Trybiki czy bogowie w białym fartuchu?

Trybiki czy bogowie w białym fartuchu?

Pacjent na szpitalnym łóżku musi być czujny, bo chodzi o jego życie I. Nie rozpoznali raka 35-letni Artur M. z Zielonej Góry znalazł się w styczniu 2012 r. na oddziale urologii szpitala wojewódzkiego na Dolnym Śląsku z podejrzeniem kolki nerkowej. Zrobione tam USG sugerowało co innego – ropień okołowyrostkowy. Usunięto go po otwarciu brzucha. Następna wizyta u chirurga, już kontrolna, została wyznaczona za trzy miesiące. Mimo upływu czasu rekonwalescent czuł się równie źle jak przed operacją. Ból nie ustępował, a ropny naciek w okolicy wyrostka powiększył się. Artur M. ponownie szukał pomocy w szpitalu, tam jednak usłyszał, że tak to bywa po operacji, z czasem naciek się wchłonie. Nie zlecono dodatkowych badań. Kiedy w czerwcu M. znów się pojawił w szpitalu z bólem brzucha, skierowano go na zabieg appendektomii (usunięcie wyrostka robaczkowego, gdy jest w stanie zapalnym). Ale z odległym terminem 20 września. Cierpiący M. poszedł w międzyczasie po leki uśmierzające do swojego lekarza rodzinnego. Ten uznał, że środki przeciwbólowe to za mało, niezbędne jest skierowanie pacjenta do przychodni szpitalnej na pilną konsultację chirurgiczną. Dzięki temu Arturowi M. zrobiono w szpitalu wojewódzkim kolejne USG. Jednakże ordynator Jędrzej B. po obejrzeniu wyników uznał, że ponowna operacja jest zbędna, bo ból wywołują zrosty otrzewnej. Na jego polecenie nazwisko chorego wykreślono z grafiku zabiegów na 20 września. Pacjent dostał tydzień zwolnienia. I miał sobie kupić w aptece lek rozkurczowy No-spa. Ból nie mijał. Nie mając już zaufania do chirurgów ze szpitala wojewódzkiego, Artur M. poszedł po pomoc do prywatnego gabinetu lekarskiego. Ponownie wykonane USG, a następnie tomografia komputerowa ujawniły zaawansowany nowotwór jelita grubego. M. dostał się do szpitala powiatowego, gdzie guz usunięto. Był bardzo duży, na granicy operacyjności. Trzeba było wyciąć również kawałek jelita. „Dziś jestem po 13 chemiach – napisał Artur M. do okręgowego rzecznika odpowiedzialności zawodowej w Dolnośląskiej Izbie Lekarskiej – i nadal walczę o zdrowie. Gdyby już w czasie pierwszej operacji w szpitalu wojewódzkim pobrano materiał do badania histopatologicznego, oznaczono markery CRP w celu wykrycia stanu zapalnego i zapytano mnie, czy były zachorowania na raka w najbliższej rodzinie (a zdarzyły się), wreszcie powiązano znaczną utratę wagi ciała z możliwością choroby nowotworowej, właściwe leczenie zaczęłoby się co najmniej pół roku wcześniej”. Ordynator Jędrzej B. przesłuchany przez rzecznika najpierw zasłaniał się przed odpowiedzialnością, zrzucając winę na swojego podwładnego, chirurga Janusza D., a następnie stwierdził, że obaj postępowali zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej. Objawy kliniczne nie sugerowały choroby nowotworowej, a nie można było pobrać wycinka do badania histopatologicznego, gdyż istniało niebezpieczeństwo perforacji przewodu pokarmowego. Te wyjaśnienia rzecznikowi wystarczyły, aby umorzyć postępowanie. Pacjent nie dał jednak za wygraną i odwołał się do okręgowego sądu lekarskiego w innym mieście. W styczniu 2013 r. postanowienie o umorzeniu zostało uchylone. Zasadniczym powodem decyzji OSL była wymagająca wyjaśnienia duża rozbieżność w diagnozowaniu i leczeniu pacjenta między wojewódzkim szpitalem klinicznym a szpitalem powiatowym. Chirurdzy w obu placówkach mieli te same dane chorobowe, ale ich podejście do leczenia było całkowicie odmienne. Powołano biegłego ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Profesor stwierdził, że obaj chirurdzy ze szpitala wojewódzkiego, wyznaczając bardzo odległy termin badania kontrolnego, doprowadzili do co najmniej czteromiesięcznego opóźnienia w postawieniu diagnozy u chorego na nowotwór. Wyjaśnienia obwinionych, że nie pobrali tkanek do badania histopatologicznego, gdyż obawiali się perforacji przewodu pokarmowego, są niezgodne ze sztuką lekarską. W przypadku Artura M. takie niebezpieczeństwo nie istniało. W czasie ponownego przesłuchania przed OSL oskarżeni lekarze przyznali, że w ich szpitalu klinicznym nie było ograniczeń w wykonywaniu dodatkowych badań. Nie potrafili też wyjaśnić, dlaczego w karcie choroby pacjenta przerabiano daty. Sąd okręgowy uznał obu lekarzy ze szpitala wojewódzkiego za winnych i ukarał ich upomnieniami. Odwołali się do Naczelnego Sądu Lekarskiego. Naczelny rzecznik odpowiedzialności zawodowej wniósł o utrzymanie kary. Nim doszło do rozprawy, a był to już rok 2015, Artur M. trafił na noszach pogotowia do tego samego szpitala, gdzie nie rozpoznano u niego raka. Jak napisała do NSL żona pacjenta, do jej męża, przerażonego perspektywą kolejnej operacji, podszedł dr Janusz D.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2016, 2016

Kategorie: Kraj