Archiwum
Sztabki złota 1 uncja: Inwestycje w czasach niepewności
Inwestowanie w złoto od wieków cieszy się niesłabnącą popularnością. Złoto jest uważane za jedno z najbezpieczniejszych aktywów, które pomaga chronić kapitał w czasach kryzysu gospodarczego. Wśród różnych form złota, sztabki złota 1 uncja wyróżniają się
Ciekawostki o White 2115, o których nie wiedzieliście
Sebastian Czekaj, znany szerzej jako White 2115, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiej sceny muzycznej. Jako założyciel zespołu 2115, zyskał ogromną popularność dzięki swoim chwytliwym utworom i charakterystycznemu flow. Jednak, za tym scenicznym
Veni Vidi Vici – Aurora Films
przedstawia jeden z głośniejszych tytułów ostatniego Sundance Film Festival VENI VIDI VICI Reżyseria Daniel Hoesl, Julia Niemann Austria 2024, 86 min Ostra społeczna satyra w stylu kina
Niezrównane lęki
Zło wieszczyłem przed szkodą, teraz nie mam ochoty dołączać do chóru jęczących wujów – dość mi powiedzieć, że wygrana Trumpa wygląda na początek końca świata, ale świat już się zaczynał kończyć wielokrotnie, a mimo to dzieło globalnego zniszczenia wciąż się nie dokonało. Na nasze szczęście apokalipsa wyraźnie prokrastynuje. Nawet naczelna rodzinna pesymistka tym razem twierdzi, że przecież już raz go przetrwaliśmy, a „Amerykanie są głupi, ale to nie nasz kłopot”. To jednak dość niewyraźne egzorcyzmowanie lęku, bo trumpowski elektorat tak samo myśli o nas – „Europa to nie nasz kłopot” – a jeśli tym głosem ludu przemówi prezydent USA, to w kłopotach możemy się znaleźć. Jednakowoż ośmiolatka rządów Srawa i Prawiedliwości dała się Polsce we znaki bezpośrednio dokuczliwie, a mimo to potrafiliśmy z siebie strząsnąć tę gadzinę – może zatem zwycięstwo starego durnia za oceanem tak łatwo nas z nóg nie zetnie.
Wyposzczona polska prawica ma swój mały orgazm, pisłowie i konfederaci hucznie pokrzykują na Wiejskiej, Andrzejek wyrywnie składa gratulacje – ale to dla nich tylko nagroda pocieszenia, Trump nie może stosować prawa łaski w Rzeczypospolitej, dudni licznik dni Dudy
U stóp dinozaurów
Ssaki żyły obok dinozaurów przez 150 mln lat. Radziły sobie dobrze, ale zajmowały nisze małych zwierząt
Prof. Stephen Brusatte – (ur. w 1984 r. w Chicago) ukończył studia paleontologiczne na tamtejszym uniwersytecie. Doktorat uzyskał na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Tam też początkowo pracował w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej. Potem został profesorem Uniwersytetu Edynburskiego w Szkocji. Tam prowadzi wykopaliska na wyspie Skye.
Ze Stanami wciąż wiążą go wykopaliska w Nowym Meksyku. Jego doktorantką była Natalia Jagielska, urodzona w Polsce, ale wychowana w Wielkiej Brytanii.
Napisał dwie książki. Ta o dinozaurach ukazała się nakładem Znaku. Polskie tłumaczenie książki o ssakach ukaże się na początku 2025 r. nakładem Zysku. W podobnym czasie i u tego samego wydawcy zostanie opublikowane drugie wydanie książki Stephena Brusattego o dinozaurach.
Jak pojawiły się pierwsze ssaki?
– Wyewoluowały z cynodontów, czyli dawniej gadów ssakokształtnych, w triasie. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy powstały, w inny sposób, pierwsze dinozaury. Ssaki były bardzo małe, wielkości myszy, szczura albo ryjówki. Ale nie pełniły jednakowej funkcji w ekosystemach. Przez wiele milionów lat rozwinęły cechy, jedne po drugich – co wydarzyło się z różnych powodów – które dziś je charakteryzują, m.in. żywienie młodych mlekiem, wielkie mózgi, trzy kosteczki słuchowe w uchu środkowym, które pozwalają ssakom lepiej słyszeć. Wytworzyły się one w długim procesie ewolucji.
