowość wdrożenia długo wyczekiwanej naprawy wymiaru sprawiedliwości. Zadanie będzie niezwykle trudne do wykonania, nie tylko dlatego, że mgr Julia Przyłębska ze swoim Trybunałem Konstytucyjnym, który chodzi na pasku PiS, ale i prezydent Andrzej Duda prawdopodobnie zablokują zmiany mające uporządkować sytuację w sądownictwie. Dlatego po przyjęciu przez parlament stosownych ustaw nie zostaną one odesłane na biurko Dudy, ale zaczekają na nowego prezydenta.

Ambitny plan Adama Bodnara

Sprawa dotyczy ok. 3,3 tys. neosędziów (i asesorów sądowych), którzy „zainfekowali” wszystkie sądy w Polsce, na podstawie rekomendacji wydanych przez nielegalną i upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa (neo-KRS). Dramatyczna jest sytuacja w Sądzie Najwyższym, gdzie neosędziowie mają większość, a wydawane przez nich wyroki są podważane lub nieuznawane.

Plan naprawczy ma wyglądać następująco: największa grupa ok. 1,6 tys. młodych sędziów, asystentów i referendarzy, absolwentów Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, którzy zgodnie z przyjętym założeniem nie zostali jeszcze zdemoralizowani i mieli zdany egzamin sędziowski, zachowa status quo, czyli ich nominacje zostaną utrzymane w mocy.

Pozostali neosędziowie zostaną podzieleni na dwie grupy. Do pierwszej trafi ok. 950 osób, tj. tych prawników, którzy otrzymali awans od neo-KRS, ale czynnie nie wspierali demontażu wymiaru sprawiedliwości i nie angażowali się politycznie. Ominą ich postępowania dyscyplinarne, jeśli dobrowolnie wrócą na poprzednio zajmowane stanowiska. Czyli np. jeśli taki sędzia dostał od upolitycznionej KRS awans do sądu okręgowego, będzie musiał wrócić do rejonu. W drugiej grupie neosędziów (ok. 500 osób) znajdą się wszyscy ci, którzy nie tylko dostali polityczne awanse od neo-KRS, ale i czynnie niszczyli praworządność, m.in. jako członkowie neo-KRS, powołani przez Zbigniewa Ziobrę sędziowie funkcyjni (m.in. prezesi i wiceprezesi sądów), rzecznicy dyscyplinarni, sędziowie delegowani do Ministerstwa Sprawiedliwości, a także ci, którzy podpisywali listy poparcia do neo-KRS. Oni nie unikną postępowań dyscyplinarnych, nawet gdyby wyrazili skruchę i z własnej inicjatywy wrócili na poprzednio zajmowane stanowiska. Taki los czeka m.in. pierwszą prezes Sądu Najwyższego Małgorzatę Manowską czy owianych złą sławą głównych rzeczników dyscyplinarnych: Piotra Schaba, Przemysława Radzika i Michała Lasotę. Te osoby mogą się spodziewać również postępowań karnych za popełnione przestępstwa nadużycia władzy.

Wedle zapowiedzi wszystkie orzeczenia wydane przez neosędziów będą utrzymane w mocy, ale w indywidualnych sprawach będzie można wznowić postępowanie, jeśli strona w jego trakcie kwestionowała status neosędziego.

Aby zapełnić wyrwę kadrową w sądach, która powstanie po usunięciu neosędziów, Adam Bodnar będzie namawiał legalnych sędziów w stanie spoczynku, by ci na okres przejściowy wrócili do orzekania. „Liczę na to, że dojrzali, doświadczeni, z autorytetem sędziowie za zgodą odnowionej KRS będą mogli wrócić do orzekania, realizując swój moralny obowiązek w stosunku do Rzeczypospolitej i pomagając w przejściu przez ten trudny proces”, stwierdził minister sprawiedliwości.

Operacja przywracania praworządności będzie bezprecedensowa. Dotyczy nie tylko neosędziów, ale też odpolitycznienia Krajowej Rady Sądownictwa i Trybunału Konstytucyjnego, a także likwidacji nielegalnych izb Sądu Najwyższego, które PiS utworzyło na polityczny obstalunek. Jeszcze żadne państwo nie stanęło przed takim wyzwaniem, ale też w żadnym państwie demokratycznym politycy nie podnieśli ręki na niezależne sądownictwo, dokonując demolki na tak wielką skalę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Robert Walenciak

Opowieść o brudnej szmacie

O sprawie Ryszarda Czarneckiego piszemy na kolejnych stronach PRZEGLĄDU, dla naszych czytelników to nic nowego, o jego aferach informujemy od lat. Czy bezskutecznie? Nie mamy wpływu na Jarosława Kaczyńskiego, który utrzymywał nad nim parasol ochronny, ale na wyborców, przynajmniej niektórych, już pewnie tak – bo Czarnecki przegrał wybory i nie dostał się do Parlamentu Europejskiego.

