Chrzanowski po stuleciu
Ignacy Chrzanowski to wielki uczony i znakomity autor, przede wszystkim “Historii literatury niepodległej Polski”, która jest regularnie wznawiana już od stu lat bez mała. Na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim jest zdeponowana biblioteka po Chrzanowskim i w moich czasach stanowiła osobny zakład polonistyczny, podobnie jak biblioteka Borowego. Ja sam jestem zresztą jakimś polonistycznym prawnukiem Chrzanowskiego. Objął on katedrę na UJ po Stanisławie Tarnowskim, a wykształcił Pigonia, Pigoń zaś był mistrzem Czesława Zgorzelskiego, który współmistrzował mnie. Takie polonistyczne powinowactwo, z którego każdy absolwent bywa bardzo dumny. Otóż po książkę Chrzanowskiego sięgnąłem przy okazji pracy nad swoim nowym “dziełem”, naturalnie nie po raz pierwszy. Po raz pierwszy to ja Chrzanowskiego czytałem w 1952 r., czyli prawie pół wieku temu. Ale w tamtych czasach znacznie modniejsze było analogiczne dzieło Krzyżanowskiego, o wiele bardziej aktualne. Co naturalnie nie przeszkadzało temu, że fundamentem do staropolszczyzny i tak był Chrzanowski. Byłem wówczas nim zachwycony, zresztą jego stylem, swadą i wiedzą zachwycam się i dzisiaj. Ale książkę czytam dziś zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Co się zmieniło? Chrzanowski po raz pierwszy wydał swoją “Historię…” w 1910, czyli prawie sto lat temu. Zważywszy, że takie dzieła nie powstają w okamgnieniu (ma prawie 900 stron, czyli 70 arkuszy wydawniczych), można spokojnie skreślić to “prawie” i uznać, że mija właśnie wiek od powstania tej książki. Przypominam, że to było jeszcze przed odzyskaniem niepodległości i wszyscy niemal wyłącznie o tym tylko myśleli. Więc robił tak i Chrzanowski. Czyli cenił w dawnej literaturze ducha wychowawczego, przyzwoitość, nabożność i wszelkie zalety z tym związane. Co mu zresztą, o dziwo, nie przeszkadzało bardzo surowo krytykować Kościoła, tak ostro, że teraz chyba jeden tylko Urban na to się odważa. A przecież Kościół przyjął to pokornie, z czego by wynikało, że jesteśmy dzisiaj bardziej dewocyjni niż sto lat temu. Nieprawdopodobne. Ale od tego czasu niepodległość odzyskaliśmy i przeżyliśmy mnóstwo politycznych, ale i literackich przygód. Wspominki, talizmany i westchnienia poszły w kąt, do tego stopnia, że chciano nawet Mazurka Dąbrowskiego zastąpić innym hymnem i to już w dwudziestolecie. W sensie literackim przeżyliśmy natomiast futuryzm, awangardę Witkacego, Gombrowicza, turpizm, Białoszewskiego i to też musiało doszczętnie przemienić nasze wyobrażenia o tym, co stosowne, piękne i dopuszczalne. W “Literaturze Polskiej” Jana Tomeckiego jest jakiś szcząteczek średniowiecza, Rej, Kochanowski, Szarzyński, Morsztyn, Modrzewski, Skarga, Pasek i Potocki. Moim zdaniem, nieco za skąpo, ale w zasadzie Tomecki ma rację. Po prostu cała ta literatura z jej poczciwością i dydaktyzmem jest najzwyczajniej w świecie nieczytelna. Zabawne natomiast, że to, co Chrzanowski przytacza jako wyraz upadku i złego smaku, w naszych oczach zyskało tymczasem na wartości. Ale my przeżyliśmy fascynację barokiem, a turpizm też nam niestraszny. Chrzanowski na przykład trzęsie się ze zgrozy nad takim fragmentem Zimorowicza: Już, hej niestetyż, one oświecone oczy Smrodliwa rosa bez przystanku toczy; Już czoło okazałe i udatną szyję Plugawy robak bez przestanku ryje… Ehej, niestetyż, twoje lube oczy I także pyskiem brzydkim czerw roztoczy. A mnie dzisiaj wydaje się to wcale niezłe, lepsze od dydaktycznych zacności. Ale my tymczasem zrehabilitowaliśmy księdza Bakę, zachwyciliśmy się Naborowskim i w ogóle zmieniliśmy niemal wszystkie oceny. Cóż, widocznie czas całą tę literaturę przewartościować, licząc się, niestety, z tym, że zostaną z niej tylko strzępy… Nie będziemy już naprawiali ojczyzny, zostawiając to zadanie politykom, księżom i publicystom, chyba że znowu spotka nas jakaś katastrofa. A Chrzanowski zostanie jako pomnik, zasłużony, wart przypomnienia, ale doszczętnie już niewspółczesny… Prawie mi wstyd, że jestem taki niewdzięczny. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint