Archiwum

Powrót na stronę główną
Kraj Wywiady

Zapiski z zapomnianego królestwa

Chciałabym, żeby Warmii nie szpeciły parki rozrywki, żeby nie wycinano lasów ani nie grodzono dostępu do jezior

Joanna Wilengowska – autorka książki „Król Warmii i Saturna” o skomplikowanej historii tej drugiej, mniej znanej części województwa warmińsko-mazurskiego

W ostatnim spisie powszechnym zadeklarowała się pani jako Warmiaczka?
– Tak i byłam podobno jedną ze 148 osób, które tak zrobiły. To bardzo mało, wydaje mi się jednak, że osób, które mogą się czuć Warmiakami czy Warmiaczkami, jest dużo więcej, ale tego rodzaju tożsamości w spisie po prostu nie przewidziano. Poza tym moje osobiste etniczne sploty też nie są takie jednoznaczne. Część mojej rodziny pochodzi faktycznie z Warmii, ale druga część z Wileńszczyzny. Zresztą w książce sama piszę, że daleka jestem od prostych identyfikacji narodowych, obce mi jest stawianie tych spraw na ostrzu noża, a panicznie boję się szowinizmów i nacjonalizmów. Urzędowo, administracyjnie wskazałam, że jestem Warmiaczką, bo chciałam zaznaczyć tę część mojej tożsamości, podkreślić jej rangę. Ale jestem też Polką, moją językową ojczyzną jest polszczyzna, moją kulturową ojczyzną – Europa. A przede wszystkim jestem człowiekiem, Homo sapiens. Tożsamość nigdy nie jest ciosana siekierką, to delikatna konstrukcja.

W przypadku pani ojca, bohatera książki, ta tożsamość jest jeszcze bardziej niejednoznaczna.
– Ojciec jako dziecko mówił po niemiecku, to był jego pierwszy język, ale znał też polski i gwarę warmińską. Literacka polszczyzna w jego życiu pojawiła się w szkole podstawowej, ale dziś mówi głównie po polsku, czasem po niemiecku, no i godo warmijską godką, w takiej formie, jak mówiono kiedyś w jego rodzinnej wsi, Stawigudzie koło Olsztyna.

Dziś etnicznych Warmiaków, jak i Mazurów, nie ma.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Gronkiewicz-Waltz nie dała się plastusiowej

Autorka wyjątkowo paskudnych plastelinowych figurek doczekała się pierwszego wyroku.

Barbara Piela swoje „plastusie” pokazywała w TVPiS w „Szopce noworocznej” Wolskiego i w „Minęła dwudziesta”. Karykaturalne figurki lepiła Piela o tych, którzy się narazili dojnej zmianie. „Plastusiów” doczekali się m.in. Owsiak, Wałęsa, Tusk, Janda, Olbrychski. A także Hanna Gronkiewicz-Waltz, którą Piela pokazała jako „chciwą babę” sterującą Owsiakiem. Była prezydent stolicy nie odpuściła i po latach procesów Piela została skazana za zniesławienie HGW na pięć miesięcy prac społecznych oraz wpłatę 25 tys. zł na WOŚP Owsiaka. Pewnie od tego wyroku się odwoła. Bo wstyd to nie jest coś, co się z nią kojarzy. A prace społeczne? Proponujemy sprzątanie na Pradze.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Ekonomia bez końca historii

Skoro nowoczesna ekonomia nie może być ekonomią jutra, to niech przynajmniej nie będzie ekonomią wczoraj