W triasie było to małe, futrzaste zwierzę, które naukowcy nazwaliby ssakiem. Żyło na superkontynencie Pangea (który potem rozdzielił się na dwa: Gondwanę i Laurazję, a jeszcze później na dzisiejsze siedem – przyp. red.). Przed triasem, w okresie permskim, Ziemia była bardzo gorąca; pod koniec permu pojawiło się największe wymieranie w dziejach naszej planety. A potem, w triasie, ssaki i dinozaury.
Jak pan powiedział, takie jest wyobrażenie o ssakach ery mezozoicznej: małe, nocne, podziemne i futrzaste. Co więc się zmieniło przez ostatnie lata?
– Przez ponad 100 mln lat ssaki żyły obok dinozaurów – stegozaurów, brontozaurów, tyranozaurów czy triceratopsów. Przez długi czas panował stereotyp, że były dość głupie i nieciekawe. Miały nie odnosić większych sukcesów w znaczeniu ewolucyjnym. Były swego rodzaju posłowiem w świecie zdominowanym przez dinozaury. Im więcej jednak wiemy, tym lepiej widzimy, że to nieprawda. Problemem było to, że mieliśmy tylko kilka dobrych skamieniałości ssaków żyjących obok dinozaurów. Większość to były zęby albo kawałki kości szczęk. Są one zwykle małe i łatwo się łamią. Teraz, dzięki pięknym skamieniałościom znalezionym w Chinach obok opierzonych dinozaurów, wiemy, że ssaki były dużo bardziej zróżnicowane i odnosiły większe sukcesy. Były takie, które umiały kopać, i takie, które umiały się wspinać, pływać, a nawet szybować między koronami drzew. Lecz nigdy tak naprawdę nie stały się duże – nie były większe od kota domowego czy borsuka. Prawdopodobnie dlatego, że dinozaury stały się tak dobre w wielkich rozmiarach. Ssaki za to były doskonałe w małych. To właśnie z ich powodu nie spotkano tyranozaura czy triceratopsa w rozmiarze szczura albo myszy.
Ssaki ery mezozoicznej nie mogły zobaczyć czerwonego koloru. My możemy go zobaczyć. Dlaczego?
– Jesteśmy bardzo nietypowi jak na ssaki. Mamy dość dobre widzenie. Widzimy w kolorze. Większość ssaków nie może zobaczyć tego, co my. Byk nie widzi płachty jako czerwonej. Krowa nie może widzieć takich kolorów. I dlatego większość ssaków ma nudne ubarwienie. Niemal całe futro jest u nich czarne albo brązowe, może trochę czerwonawe, białe. Ale nie zobaczy się ssaków, które są zielone, fioletowe, różowe. Wszystkie te kolory znajdują się na ptasich piórach albo na skórze gadów. Ponieważ ptaki i gady mogą widzieć w kolorze. Myślimy, że w erze dinozaurów małe ssaki były zmuszone do życia w ich cieniu, wychodziły głównie nocą – gdy wielkie gady spały. Nie miałyby powodu widzieć w kolorze, więc tę zdolność utraciły. W zamian ssaki miały bardzo dobry słuch i węch. To odziedziczyły dzisiejsze gatunki. W przypadku niektórych, np. ssaków naczelnych, do których my należymy, to się zmieniło. Prawdopodobnie dlatego, że naczelne żyły wśród drzew – w złożonym środowisku. Dużo naczelnych jadło owoce, a te, kiedy dojrzeją, często przybierają kolor czerwony. To doprowadziło do zmiany widzenia u naczelnych, te ssaki ponownie wyewoluowały zdolność widzenia w kolorze.
W książce pisze pan o zmarłej w 2015 r. polskiej uczonej, Zofii Kielan-Jaworowskiej. Nazywa ją pan swoją bohaterką. Kim on była?
– Właśnie Zofia zaczęła znajdować całe szkielety ssaków mezozoicznych na mongolskiej pustyni Gobi. Była kierowniczką kilku takich wypraw. W ich trakcie polscy paleontolodzy zaczęli odkrywać większą różnorodność ssaków, niż się wydawało. Badania prowadzono w latach 60. i 70. XX w. Ostatnim przełomem były znaleziska z Chin w latach 90.
Znał ją pan osobiście?