To był pozytywny sygnał, świadczący, że patologia w życiu publicznym nie jest dobrze widziana. Nie chcą jej wyborcy, ci z lewa i ci z prawa, nikt nie chce mieć za przedstawicieli tych, za których trzeba świecić oczami.

A takich Czarneckich w obozie PiS jest więcej. Ujawniane są właśnie kolejne afery pisowskiego szefa PKOl Radosława Piesiewicza. Też pisaliśmy o nim parokrotnie, przestrzegaliśmy przed nim, więc bez satysfakcji notujemy poświęcone mu doniesienia. Ukrywanie zarobków, wydatków, VIP-owskie zwyczaje…

Człowiek to czyta i zastanawia się – dlaczego tak się działo? Dlaczego to wszystko Kaczyński tolerował? Tych cwaniaków, szalbierzy, którzy rwali państwowe do bólu…

Jest teoria to tłumacząca. Uwzględnia ona częściowo mentalność polityków, częściowo osobowość samego prezesa. Otóż w polskiej polityce od jakiegoś czasu króluje kult „skuteczności” i przekonanie, że „polityka też ma swoje ciemne strony”. Innymi słowy, partyjni liderzy zafascynowani są ludźmi skutecznymi, idącymi przez partyjne życie przebojem, bez zahamowań, tak jak zafascynowani Nikodemem Dyzmą byli przedstawiciele sanacyjnej elity. I ponad ich wyobraźnię jest, że stawianie na ludzi bez zasad to w dłuższej perspektywie działanie politycznie samobójcze.

To jest niestety szersze zjawisko, obecne nie tylko w PiS, ale i w partiach obecnie rządzących. „Jest skuteczny”, mówiła Anna Maria Żukowska, gdy Włodzimierz Czarzasty pacyfikował lewicę, zawieszając swoich zastępców. Danielem „wszystko mogę” Obajtkiem zachwycało się pół PiS.

Na to nałożyło się przekonanie Jarosława Kaczyńskiego, że on sobie z ludźmi małego kalibru poradzi, że oni nawet są lepsi, bo łatwiejsi do kierowania, są na nich haki. „Brudną szmatą też można sprzątać”, mówił. Nietrafnie, widać, że na utrzymywaniu porządku się nie zna, bo brudną szmatą brudu usunąć nie można, brud tylko się rozmazuje. I się rozmazał…

Nasuwa się więc kolejne pytanie. Cóż takiego się stało, że życie polityczne opanowali ludzie małego kalibru i kult „skuteczności”? Myślę, że w tym wypadku musimy uderzyć się w piersi. Wszyscy jesteśmy temu winni. Opinia publiczna, bo takimi zawodnikami się zachwyca. Media – bo nie potrafią ich sprawdzić i przywrócić do należnej im roli. Uległy politykom i łaszą się do nich, zamiast robić, co do nich należy.

Taka jest nauka na przyszłość. Potraktujmy ją poważnie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Centralne Polityczne Kuglarstwo

Lobbyści wypierają specjalistów. PiS krzyczy, że rząd Tuska zepsuł ich wielki projekt. Projekt, który leży na stole od czasów Gierka

Pod koniec czerwca 2024 r. premier Tusk zapowiedział, że Centralny Port Komunikacyjny powstanie, chociaż z pewnymi poprawkami. W ramach projektu CPK planowany jest węzeł przesiadkowy między Warszawą a Łodzią. Obiekt ma integrować transport lotniczy, drogowy i kolejowy. Słowem, w środku Polski ma powstać megalotnisko obsługujące ok. 45 mln pasażerów rocznie. Planowana lokalizacja to Baranów, 37 km od Warszawy.

Wokół tematu jest gorąco, ponieważ budowa CPK to nieodłączny element sporów politycznych. W ostatnich latach PiS było oskarżane o marnowanie miliardów złotych na zarządzanie polem i reklamowanie projektu, który nie ma prawa się udać, a służy temu, by przetransferować z państwowej kasy więcej środków do własnej kieszeni. Retoryka zmieniła się jednak po wyborach 15 października, kiedy wszyscy zaczęli zadawać sobie pytanie, co z CPK zrobi Donald Tusk. Już w trakcie kampanii nastąpił bowiem nieoczekiwany zwrot akcji – niektóre media przypomniały sobie, że pierwotnie projekt wielkiego portu komunikacyjnego w Baranowie powstał w 2009 r., kiedy u władzy była Platforma Obywatelska.

