W kilka świątecznych dni w polskich i słowackich Tatrach życie straciło 13 osób 29 grudnia, godz. 5 po południu, zmierzch. Czteroosobowa rodzina schodzi z jednego z najtrudniejszych szlaków – Żlebu Kulczyńskiego. Mają ze sobą raki i czekan. Nagle 38-letnia kobieta traci równowagę. Nastoletnie dzieci widzą, jak matka spada w przepaść. Nie przeżywa upadku. Ojciec, schodząc z gór, łamie nogę. Trafia do szpitala. Od Bożego Narodzenia do Nowego Roku śmierć zabrała w polskich i słowackich Tatrach 13 osób. Ginęli nie tylko turyści, ale także doświadczeni taternicy. W Boże Narodzenie na Świnicy TOPR-owcy znaleźli ciało turysty z Zamościa, który poślizgnął się i runął z ok. 200 m. Dzień przed sylwestrem po słowackiej stronie zginęli trzej doświadczeni słowaccy taternicy. – Trudno powiedzieć, czy można zapobiec śmierci, gdy giną nawet profesjonaliści – zastanawia się Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. – Przeważnie decyduje ułamek sekundy, zmieniająca się pogoda i błędna ocena sytuacji. Pogotowie Tatrzańskie, słucham W budynku zakopiańskiego TOPR nie gaśnie światło. Całą dobę kierownik dyżuru oraz ratownicy, a wśród nich lekarz i kierowca, czekają na wezwanie, by ruszyć z pomocą. Tomek Wojciechowski, ratownik i kierownik zmiany, przyjmuje telefony. Weryfikuje połączenia, sprawdza, gdzie znajduje się potrzebujący pomocy, czy wystarczy, że po rannego pojedzie karetka, czy muszą jednak wyjść ratownicy albo trzeba uruchomić śmigłowiec. Bywa, że turyści zaczynają schodzić po zmroku, a potem dzwonią do TOPR po pomoc, bo gubią drogę albo boją się sami zejść. Jeśli wykorzystują bezpłatną aplikację w telefonie, ratownik potrafi określić, gdzie znajduje się taka osoba, widzi także stan baterii w jej telefonie, dzięki czemu ocenia możliwość dalszego kontaktu. Jeśli nie użyli tej aplikacji, na podstawie rozmowy próbuje ustalić, gdzie jest turysta. – To najtrudniejszy punkt działania – opowiada Tomek. – Wypytuję, w którą stronę patrzy turysta, co widzi. Jeśli znajduje się w na tyle bezpiecznym miejscu, że może zejść samodzielnie, pomagam mu znaleźć drogę. Ratownik pracuje w dyżurce za szklanymi drzwiami. Przed nim monitory z aktualnym widokiem sytuacji w górach i całym systemem inicjującym połączenia. Co pewien czas dzwoni telefon. – Pogotowie Tatrzańskie, słucham – mówi Tomek. – Jeśli jest zespół ratowniczy na miejscu, niech wołają – słyszę, jak odpowiada. Na stoku turysta doznał urazu. Bez problemu dojedzie tam karetka. – Śmigłowiec uruchamiamy, gdy walczymy o życie i nie ma już czasu. Jest zawał, zatrzymanie akcji serca – mówi ratownik. Reanimacja bez skutku Gdy trzeba ratować życie, liczy się każda chwila. Najważniejsze jest pierwsze 10-15 minut. Oprócz ratowników z centrali TOPR w pełnej gotowości są ratownicy i piloci ze śmigłowca PZL W-3 Sokół. Dzięki tej maszynie udało się już uratować prawie 200 osób. Dwaj piloci, mechanik, kierownik zmiany i ratownicy dyżurują w hangarze nieopodal szpitala. Tuż obok jest niewielkie lotnisko. – Akcję ratunkową można przeprowadzić nawet w ciągu 20 minut – mówi kierownik zmiany Robert Kidoń. Śmigłowiec jest duży, może zabrać więcej niż jednego poszkodowanego. – Szkoda, że według przepisów możemy latać tylko w dzień – ubolewają ratownicy. Łukasz Migiel wspomina akcję sprzed sylwestra. – O godz. 7 rano do TOPR zadzwonił turysta, że przed chwilą w czasie podejścia z Doliny Pięciu Stawów na Kozi Wierch na zlodowaciałym śniegu poślizgnęła się dziewczyna i zjechała po zboczu kilkaset metrów, uderzając po drodze o wystające kamienie. Była nieprzytomna. Ze schroniska w Stawach wyruszyła z pomocą ekipa ratowników, wystartował też nasz śmigłowiec. Po desancie ratownicy rozpoczęli zabiegi resuscytacyjne. Turystkę położono na noszach i razem z ratownikiem windą wciągnięto na pokład śmigłowca, by przetransportować ją do szpitala. Cały czas kontynuowano reanimację. Lekarzom nie udało się przywrócić akcji serca. 29-letnia kobieta była w ciąży. Kilkanaście godzin na linie – To, co działo się w górach w ciągu ostatnich dwóch tygodni, to czarna seria – mówi dr Małgorzata Czaplińska z Powiatowego Szpitala im. dr. Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem. Nigdy nie zapomni sylwestra. 30 grudnia trzech turystów ze Śląska schodziło z Przełęczy pod Chłopkiem. Jeden z nich potknął się o linę i pociągnął