Ekonomia to piękna nauka, gdyż służy temu, aby ludzie mieli się lepiej. To wiedza o gospodarowaniu we wszystkich jego aspektach, jeśli zaś do zasobów zakumulowanych przez pokolenia wiadomości dodać potrafimy nowe segmenty – nowe obserwacje zjawisk i procesów oraz ich nowatorskie teoretyczne wyjaśnienia – jest to już nie tylko wiedza, lecz także nauka. Ale nauką pozostaje tak długo, jak długo służy prawdzie, gdy się skupia na obiektywnej analizie i dogłębnych uogólnieniach, a nie wtedy, gdy bywa brzydka, bo traktuje się ją jako instrument w toczących się sporach politycznych i ideologicznych czy też narzędzie w rękach lobbystów, grup partykularnych interesów. W tych dwóch przypadkach bez wątpienia wielce przydaje się wiedza ekonomiczna, nauką to jednakże nie jest i tego typu działaniom nie można przypisać atrybutów piękna właściwych ekonomii jako nauce postrzegającej i analizującej ludzkie – indywidualne, grupowe, społeczne, cywilizacyjne – zachowania gospodarcze oraz ujmującej ich interpretacje w teoretyczne ramy, które potem służą praktyce gospodarczej.

Tektoniczne zmiany

Sprawa komplikuje się wszakże, ponieważ nie brakuje nam nierozwiązanych problemów, a sama ekonomia znajduje się na etapie tektonicznych zmian. Zdaniem wielu autorów jest w stanie kryzysu, a niektórzy wręcz twierdzą, że to zepsuta nauka, broken science, wierząca – jak Alicja w Krainie Czarów – w różne sprzeczne rzeczy w tym samym czasie. Rzeczywiście, ekonomia znalazła się w niebywale trudnym, wielce skomplikowanym położeniu, co wynika z jednej strony z istoty badanej materii – ze stanu współczesnej gospodarki oraz jej kulturowego i realnego, w tym technologicznego otoczenia – z drugiej strony z funkcji, które rozwijana i wzbogacana wiedza o gospodarowaniu ma spełniać. Z obu tych punktów widzenia obecny okres jest szczególny, stawia bowiem nowe pytania, na które trzeba poszukiwać nowych odpowiedzi. To fascynujące wyzwanie, z którym tradycyjne nurty myśli ekonomicznej nie potrafią sobie poradzić. Odmienna od uprzedniej rzeczywistość wymaga odmiennego do niej podejścia. Ekonomii dotyczy to w szczególności.

Wraz z przemieszczaniem się ludzi oraz wytwarzanych przez nich rzeczy i świadczonych usług wędruje także myśl ekonomiczna – towarzyszące jej pytania i odpowiedzi. Jesteśmy już od jakiegoś czasu – liczonego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kanclerzu Olafie Scholz, idź tą drogą!

Nadzieję na zakończenie wojny widzę w osobie obecnego kanclerza Niemiec

Piszę dla wszystkich, którzy nie potrafią przejść do porządku dziennego nad wojną toczoną za naszą wschodnią granicą. Piszę dla tych, którzy nie mogą spać spokojnie, bo rozumieją, że ludzka pomyłka lub fatalny zbieg okoliczności mogą doprowadzić do wojny NATO-Rosja. Taka wojna oznaczałaby zniszczenie Polski. Zwracam się do ludzi traktujących siebie i świat serio. Rzeczywistość musi ich przygnębiać. Ale czy ludziom twardo stąpającym po ziemi nie należy się od czasu do czasu odrobina nadziei?

Przyznaję, dziwnie się czuję w roli posłańca nadziei, bo nie mam pewności, że jest ona uzasadniona – tak to już jest z nadzieją. Ponadto od wielu lat zajmuję się realizmem w polityce i próbuję go w tekstach kultywować. Realizm nie pozwala zaś entuzjazmować się niepewnymi nadziejami. Choć raz jednak chcę się podzielić przemyśleniami, które niosą nadzieję na zakończenie wojny. Zastrzegam tylko, że równie dobrze mogą one się okazać obciążonym postulatywizmem myśleniem życzeniowym. W każdym razie nadzieję na zakończenie wojny widzę w osobie kanclerza Niemiec Olafa Scholza.