Przepychanka o kapitał polityczny

W dyskusji o CPK należy wyróżnić trzy wątki: polityczny, lobbystyczny i logistyczno-specjalistyczny. Zacznijmy od tego pierwszego. W pewnym momencie przez polaryzację społeczną, którą żywi się zarówno obóz Koalicji 15 Października, jak i Zjednoczona Prawica, sprawę budowy megalotniska sprowadzono do tego, że jeśli ktoś jest za CPK, to jest za PiS. Dlatego część wyborców może teraz czuć się zagubiona, ponieważ i PiS, i PO twierdzi, że CPK to projekt dla Polski strategiczny. Partie nie bez powodu wymieniają ciosy, wytykają sobie błędy. Dla PiS budowa CPK miała być nowym mitem smoleńskim, który w 2017 r. zaczął już przygasać. Partia Kaczyńskiego na cito potrzebowała nowego politycznego fundamentu. Bazy bardziej uniwersalnej, dla większej rzeszy wyborców. A czy jest coś lepszego niż budowa symbolu narodowej wielkości i sprawczości? CPK stał się jednym z głównych elementów pisowskiej polityki „wstawania z kolan”. Rząd Zjednoczonej Prawicy podjął więc decyzję o tej inwestycji w 2017 r.

Po wyborach wygranych przez Koalicję 15 Października przyszłość CPK stała pod znakiem zapytania. Przejmująca władzę opozycja konsekwentnie krytykowała projekt m.in. za megalomanię. – Ja wolę w Trójmieście wsiąść w taksówkę i w 20 minut być na lotnisku, niż pojechać na dworzec, wsiąść w pociąg i dalej do Baranowa – mówił Donald Tusk na spotkaniu z mieszkańcami wrocławskiego Jagodna tuż po wyborach. W kampanii wyborczej Koalicja Obywatelska deklarowała chęć zatrzymania inwestycji i poddania jej audytowi. Ale twierdzenie, że projekt należy skasować, szybko przestało się opłacać politykom Koalicji. Szczególnie kiedy w sondażu IBRiS dla „Wydarzeń” Polsatu 61% ankietowanych poparło budowę. Nietrudno się domyślić, że tak duża grupa wyborców to łakomy kąsek dla każdej partii politycznej.

Zaczynamy więc uczestniczyć w przepychance o kapitał polityczny, który dla przeciętnego wyborcy skrywa się za jakimś wielkim lotniskiem w środku pola, gdzieś w centralnej Polsce. – Ten projekt to jest symbol, pomnik władzy PiS. Wielki projekt, który nie powstał, a nowa władza już na niego dybie. Nie spodziewam się jednak, że rząd Donalda Tuska podejmie decyzję o całkowitej rezygnacji z tej inwestycji. Zapewne projekt po zmianach będzie w jakiejś formie kontynuowany, być może „odchudzony” finansowo. Koszty polityczne całkowitej rezygnacji byłyby zbyt duże – przewidywał już w lutym 2024 r. prof. Robert Alberski, politolog z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Obydwie partie stanęły w szranki, będąc w dość niewygodnej sytuacji. Po pierwsze, okazuje się, że projekt CPK powstał w czasie rządów PO, a PiS zaczęło realizować wizję bardzo zbliżoną do założeń poprzedników. Gdy media skupiły się na tym fakcie po wyborach parlamentarnych, strategia PiS polegała na głoszeniu, że nieudolność koalicji rządzącej niszczy i opóźnia budowę CPK. Ekipie Tuska, która po miesiącach wykrzykiwania, że to wszystko niepotrzebne i zbyt drogie, nie pozostało zaś nic innego jak iść w narrację, że CPK oczywiście się przyda, ale trzeba posprzątać po poprzednikach. Zapowiedziano więc w czerwcu, że CPK zostaje, ale trzeba sprawdzić, ile środków zostało zmarnowanych, i sensownie zaplanować budżet. Słowem, wielki projekt, dla wielkiej Polski, ale okrojony.

Niemcy kradną dumę narodową

Niemiecki przewoźnik lotniczy Lufthansa ogłosił tymczasem rozbudowę lotniska we Frankfurcie nad Menem. Czołowi działacze PiS natychmiast stwierdzili, że będzie to niemiecki Centralny Port Komunikacyjny. Niemcy mieli przeczekać do zaorania przez Donalda Tuska planów budowy polskiego CPK, by stworzyć własne, a nam, Polakom, odebrać szansę na bycie wielkim narodem. Dla PiS to dodatkowe paliwo, coś, czym przykryje swoją nieudolność i nierealne zapowiedzi, z których wynikało, że CPK powstanie już w 2028 r. Według tej pisowskiej retoryki dawałoby nam to przewagę nad Frankfurtem, który zapowiada, że skończy przebudowę swojego lotniska w 2030 r. Tusk zapowiedział zaś po audycie, że polski CPK powstanie gdzieś w 2032, może w 2035 r.

Reakcja PiS była celowo przesadzona i obliczona pod publiczkę. Niemcy tak naprawdę rozbudowują już istniejące lotnisko, a skala inwestycji jest nieporównywalna. Koszt, jaki poniesie Lufthansa we Frankfurcie, to ok. 600 mln euro (ok. 2,5 mld zł), podczas gdy na obiekt w Baranowie ma zostać przeznaczone do 2032 r. 131 mld zł. Cała histeria wokół Frankfurtu jest zagrywką polityczną. Pełnomocnik rządu w CPK Maciej Lasek skomentował ją na antenie TOK FM: – To jest typowe dla PiS, że ich komentarze są trochę jak Radio Erewań. Jedyne, co się zgadza, to że jest inwestycja we Frankfurcie, który jest chyba największym portem europejskim, gdzie Lufthansa Cargo ma swoją bazę i będzie ją rozwijać. A ta informacja jest znana od 2014 r. (…) Lotnisko we Frankfurcie już dziś ma znacznie większe przeładunki towarów niż te przewidywane w projekcie CPK na 2040 r.

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Zespół stresu pourazowego

Klęska wyborcza była traumą dla prawicowców – doświadczają tego, co nazywa się zespołem stresu pourazowego, to się zdarza po traumatycznym doświadczeniu. Natręctwo nienawiści, obsesyjne myśli, żądza zemsty, wszystko będzie zapamiętane i oddane w dwójnasób. W tym stanie człowiek jest podatny na wygłaszanie idiotycznych sądów. „Wiarygodność »Gazety Wyborczej« jest jak radzieckiej »Prawdy«”, mówi Mateusz Morawiecki. I pomyśleć, że taki ktoś był premierem dużego europejskiego kraju. Kiepska pociecha, że Donald Trump gada podobne głupstwa.

Andrzej Duda, który z Gitanasem Nausėdą zawitał do Lublina, powiedział: „Czyżby ta współpraca między służbami rosyjskimi a służbami Rzeczypospolitej pod rządami pana premiera Donalda Tuska nadal była kontynuowana?”. Taki międzynarodowy donosik, też do NATO. Te słowa celnie skomentował Leszek Miller: „Andrzej Duda w obecności prezydenta Litwy Gitanasa Nausėdy insynuuje, że za wiedzą premiera Tuska Służba Kontrwywiadu Wojskowego współpracuje z rosyjską FSB. Nie tylko oskarża polskiego premiera, ale czyni to w obecności szefa obcego państwa. Podłość najwyższego rzędu!”. Podłość, a może raczej szczególny stan umysłu. Do bogatych dziejów głupoty polskiej dopisujemy nowe rozdziały.

Po raz pierwszy od politycznej zmiany i po ośmiu latach jestem w telewizji publicznej. Stara część siedziby na Woronicza niezmieniona od półwiecza, idę więc długim, wąskim korytarzem, przy którym są barki, a dalej studia. Podłoga pokryta linoleum, tym korytarzem szła zamaszyście Krysia Janda w filmie „Człowiek z marmuru”. W roku 1995, kiedy prowadziłem program „Pegaz”, szedłem nim w stronę studia z Czesławem Miłoszem. Pytałem go, na które ucho gorzej słyszy – musiałem zapytać, to była kwestia, jak mam z nim usiąść, a przecież wiedziałem, że się tego wstydzi, że go to zaboli. Teraz „Sprawa dla reportera”, zaprosiła mnie Elżbieta Jaworowicz, okazuje się, że od lat czyta moje felietony w PRZEGLĄDZIE. W programie kłębowisko ludzkich dramatów. I to ludzie ludziom gotują piekło.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.