– Miałem okazję ją poznać. Moja żona pochodzi z Anglii. Gdy odwiedzałem jej rodzinę, wykonałem trochę prac terenowych w Europie. Między innymi spędziłem dużo czasu w Polsce. Pracowałem tam z Grzegorzem Niedźwiedzkim i Tomaszem Sulejem. Razem z nimi badaliśmy odciski stóp dinozaurów oraz ich przodków. Jak również to, w jaki sposób zmieniał się ekosystem po wielkim wymieraniu na granicy permu i triasu. W trakcie jednego z wyjazdów, w 2010 r., odwiedziliśmy Zofię w domu koło Warszawy. Skończyła już wtedy 85 lat
Polska może być w pierwszej grupie. Tylko musi tego chcieć
Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim
Gdy myślę o pańskiej drodze i o pańskim pokoleniu, zawsze przypomina mi się opowiadana przez pana sytuacja. Gdy w roku 1974 przyjechał pan po wakacjach w Londynie na studia, zaczepił pana dr Kamiński, pytając: „Był pan w Londynie, zauważył pan, że doganiamy Zachód?”. A pan nie wiedział, co odpowiedzieć.
– To był mój pierwszy wyjazd na Zachód, w 1974 r. spędziłem prawie trzy miesiące w Londynie i pod Londynem. Doznałem szoku poznawczego, a rozmowa z dr. Kamińskim po powrocie stanowiła puentę. Kamiński był pod czterdziestkę, mógł ocenić Polskę gierkowską, porównać ją z wcześniejszą i powiedzieć, że się zbliżamy. Natomiast dla mnie, wrzuconego z realnego socjalizmu, nawet gierkowskiego, do wolnorynkowego ustroju Zjednoczonego Królestwa, był to absolutny wstrząs. Pojechałem tam na zaproszenie krewnego naszych znajomych z Białogardu, pana Józefa Dypka, robotnika, który pracował w fabryce Rovera, miał żonę Angielkę, a do Anglii trafił w czasie wojny; był z pokolenia mojego ojca. Jeździł samochodem, mieszkał w bardzo zadbanym segmencie z małym ogródkiem, podobnych segmentów na tej ulicy było zresztą mnóstwo. Teza o ustroju, który w centrum uwagi stawia klasę robotniczą, w zderzeniu z sytuacją robotnika brytyjskiego nie dała się w żaden sposób wytłumaczyć. To były dwa światy. Nie było tu czego dokładniej analizować. Szok pogłębił się parę miesięcy później.
Historia puka nam do drzwi
Bo pojechał pan do Moskwy.
– Nasza grupa studencka zorganizowała wyjazd sylwestrowy do Moskwy, Władimira i Suzdalu. Moskwa – hotel Intourist. Straszny był. Zamiast WC – stopy Lenina, czyli dziura w podłodze. Jeżeli oglądasz w roku 1974 Londyn i Moskwę, twoja podatność na propagandę o wyższości ustroju socjalistycznego nad innymi ustrojami zupełnie się rozmywa. Przepada. I w gruncie rzeczy od tamtego czasu cała postawa moja i mojego pokolenia krążyła wokół pytania: jak to zmienić? Co zrobić, żeby bardziej dogonić tych z Zachodu, a nie iść w stronę modelu, który nie był żadnym wzorem.
I się udało.
– Mam z tego powodu wielką satysfakcję. W Londynie byłem tyle razy, że nie jestem w stanie zliczyć. A gdy mnie pytają, w jakich hotelach tam mieszkałem, odpowiadam, że w wielu, także w tym najbardziej prestiżowym, w pałacu Buckingham. Bo składając oficjalną wizytę z żoną, mieszkaliśmy w Buckingham. Ale jest i innego rodzaju satysfakcja, ważniejsza: dzisiaj różnice między Warszawą a Londynem są naprawdę niewielkie, a niektóre są wręcz na korzyść Warszawy. To dopiero radość!
Spełniło się marzenie pańskiego pokolenia? Bo to przecież było marzenie pokoleniowe: przejść na tamtą stronę.
– Spełniło się w ogromnym stopniu. Powiem więcej: miałem – dzisiaj to widzę – naiwną nadzieję, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii. Dlaczego? Bo urodziłem się w 1954 r., czyli nawet fizycznie nie mogłem dotknąć stalinizmu. Polska PRL-owska była najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, co miało znaczenie, ale przecież dała nam coś, co jest naprawdę ogromną zasługą tamtego ustroju – przyzwoite, więcej, niezwykle porządne wykształcenie. Gierek dał nam otwarcie granic. Mogliśmy zacząć ten świat zwiedzać. I kiedy byliśmy już w dobrym wieku, z tym dobrym PRL-owskim wykształceniem, z tym obejrzanym światem, z możliwością porównania i próbą zaadaptowania niektórych wzorców z zewnątrz, okazało się, że dokonuje się wielki przełom, w którym miałem satysfakcję wziąć istotny udział. Polska staje się demokratyczna, my robimy kariery – jedni polityczne, drudzy biznesowe, jeszcze inni dziennikarskie. Kraj się rozwija…
Jak powiedział Fukuyama, koniec historii! Jest wspaniale!