W świetle tego, co napisałem, jasne jest, że nie adresuję tekstu do tych przedstawicieli naszej klasy politycznej, dziennikarskiej i eksperckiej, którzy wyrażają niezdrową ekscytację wojną i zakupami broni. Uważają oni np., że zbrojenie się Niemiec jest wyśmienitą rzeczą. Myślą tak, bo są przekonani, że SPD, chadecja, Zieloni lub liberałowie będą tam rządzili do końca świata. Że Alternatywa dla Niemiec nie dojdzie nigdy do władzy. Przypomnę, że AfD chce wybudować mur na granicy z Polską.

Scholz i członkowie SPD od początku musieli odczuwać żal i dyskomfort, gdy po inwazji Rosji na Ukrainę zatrzasnęły się drzwi Ostpolitik. Zamknięty został kierunek polityczny, który przyniósł Niemcom – ale także Polsce – ogromne korzyści. Niemiecki przywódca musiał wystąpić w roli jastrzębia i ogłosił 27 lutego 2022 r. powstanie specjalnego funduszu dla Bundeswehry w wysokości 100 mld euro. Ponadto Niemcy potężnie, choć nie natychmiast, wsparły Ukrainę. Pozwoliły wprząc swój potencjał w politykę amerykańsko-natowską. Trzeba otwarcie powiedzieć, że w Rosji musiało to wywołać wielkie rozczarowanie. Niemcy przestały być tam postrzegane jako istotny, samodzielny podmiot polityki międzynarodowej. Trudno się dziwić, że pośród inicjatorów rozmów pokojowych (po nieudanych rosyjsko-ukraińskich negocjacjach w Stambule) były Włochy, Chiny, Brazylia, był nawet papież, ale nie było Niemiec. Utrata zaufania na linii Berlin-Moskwa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Pazerny kapucyn

Pomysłowość 49-letniego ojca Paula (Pawła), zakonnika Braci Mniejszych Kapucynów, który w 2011 r. wyjechał do USA, jest równie wielka jak kasa, którą zgromadził. Według tygodnika „Nie” braciszek siedzący aktualnie w amerykańskim więzieniu jest oskarżony o zagarnięcie co najmniej 650 tys. dol. Tyle mu na razie wyliczono, bo te pieniądze przepłynęły przez konta. A przecież każdy wie, że zakonnikom daje się do ręki. Bez kwitów. Bo i jak brać pokwitowanie od kogoś, kto przedstawia się jako dr Phaakon Sonderburg-Glucksburg albo Paul HRH Saxe Coburg-Gotha. HRH, czyli His Royal Highness, czyli Jego Królewska Wysokość. Nasz pomysłowy rodak zbierał, na co tylko się dało, np. na budowę szpitali w Libanie, na karetki i sprzęt medyczny. Jak się nie dało na mnicha w habicie, to zbierał jako pracownik ONZ. W bardzo drogich garniturach. Kapucyni go wyklęli, amerykański sąd zaś nie odpuści. „Cappuccino” (nazwa od brązowego habitu) posiedzi w innym stroju.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Duda stanie, nie posiedzi

W wyniku kroków prawnych podjętych przez Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych urzędujący prezydent RP stanie przed sądem. Na 24 października Sąd Okręgowy w Warszawie „wyznaczył datę pierwszej rozprawy w procesie, w którym pozwaliśmy Andrzeja Dudę za znieważanie obywateli własnego państwa”, poinformował ośrodek. Powodem pozwania prezydenta jest jego wypowiedź w programie „Gość Wiadomości” na antenie TVP Info z 20 września 2023 r. Prezydent wsparł Straż Graniczną, która użyła określenia „Tylko świnie siedzą w kinie” wobec ludzi oglądających film „Zielona granica” Agnieszki Holland (nagrodzony właśnie na festiwalu w Gdyni Złotymi Lwami). „Nie dziwię się, że funkcjonariusze Straży Granicznej, którzy zapoznali się z tym filmem, użyli tego hasła »Tylko świnie siedzą w kinie«, znanego nam z czasów okupacji hitlerowskiej, kiedy w naszych kinach pokazywano propagandowe filmy hitlerowskie”, podzielił się swoimi przemyśleniami.

