Choć od zamachu stanu minęło niemal pół wieku, upiory dyktatury wciąż rządzą Chile Korespondencja z Santiago – Gdyby nie Pinochet, Chile nie byłoby krajem, którym jest teraz – mówi jeszcze w samolocie José Pedro, 56-letni biznesmen, który na fotelu obok wypełnia deklarację celną przed wylądowaniem we wciąż chłodnym o tej porze roku Santiago. Z jego słowami trudno polemizować, jednak tylko do momentu, kiedy znów podnosi głowę znad kartki, by dokończyć myśl: – Wiesz, w Chile żyje się dzisiaj bardzo dobrze. Młodzi nie chcą wyjeżdżać z kraju, bo nie muszą. Za granicą byłoby im trudniej, gorzej. To wszystko dzięki Pinochetowi. Gdyby nie on, bylibyśmy dzisiaj drugą Argentyną, a nie daj Boże nawet drugą Wenezuelą. I rzeczywiście – realia stagnacji gospodarczej są dla dzisiejszych Chilijczyków raczej mglistym wspomnieniem przeszłości. Ale przypisanie zasług za ten stan rzeczy twórcy jednej z najkrwawszych dyktatur w historii XX w. jest już ryzykowne. W każdym razie, choć generał nie żyje od prawie 12 lat, a w tym roku przypada 45. rocznica przejęcia przez niego władzy, jego spuścizna w dużej mierze nadal kształtuje poglądy i podziały w chilijskim społeczeństwie. Zmiany, ale nie w taki sposób Europejskich obserwatorów życia w Ameryce Południowej peany na cześć Augusta Pinocheta wygłaszane w 2018 r. mogą szokować. W Europie przywykliśmy bowiem do jednoznacznej oceny reżimu wojskowego panującego w Chile w latach 1973-1990. O dyktaturze Pinocheta mówi się przede wszystkim w kontekście niesłychanie brutalnych represji i prześladowań przeciwników politycznych, drastycznych zbrodni na więźniach, łamania praw człowieka i stosowania sadystycznych metod, np. zrzucania żywych jeszcze opozycjonistów z helikoptera do Oceanu Spokojnego. Taki obraz dyktatury jest zresztą w pełni uzasadniony. Funkcjonariuszom reżimu udowodniono stosowanie tortur jako systemowego elementu funkcjonowania państwa. Przede wszystkim zaś udokumentowano ponad 100 tys. przypadków znęcania się, represji i morderstw na tle politycznym. Faktyczne dane powinny być rzecz jasna inne, lecz praktyka „znikania” więźniów, chowania ich w masowych grobach i przetrzymywania bez dokumentacji spowodowała, że wciąż tysiące rodzin maszerują ulicami Santiago, trzymając zdjęcia krewnych podpisane pytaniem: „Gdzie oni są?”. Sytuacja w Chile jest jednak dużo bardziej złożona. Chociaż dziś, prawie trzy dekady po transformacji ustrojowej (chilijska demokracja jest niemal rówieśniczką polskiej), coraz mniej osób publicznie neguje zbrodnie dyktatury, w społeczeństwie nie brakuje obrońców Pinocheta. Przyznają oni, że generał i jego ludzie byli zbyt brutalni, mimo to uważają, że zamach stanu i wprowadzenie wojskowych rządów uratowały kraj przed katastrofą gospodarczą. Tak przynajmniej sądzi Maria Teresa, emerytowana pracowniczka banku, dziś z rzadka opuszczająca willowe osiedle na przedmieściach Santiago. Przy filiżance kawy w swoim parterowym domu opowiada mi, że życie za czasów obalonego przez Pinocheta marksistowskiego rządu Salvadora Allende przypominało koszmar. – Nie mieliśmy niczego, bo niczego nie było. Benzyny, papieru toaletowego, podstawowych produktów spożywczych. Po wszystko trzeba było stać w godzinnych kolejkach, po benzynę stawałam o trzeciej nad ranem, a i tak mogłam wziąć tylko 20 litrów. Nikt nie miał tak dobrze jak ludzie Allende. Nazjeżdżali się ze wszystkich miasteczek na prowincji tutaj, do stolicy, i wszystko im było wolno. Strajki, blokady, barykady – wzdycha. Zapytana o sytuację w kraju dzisiaj i rozliczenie się z dyktaturą, rozkłada ręce: – Zamach stanu był potrzebny, ale nie w taki sposób, w jaki się odbył. Nie potrzeba było tylu represji. Ale nie mogliśmy nic zrobić, bo skąd mieliśmy o tym wiedzieć? Do niedawna nikt nie wiedział, co tak naprawdę się działo w więzieniach wojskowych. Kiedy pytam o jej doświadczenia z czasów reżimu Pinocheta, Maria Teresa opowiada, że były to dla niej i jej najbliższych lata spokoju i prosperity, która w dużej mierze trwa do dziś. Głos ścisza jedynie na chwilę, przyznając, że jeden z jej bliskich znajomych został, zresztą całkiem niedawno, skazany za tortury i łamanie praw człowieka. Dla bardzo wielu Chilijczyków z klasy średniej i wyższej dziedzictwo dyktatury jest właśnie tym, czym dla Marii Teresy – wstydliwym wycinkiem historii, który oplata spore części ich życiorysów i który coraz trudniej usprawiedliwiać wysokimi wskaźnikami ekonomicznymi. Tym bardziej że w zbiorowej pamięci społeczeństwa coraz mniej jest