I nagle historia zapukała!
– Pierwszym sygnałem, że wizja pokolenia, które omija wszystkie wojny i rafy, może zostać zachwiana, był dla mnie covid. Stanowił pierwszy szok: ten świat nie jest tak poukładany i bezpieczny. A później nastąpił szok absolutny, czyli agresja rosyjska na Ukrainę. I wszystko się pozmieniało. Raz, mamy wojnę za granicą. Dwa, mamy miliony uchodźców. Trzy, cała architektura świata się zmienia. Na razie jesteśmy na etapie chaosu, a co z tego chaosu się urodzi, nie wiemy. I to nie musi być lepszy świat.
Donald Tusk mówi, że żyjemy w epoce przedwojennej.
– Choć trzeba dzisiaj zachowywać bardzo dużo realizmu, a nawet w niektórych sytuacjach trochę wyostrzać, to przecież tego scenariusza odrzucić się nie da. Jeśli ktoś by pytał 10 lat temu, czy Polsce grozi fizyczna, wojskowa, bezpośrednia konfrontacja, odpowiedź brzmiałaby „nie”. Tym bardziej że jesteśmy w NATO, a kto by się chciał bić z NATO… Do dziś uważam, że to jest najlepsza tarcza i że Putin, chociaż coraz starszy i coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nie będzie się rzucał na NATO, bo nawet rzucenie się na Ukrainę nie przyniosło mu zwycięstwa szybko i łatwo, tylko krwawi. Jednak poczucie, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii, zostało mocno zachwiane.
Moje rozmowy z Putinem
Parokrotnie spotykał się pan z Władimirem Putinem. Rozmawialiście też o Ukrainie. Co zaskakujące, Putin myślał, że Ukraina to taki obszar, o który Polska rywalizuje z Rosją.
– Tymi kategoriami myślał! Podczas jednej z rozmów powiedział: Ukraina to walka dwóch imperiów. Pierwsze imperium przyszło mi do głowy natychmiast, a drugie… Już bardziej myślałem o Turcji. A on twardo o Polsce. Tłumaczyłem więc: nasze imperialne ambicje ustały wraz z końcem I Rzeczypospolitej, zresztą brutalnie przez was zdławione, to odległa historia. Ja tego nie widzę nawet w polskiej mentalności.
Tak to przedstawiałem.
Przekonał go pan?
– Nie wiem. Ale był to dla mnie praktyczny powód do przyjazdu, kiedy Leonid Kuczma poprosił mnie o pomoc w czasie pomarańczowej rewolucji. Dołączył się do tego Wiktor Juszczenko, od razu zacząłem dzwonić do Javiera Solany i Valdasa Adamkusa, żeby nie być samemu. Bo jak przyjadę sam, będzie to absolutne potwierdzenie tezy, że dwa imperia walczą o Ukrainę. Przyjechaliśmy we trzech, to była międzynarodowa misja, co miało sens. Natomiast gdy mówimy o Putinie, moja całkiem intensywna znajomość z nim przypadła na lata 2000-2005. To był Putin numer 1. Gdy patrzę dzisiaj na jego ewolucję i rozwój putinizmu jako swoistej ideologii, która organizuje to państwo, myślę, że musimy mówić o Putinie numer 4, a nawet numer 5.
Tak bardzo się zmienił?