„Sprawa będzie odbywała się zdalnie, każdy z państwa będzie miał więc możliwość dołączenia do niej, siedząc przed ekranem własnego komputera. Przed rozprawą podamy do ogólnej wiadomości link umożliwiający zalogowanie się do sprawy i oglądanie jej w charakterze publiczności. Istnieje też możliwość przyjścia do sądu i oglądania rozprawy na żywo, taki zamiar trzeba jednak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pustostany do zajęcia

Niekiedy nawet wyremontowane mieszkania latami czekają na przydzielenie lokatora

Pustostany są stałym elementem krajobrazu każdego większego miasta. Jednak w Polsce bezwład administracyjny i świadoma rezygnacja państwa oraz samorządów z zaspokajania podstawowych potrzeb mieszkaniowych zmuszają tysiące ludzi do zajmowania pustostanów. W warunkach zaostrzającego się kryzysu mieszkaniowego niekompetencja i znieczulica społeczna to gotowy przepis na spekulacyjny wzrost kosztów wynajmu. Nie inaczej jest w Gdańsku, mateczniku nadwiślańskiego neoliberalizmu.

Śródmieście dużego miasta powinno się kojarzyć z gwarem tłumu i dziesiątkami otwartych do późna kawiarni czy sklepów. Tymczasem 10 minut od ścisłego centrum nie brakuje ulic, gdzie po zmroku światła palą się tylko w oknach mieszkań przeznaczonych na wynajem krótkoterminowy w sezonie turystycznym. Identycznie wyglądające apartamentowce sąsiadują z opuszczonymi i zrujnowanymi kamienicami. Muzyka puszczana z głośników aut i krzyki złotej młodzieży są wieczorem jedynymi oznakami życia. Wyludniające się fragmenty centrum w Trójmieście i kolejne zaułki z kamienicami pozbawionymi okien to efekt uboczny polityki krótkiego trwania, nastawionej na zaspokojenie doraźnych potrzeb deweloperów zainteresowanych wyłącznie zarabianiem dużych i szybkich pieniędzy, bez troski o strukturę miasta i warunki życia jego stałych mieszkańców. Papierkiem lakmusowym krótkowzrocznej polityki mieszkaniowej jest stosunek miejskich włodarzy do remontów i ponownego zasiedlania pustostanów.

Kult świętego pustostanu

Każdy opuszczony lokal mieszkaniowy można porównać do martwej komórki w ludzkim ciele. Gdyby z miejskiego budżetu przeznaczać miliony złotych na pilnowanie celowo nieremontowanych dziur w jezdniach, pomysł szybko spodobałby się autorom takich powieści jak „Paragraf 22”. Tymczasem miejska polityka mieszkaniowa niewiele odbiega od absurdów z książki Josepha Hellera. Władze Gdańska orzekły specjalną uchwałą, że pozostawienie pustostanów własnemu losowi jest finansowo bardziej opłacalne niż ich przywracanie do użytku. Na utrzymywanie ponad 3 tys. należących do Gdańskich Nieruchomości pustostanów – zarówno urzędnicy ratusza, jak i aktywiści miejscy określają tak lokale przeznaczone do remontu, rozbiórki oraz te z nieuregulowanym stanem prawnym – budżet miasta wykłada sumę przekraczającą 1 mln zł w skali roku.

Odpowiedzialni za zagospodarowanie pustostanów gdańscy urzędnicy nie wiedzą, w jakim stanie jest większość tych nieruchomości ani nie chcą podać aktywistom ich dokładnej lokalizacji. Jakiekolwiek plany remontowe dotyczą tylko 1,2 tys. opuszczonych i nieużywanych lokali miejskich. Z tej liczby raptem w 150 zapieczętowanych mieszkaniach ekipy budowlane rozpoczną w nadchodzącym roku prace remontowe. – Reszta nieruchomości może się nadawać do rozbiórki, nim ktokolwiek przekaże je lokatorom – martwi się Michał Dziarski z Pomorskiej Akcji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Gwarancja powrotu do kraju

Nieznany dokument poselstwa rządu londyńskiego na temat żołnierzy 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki

Twórcy i realizatorzy polityki historycznej III Rzeczypospolitej traktują i opisują żołnierzy Wojska Polskiego, którzy szli do ojczyzny ze Wschodu, w sposób nierozumny i kłamliwy, przekraczając przy tym wszelkie normy. Wobec tych, którzy wyzwalali Polskę spod niemieckiej okupacji, posuwają się do dyskredytujących określeń, od „mięso armatnie Stalina” po wręcz haniebne „wojsko polskojęzyczne”. Zakwestionowana zostaje tym polskość ludzi, którzy, nim znaleźli się w szeregach Wojska Polskiego, często przeszli przez łagry i katorżniczą pracę „na nieludzkiej ziemi”.

Prawica, nie tylko przy pomocy IPN, dążyła do tego, by wymazać z pamięci żołnierzy gen. Zygmunta Berlinga, bo wyzwalali Polskę, nadchodząc z niewłaściwego kierunku. Dla piewców „Ognia” czy „Burego” nie ma znaczenia, jaką daninę krwi zapłacili żołnierze Wojska Polskiego ani to, że ich zwycięski szlak wiódł od Lenino aż do Berlina. Przedstawiają oni kościuszkowców jako tych, którzy mieli przynieść do Polski stalinizm.

Prezentowany poniżej dokument jest niezwykły pod wieloma względami. Nie napisał go żaden komunista czy zwolennik Wandy Wasilewskiej. Sporządził go Zbigniew Jakubski, wówczas, w końcu 1943 r., w Teheranie kierownik likwidacji agend ambasady w Kujbyszewie, a następnie I sekretarz poselstwa RP w Teheranie i kierownik Wydziału Pomocy Polakom.

Ten dokument wszyscy ipeenowcy powinni przeczytać 10 razy, nie tylko by zrozumieć jego treść, ale by dotarło do nich, że kwestionując polskość berlingowców, zaprzeczają prawdzie historycznej. Zbigniew Jakubski poświadcza bowiem, że żołnierze 1. Dywizji Kościuszkowskiej, którzy mieli już za sobą chrzest bojowy – pod Lenino 12 października 1943 r. – byli głównie Polakami. Warto też pamiętać, że Jakubski pisał ów dokument nie na potrzeby Centralnego Biura Komunistów Polski działającego w Moskwie, ale dla szefa MSZ w rządzie Stanisława Mikołajczyka – Tadeusza Romera.

Poniższy dokument pochodzi z kolekcji Wiesława Górnickiego znajdującej się w Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL. Zachowana została pisownia oryginalna.

Paweł Dybicz

 

POSELSTWO RP w TEHERANIE

Teheran, dnia 6.XII.1943 r.

 

ŚCIŚLE TAJNE

 

DO PANA MINISTRA SPRAW ZAGRANICZNYCH w LONDYNIE

W wykonaniu instrukcji telegraficznej z dnia 20 listopada br. mam zaszczyt przesłać w załączeniu rozszerzoną relację PAWLAKA Franciszka, który od dwóch miesięcy znajduje się w szeregach Armii Polskiej na Bliskim Wschodzie.

Jak to zaznaczono w relacji, Pawlak w czasie swego pobytu w ZSSR nie znajdował się w Dywizji Kościuszki, gdyż – mimo że podpisał zobowiązanie wstąpienia do Dywizji, na podstawie którego został zwolniony z „łagieru” – przez kilka miesięcy ukrywał się w południowych terenach ZSSR, poczem przekroczył granicę sowiecko-irańską.

Natomiast na podstawie uzyskanych materiałów i informacji da się z grubsza odtworzyć nastroje, stosunek żołnierzy do Sowietów i dokładne stosunki narodowościowe w Dywizji Kościuszki.

W konsekwencji przymusowego narzucania obywatelom polskim obywatelstwa radzieckiego władze radzieckie, pod pozorem inicjatywy i prośby Związku Patriotów Polskich, przeprowadziły mobilizację do tworzącej się I Dyw. im. T. Kościuszki, która dotyczyła mężczyzn w wieku od 25-30 lat, narodowości polskiej. Mężczyzn należących do mniejszości narodowych, jak dotychczas, nie zmobilizowano. Ponieważ dość duża ilość Polaków ukrywała się poza domem, w chęci uniknięcia wcielenia do szeregów Dywizji Kościuszkowskiej, władze radzieckie, chcąc zasilić szeregi Dywizji, wydały zarządzenie uwolnienia z więzień i obozów przymusowej pracy tych z pośród obywateli polskich, którzy mimo amnestii tamże jeszcze przebywają, a zdeklarują się do wstąpienia w szeregi Dywizji Kościuszki. (Relacja Pawlaka).

To samo dotyczy również i tzw. „Stroj-batalionów” [grup budowlanych]. Wskutek odczuwanego braku kadr oficerskich w Dyw. Kościuszki, władze radzieckie zachęcają oficerów Armii Czerwonej, polskiego, ukraińskiego lub białoruskiego pochodzenia, do wstępowania w szeregi Dyw. Kościuszkowskiej, jako ochotników, a często wprost odkomenderowują ich z Armii Czerwonej do Dywizji Kościuszki. Poza tym stwierdzono, że część skazanych swego czasu przez polskie Wojskowe Sądy Polowe w ZSSR, obywateli polskich, która odsiadywała krótkoterminowe wyroki w więzieniu w Taszkiencie i nie została wraz z Armią Polską ewakuowana, znajduje się w Dyw. Kościuszki.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Nie ma jednego modelu ofiary

Zamiatanie niewygodnych spraw pod dywan i wieloletnie milczenie na temat krzywd dotyczy wielu rodzin

Kamila Tarabura – (ur. w 1990 r.) absolwentka Warszawskiej Szkoły Filmowej i Szkoły Wajdy. Jej krótki metraż „Chodźmy w noc” zdobył nagrody w Warszawie i Kijowie, a serial „Absolutni debiutanci” był nominowany do Orła i Paszportu „Polityki”. Jest najmłodszą polską twórczynią, która reżyserowała dla Netfliksa.

W ostatnich latach notujesz same sukcesy. Twój krótki metraż „Chodźmy w noc” wygrał kilka nagród, a serial „Absolutni debiutanci” zrealizowany dla Netfliksa zyskał uznanie krytyki i publiczności. Współpracowałaś też z Agnieszką Holland przy „Zielonej granicy”. Aż trudno uwierzyć, że „Rzeczy niezbędne” są twoim pełnometrażowym debiutem.
– Z perspektywy czasu myślę, że droga do mojego debiutu była kręta. Skończyłam Warszawską Szkołę Filmową ponad 10 lat temu. Poszłam tam zaraz po maturze i jako młoda absolwentka nie miałam przekonania, że jestem gotowa na film i wiem, o czym chcę opowiadać. Długo kręciłam reklamy, teledyski i krótkie formy. Asystowałam na planach u innych twórców. Dopiero kiedy przeczytałam reportaż „Mokradełko” Katarzyny Surmiak-Domańskiej, wpadłam na pomysł napisania scenariusza na jego motywach. Od tej chwili do dnia rozpoczęcia zdjęć minęło siedem lat. Debiutującemu reżyserowi trudno znaleźć producentów, którzy mu zaufają i powiedzą: „Zróbmy to”, szczególnie gdy chce podjąć trudny temat. Po pandemii sytuacja w kinach nadal nie wygląda najlepiej i niełatwo namówić ludzi, żeby inwestowali w ryzykowny pomysł. Miałam szczęście, że trafiłam na Andrzeja Muszyńskiego i Renatę Męcinę z ATM, z którymi zrobiłam „Absolutnych debiutantów” i „Rzeczy niezbędne”, bo oni we mnie uwierzyli. Realizacja debiutu była jednak długim procesem wymagającym samozaparcia i wytrwałości.

Co cię najbardziej zaintrygowało w reportażu Surmiak-Domańskiej?
– Pamiętam wyraźnie, że strasznie irytowała mnie główna bohaterka Halszka Opfer. Do tego stopnia, że jako dwudziestoparoletnia osoba, która nie miała styczności z ofiarami molestowania seksualnego, podawałam w wątpliwość jej wiarygodność. Pod koniec lektury doszłam do wniosku, że nie powinnam była jej oceniać i jestem tak samo mała jak inni ludzie z jej otoczenia, którzy mają gotowe sądy. W kinie nie ma wielu takich postaci jak Halszka. Ciekawe wydało mi się stworzenie portretu kobiety, która z jednej strony budzi irytację i manipuluje otoczeniem, a z drugiej pozostaje ofiarą przemocy seksualnej. Zwróciłam szczególną uwagę na impas komunikacyjny między Halszką i jej matką, a zarazem na próbę spojrzenia z wielu perspektyw na sytuację zaistniałą w tej rodzinie.

Wiele osób nazywa reportaż Surmiak-Domańskiej wstrząsającym, choć nie ma w nim drastycznych opisów. Wszystko dzieje się podskórnie, przeszłość jest obecna w tym domu bez używania retrospekcji. Z różnych rozmów możemy się domyślać, co tam się działo. Siła „Mokradełka” polega na uruchamianiu naszej wyobraźni.

Reportaż to specyficzna forma literacka, daleka od scenariusza. Jak ty i współscenarzystka Katarzyna Warnke podchodziłyście do materiału wyjściowego?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Strażak prezesa

Kto recenzował działania straży pożarnej w czasie powodzi

Politycy Prawa i Sprawiedliwości do krytykowania działań służb walczących z powodzią zaprzęgli byłego komendanta głównego Państwowej Straży Pożarnej (PSP), Andrzeja Bartkowiaka. Pojawił się on w Sejmie na partyjnej nasiadówie zatytułowanej „Powódź 2024: przyczyny i skutki”. Z jego wywodów Polacy mogli się dowiedzieć, że dowódcy PSP zawalili akcję ratowniczą, ich decyzje były chybione, spóźnione, a siły i środki niewystarczające, by uratować życie i dobytek mieszkańców. Zachowanie Bartkowiaka było oburzające. Nie tylko dlatego, że jeszcze nigdy się nie zdarzyło, aby tak wysoki rangą dowódca krytykował kolegów po fachu. Przede wszystkim Bartkowiak robił to, mijając się z prawdą i przedstawiając zmanipulowane dane.

Do Sejmu przybył w generalskim mundurze, lecz zachowywał się jak polityk, a nie jak oficer i były komendant główny PSP. Najwidoczniej pomyliły mu się role…

Zawrotna kariera

Andrzej Bartkowiak zawdzięcza karierę PiS. W 2016 r., będąc w stopniu ledwie kapitana (odpowiednik porucznika w wojsku), został powołany na komendanta wojewódzkiego PSP w Poznaniu, a zaraz po tym otrzymał awans na starszego kapitana. W 2017 r. był już młodszym brygadierem, a rok później brygadierem. W grudniu 2019 r. premier Mateusz Morawiecki powołał go na komendanta głównego PSP. W lutym 2020 r. Bartkowiak był już starszym brygadierem, a w kwietniu nadbrygadierem, czyli generałem. W cztery lata zaliczył więc zawrotny awans, który normalnie zajmuje ok. 20 lat! Było to oburzające, gdyż wielu doświadczonych i dobrze wykształconych, ale niemających politycznych znajomości strażaków nie mogło liczyć na takie zaszczyty.

To jednak nie koniec. W maju 2022 r. prezydent Andrzej Duda dał Bartkowiakowi drugą generalską gwiazdkę i najwyższy stopień generała brygadiera. Komendant główny PSP miał wtedy ledwie 50 lat.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.