– Putin numer 1 chciał rozmawiać i słuchać. W 2002 r. po inauguracji piłkarskich mistrzostw świata w Korei, wracając do Warszawy, zatrzymałem się w Moskwie. Rozmawialiśmy prawie cztery godziny! W cztery oczy, bez tłumacza, co wszyscy liderzy bloku poradzieckiego lubią. W obecności tłumacza są bardziej usztywnieni. Bo nie wiadomo… Putin już wtedy wyłożył mi, mówiąc wprost, główne cele, które chce osiągnąć. Pierwszy – odbudowanie silnej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej. To dla mnie cel oczywisty, każdy przywódca chce budować silną pozycję swojego państwa. A drugi cel to odbudować silną Rosję. No, jak słyszysz Wielikaja Rossija i jak jeszcze on powiedział, z kogo czerpie i kogo uważa za największych przywódców w historii tego kraju, czyli Piotra Wielkiego, Katarzynę Wielką i Iosifa Wissarionowicza, to wiemy, o jaką wielką Rosję chodzi! O wielką Rosję imperialną. A skoro on mówi o wielkiej Rosji, to Ukraina jest tu kluczowa, bo wielkiej Rosji bez Ukrainy zbudować się nie da. To oczywiście też oznacza, że w strefie rosyjskich wpływów są Białoruś, Kaukaz, Mołdawia, Azja Centralna… Ale Ukraina jest kluczowa.
Zatem już wtedy chciał ją podporządkować.
– To było jego marzenie. Ale później przyszła pomarańczowa rewolucja, która stanowiła dla niego szok. Uznał, że jeśli w Kijowie ulica może wymóc uczciwe wybory i zmiany polityczne, to oczywiste jest, że podobnie może być w Moskwie. I od roku 2004, od pomarańczowej rewolucji, marzenie Putina staje się planem Putina. Ten plan stara się on konsekwentnie realizować. Poprzez umocnienie wpływów politycznych na Ukrainie, poprzez prorosyjskie partie, poprzez odpychanie Kijowa od kontaktów z Zachodem. A od 2014 r., od Majdanu, od aneksji Krymu i Donbasu, zaczyna się już obsesja. Rezultatem owej obsesji jest ta wojna, absolutnie bezrozumna.
Gdyby Putin chciał mieć Ukrainę w strefie swoich wpływów, to metody soft power dałyby nieporównanie większy efekt. A tak tworzy podstawy do konfliktu ukraińsko-rosyjskiego na pokolenia. Bo nawet jeśli którego dnia – mam nadzieję, że tak się nie stanie – będzie miał całą Ukrainę w swojej strefie wpływów, to będzie ją miał razem z terroryzmem, partyzantami, wrogimi aktami i niską efektywnością pracy. Z niewolnika nie będzie miał przyjaciela. Duch ukraiński, który wzmocnił się za sprawą agresji Putina, będzie już stałym elementem.
I Zachód, i Rosja zmarnowały swój czas
Tak możemy konferować
Tej jesieni na czwartkowych imprezach wiedziemy prym. Jaga i Legia rywalizują wręcz o tytuł królowej balu
Trwaj, chwilo, jakże jesteś piękna! Dwutygodniowe interwały w europejskich pucharach mają moc utrwalania chwil – właśnie czas zastygł na tych kilkanaście dni, kiedy wszyscy powinniśmy wydrukować sobie statystyki Ligi Konferencji, oprawić je i powiesić w widocznym miejscu. Napawajmy się, bo tak pięknie jeszcze nie było.
Nasze dwa kluby na półmetku rozgrywek zajmują miejsca na podium w 36-zespołowej tabeli, a gdyby ktoś marudził, że to specjalnie dla nas stworzony Puchar Łamag i Patałachów, niechże spojrzy, kto tej lidze przewodzi. Legia i Jagiellonia ustępują bowiem stosunkiem bramek tylko londyńskiej Chelsea, a nasz najlepszy snajper, Afimico „Piętaszek” Pululu (w czwartek po raz pierwszy w fazie grupowej zakończył mecz bez gola zdobytego piętą), jest na szczycie listy snajperów, razem z Portugalczykiem João Félixem i Francuzem Christopherem Nkunku, gwiazdami światowego formatu.
Wygraliśmy dotąd wszystkie mecze, tracąc zaledwie jednego gola. Legia pozostaje w Lidze Konferencji jedyną drużyną z czystym kontem. Ba, wliczając rundy eliminacyjne, wygrała w bieżącym sezonie 11 z 12 rozegranych spotkań, raz tylko remisując z duńskim Brøndby. Ten mecz faktycznie kosztował sporo nerwów, zarówno kibiców, jak i trenera Gonçalo Feio, który od tego momentu znalazł się na celowniku wszystkich strażników dobrych obyczajów i arbitrów manier. Owszem, środkowy palec pokazany przyjezdnym kibicom nie przystoi coachowi, ale stanowczo zbyt wiele uwagi poświęca się pozaboiskowym wyczynom portugalskiego trenera.
Kazimierz Górski miał talent do błyskotliwych bon motów, które na stałe zagościły w słowniku futbolowym. Niegdyś rzekł był o Januszu Wójciku, że to „dobry trener, ale nie ma wyników”. W ten sposób kurtuazyjnie usprawiedliwiano zwolnienia coachów w polskich ligach, a wiemy, że nad Wisłą nie ma posady bardziej nietrwałej niż stołek trenerski. Zwalnianie trenerów stało się w Polsce sztuką dla sztuki, robi się to nie tylko spontanicznie, ale i, by tak rzec, profilaktycznie, prewencyjnie, bez związku z boiskową rzeczywistością. Teraz zdaje się obowiązywać zasada: „Zły trener, chociaż ma wyniki”.
Kampania medialna na rzecz zwolnienia Bestii,
Parada kłamców
PiS murem za Macierewiczem. Bo jak przyznać, że religia smoleńska to oszustwo?
Cała Polska widzi, że „badając” przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem, Antoni Macierewicz kłamał, fałszował dowody i ukrywał niewygodne ustalenia, m.in. raport amerykańskiego instytutu NIAR (National Institute for Aviation Research), który zajmuje się badaniem katastrof lotniczych. I szantażował tych ekspertów, którzy chcieli pisać prawdę. Państwo polskie za ów dokument zapłaciło, jak pokazuje raport Ministerstwa Obrony Narodowej, 8 mln zł.
Tak wyglądało kłamstwo smoleńskie, na którym PiS pasło się przez całe lata. Bez cienia empatii wobec tych, którzy stracili swoich bliskich.
Liczący 790 stron raport MON wszystkie te sprawy pokazuje czarno na białym.
Okazało się, że raport NIAR, za który – podkreślamy – zapłacono 8 mln zł i który potwierdzał, że pod Smoleńskiem doszło do katastrofy lotniczej, Macierewicz otrzymał już w grudniu 2020 r. Ale nie ujawniał go, gdyż opracowanie zawierało informacje, że zamachu nie było. Macierewicz otrzymał też trzy inne ekspertyzy, europejskie, które podobnie wykluczały zamach. Ich również nie upublicznił. W sumie jego podkomisja zamówiła 112 ekspertyz, by potem traktować je wybiórczo, naginając do swoich potrzeb.
Wiemy też, że zagraniczni eksperci, którzy nie chcieli podpisać się pod tezą o zamachu, byli przez Macierewicza szantażowani groźbą wstrzymania wypłaty wynagrodzenia.
Co ważne, w roku 2022 podkomisja Macierewicza opublikowała raport, w którym wszystkie informacje podważające tezę o zamachu zostały pominięte. Wręcz sfałszowano wyniki zamówionych badań.
NIAR – niewygodni Amerykanie
Na przykład w raporcie podkomisji Macierewicza czytamy, że powołując się na NIAR, podkomisja stwierdziła, iż część lewego skrzydła tupolewa posiadała „widoczne charakterystyczne cechy wybuchu”. W raporcie instytutu nie było zaś o tym mowy, przeciwnie, eksperci NIAR napisali: „Brak wskazań na wybuch”.
W raporcie podkomisji Macierewicza jest jeszcze jedno tego typu fałszerstwo. Otóż zawiera on rzekomy rysunek mający pochodzić z raportu NIAR, przedstawiający zniszczenia Tu-154 po katastrofie, z konkluzją, że istniała możliwość przeżycia pasażerów.
Jak się okazało, w raporcie NIAR tego rysunku w ogóle nie ma, za to jest informacja, że nie było możliwości przeżycia pasażerów. „Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, skąd pochodzi ten rysunek, ale na pewno nie pochodzi z raportu końcowego NIAR – mówił Cezary Tomczyk, wiceminister obrony narodowej. – Kwestia tego rysunku jest jednoznaczna, to po prostu poświadczenie nieprawdy w dokumencie państwowym”.
Podobnie było z opisem słynnej brzozy. Podkomisja Macierewicza twierdziła, że zderzenie z brzozą nie mogło być przyczyną katastrofy. Tymczasem raport NIAR wyraźnie podaje, że przeprowadzono symulację, która potwierdza, że w wyniku zderzenia z brzozą „zniszczeniu uległ pierwszy i drugi dźwigar skrzydła”. I że „przyczyną katastrofy było uderzenie skrzydła w drzewo”. Dodajmy, że gdyby nie było brzozy, Tu-154 i tak by się nie uratował, uderzał bowiem w kolejne drzewa, ścinając ich korony, i nie było już szans na ratunek.
To nie koniec fałszerstw. Antoni Macierewicz przekazał, że brytyjski ekspert ds. wypadków lotniczych Christopher Protheroe potwierdził ustalenia członka podkomisji smoleńskiej Kazimierza Nowaczyka o dwóch eksplozjach
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Trump 2.0. Ani śmieszny, ani straszny
Wola ludu zawsze zwycięża – stwierdził prezydent Joe Biden, gratulując Donaldowi Trumpowi wygranej. To nie jest banalna konstatacja – przypomina, że Ameryka jest demokracją i że wolne wybory są tego nieodzownym elementem. Że dziś z woli ludu władzę w Białym Domu otrzymał Trump, ale cztery lata temu, też wolą ludu, tenże Trump został z Białego Domu wyprowadzony.
Czy to znaczy, że lud jest kapryśny? Nie sądzę, raczej nie wybacza błędów. Spójrzmy na wyniki. W tych wyborach Kamala Harris zdobyła 67 mln głosów, a Trump – 72 mln. Ale cztery lata wcześniej poparcie wyborców kształtowało się na poziomie 81 mln za Bidenem i 74 mln za Trumpem. Innymi słowy, w większym stopniu to demokraci obecne wybory przegrali, niż republikanie wygrali.
Ale wygrali i Ameryka trafia na cztery lata w ich ręce. Niektórzy wyciągają z tego przesadne wnioski. Szaleje m.in. nasze PiS – żąda dymisji Tuska, woła, że Andrzej Duda jest ulubionym Polakiem Trumpa, więc teraz z nim trzeba wszystko ustalać. A politycy PiS dodatkowo donoszą w sztabie prezydenta elekta na rządzącą w Polsce koalicję.
Patrzę na te zachowania z głębokim niesmakiem. Nie rozumiem, dlaczego donoszenie obcym, tak kiedyś przez PiS krytykowane, dziś staje się składnikiem kultury działania tej partii. Nie rozumiem też, dlaczego strategią polskiej polityki ma być ostentacyjna służalczość wobec Ameryki (Radosław Sikorski nazwał to dość celnie) przy każdej okazji i w każdych okolicznościach. Wychodzi tu na wierzch – nawiązuję tym razem do opisów Jarosława Kaczyńskiego – gen poddaństwa, lizusostwa. Tfu…
Przypomnę, że za pierwszej kadencji Trumpa Duda z tym samym poddańczym zapałem wołał, że chcemy w Polsce Fortu Trump. Zostało to zignorowane. Co ciekawe, w wazelinowaniu Trumpa wyrósł mu rywal. Oto bowiem wyczytałem, że na Ukrainie mówi się już, że „plan zwycięstwa Zełenskiego został stworzony z myślą o wygranej Trumpa”. A pomysły, że USA wraz z partnerami będą mogły korzystać z ukraińskich surowców i że ukraińscy żołnierze będą mogli zastąpić żołnierzy amerykańskiego kontyngentu wojskowego w Europie, na pewno go przekonają.
Wyścig do pocałowania pierścienia zwycięzcy trwa. Nie widzę w tym wielkiego sensu. Donald Trump przy całej swojej nieobliczalności funkcjonuje w określonej rzeczywistości. Jako prezydent będzie definiował interesy USA i próbował je realizować. Lecz Ameryka jest dziś słabsza niż 20 lat temu i amerykański prezydent może dużo mniej. Jeżeli czegoś chce, musi się dogadywać, polityka transakcyjna obowiązuje także jego.
Na wysokim szczeblu decydują więc interesy, umiejętności polityczne, a nie przymilne uśmiechy.
Czy komuś to się podoba, czy nie, mamy zatem sytuację, o której politolodzy mówią od kilkunastu lat – utworzył się świat wielobiegunowy. To nie jest nieszczęście, to nowa sytuacja, na którą poważni politycy powinni być od miesięcy przygotowani. I trzeba sobie z nią radzić. Dotyczy to zarówno ekipy Trumpa, jak i polityków europejskich, no i nas samych.
Pożrą ostatni skrawek zieleni
Szarańcza zebrana w miliardową armię jest nie do zatrzymania i może zniszczyć wszystko, co stanie jej na drodze
Plaga szarańczy
Jako dominujący gatunek na Ziemi w dużej mierze kontrolujemy i marginalizujemy zwierzęta, które mogą nas skrzywdzić lub zaszkodzić naszym interesom. Jedno zwierzę jest jednakże zdolne do niszczenia na ogromną skalę ludzkich populacji i jest to zwierzę, któremu w dużej mierze nie jesteśmy w stanie się przeciwstawić. To nie jest jakiś fikcyjny współczesny megalodon czy tygrys ludojad; chodzi o rodzaj konika polnego – szarańczę. Owady te, zebrane w nienasyconą, nieustannie przemieszczającą się miliardową armię, są niemal nie do zatrzymania i mogą zniszczyć wszystko, co stanie im na drodze. Są zwiastunem katastrofy dla ludzi, których ścieżki skrzyżują się z ich drogą. Pożrą każdy ostatni skrawek zieleni, ogołacając uprawy, krzewy i drzewa z liści. Po przelocie roju okolica jest zniszczona, spustoszona tak, jakby strawił ją ogień.
Przybycie takiego roju oznajmia szemrzący, cykający odgłos niezliczonych skrzydeł i trzeszczenie szczęk stykających się z roślinnością. Kiedy szarańcza leci, nie widać słońca. Ludzie desperacko próbują odstraszyć rój. Podpalają opony, kopią rowy, próbują pryskać owady pestycydami. Wysiłki są jednak daremne. Pojedynczo szarańcza może być podatna na atak, ale w grupie jest bezwzględna – nic nie jest w stanie powstrzymać megaroju w ruchu.
W 2004 r. po obfitych, nietypowych dla sezonu deszczach ogromny wysyp szarańczy pustynnej przyniósł nieszczęście mieszkańcom północno-zachodniej Afryki. Rój, po raz pierwszy zauważony w Maroku, rozciągał się na ogromnym obszarze – jego szerokość równała się odległości z Londynu do Sheffield lub z Waszyngtonu do Filadelfii. W tym jednym roju było dziesięć razy więcej szarańczy niż ludzi na naszej planecie. Spustoszyła ona kraje, przez które przeleciała, zjadając starannie pielęgnowane uprawy i zostawiając gołe łodygi. Gdy kończyło się pożywienie, szarańcza ruszała dalej.
Zasięg rojów jest gigantyczny. O skali problemu świadczy to, że grupa, która odłączyła się od roju, licząca zaledwie 100 mln owadów, wylądowała na wyspie Fuerteventura, tysiąc kilometrów od miejsca, z którego wyruszyła. Pokonywała jeszcze większe odległości – np. w 1954 r., gdy rój przeleciał z Afryki Północnej do Wielkiej Brytanii, lub w 1988 r., gdy inny dostał się z Afryki Zachodniej na Karaiby, pokonując Atlantyk. Przynoszące zniszczenie, gdziekolwiek się pojawią, niewyobrażalne plagi owadów zagrażają jednej piątej powierzchni lądów na Ziemi, w tym niektórym najbiedniejszym krajom.
Nawet gdyby na tym się kończyło, już i tak byłoby źle, tymczasem różne części świata mają własne gatunki szarańczy, z którymi muszą się borykać. W ostatnim czasie zarówno Ameryka Środkowa, jak i Południowa zostały mocno dotknięte gwałtownym wzrostem liczebności rodzimej szarańczy, a Chiny i Indie cierpiały z uwagi na okresowe bardzo szkodliwe fale owadów. W 2010 r. rój australijskiej szarańczy plamistej zaatakował obszar wielkości Hiszpanii w rolniczym sercu wschodniej Australii. Niezależnie od tego, który gatunek zaatakuje, efekt domina wywołany przez rój może wykraczać poza bezpośrednie szkody w uprawach. Gdy szarańcza zajada się na śmierć, jej ciała zaczynają się piętrzyć, co stwarza koniunkturę dla innych zwierząt, takich jak szczury, które korzystają z nagłej gratki. W ten sposób jedna plaga rodzi drugą.
Łaskotanie
(…) Plagi szarańczy stanowią okresowo pojawiającą się reakcję na lokalny owadzi kryzys. Jeśli mamy sobie poradzić z szarańczą i zwalczać plagę rojów, musimy je zrozumieć. I tu właśnie wkracza nauka.
Fragmenty książki Ashleya Warda Życie społeczne zwierząt, przeł. Agnieszka Szling, W.A.B., Warszawa 2024