Warszawa! To miasto atrapa. Taka Mława z awansu społecznego. Rozmowa z Jerzym Dudą-Graczem – Co to jest genius loci? Czy wierzy pan w jego istnienie? – Każde miejsce ma jedyny w swoim rodzaju kolor, niepowtarzalne światło, a nawet zapach, który tylko czasem udaje się przenieść pomiędzy wersy, nuty, czy pociągnięcia pędzla… Ale myślę, że ważniejsza jest dusza człowieka, dzięki której zmaterializowanie tych doznań jest możliwe w różnych dyscyplinach sztuki. – Czy jest pan człowiekiem wierzącym? – Tak, chociaż pełnym wątpliwości. Ponadto przeszkadza mi wierzyć rozpolitykowanie, pycha i religijność na pokaz. Ceremonialność fasady i bezceremonialność żądań. I ci obłudnie nawróceni po osiemdziesiątym roku. Pobożni, lecz najczęściej niewierzący. – Dlaczego mieszka pan w Katowicach? Urodził się pan i wychował w Częstochowie, najbardziej katolickim z polskich katolickich miast… – Częstochowa to piękne i straszne miasto, a Jasną Górę będę zawsze pamiętał z lat mojego dzieciństwa. Tam się kształtowałem i ja, i moja sztuka, zawieszona, jak pięknie to nazywa KTT, „między rozpaczą a drwiną”. Tam był pierwszy malarski „poligon”. Tam były cudowne nabożeństwa i malownicze pielgrzymki. Nie jakieś zradiofonizowane i zmotoryzowane manifestacje. Wtedy ludzie rozmodleni i gorliwi wędrowali lub jechali furmankami, ozdobionymi girlandami kwiatów. Kobiety w autentycznych zapaskach łowickich, częstochowskich, kieleckich… Chłopy ze sztandarami, chorągwiami, feretrony. Z całej Polski ściągały jakieś fantastyczne dziady proszalne. To wszystko było niezwykłe. Liturgia przedsoborowa też miała w sobie uroczystą łacińską tajemniczość i barwność… Biegałem ze szkicownikiem w czasie odpustów pod klasztor i szkicowałem świat, którego dziś już nie ma. Do Katowic pojechałem na studia. Kiedy się na nie dostałem, pomyślałem: Matko Boska, jak ja tu wytrzymam całe sześć lat? – Ale pozostał pan na 30 lat? – Dokładnie to już 38… Po prostu przyzwyczaiłem się! – A może to rodzaj manifestacji – opozycja wobec wszelkich koterii, elit, tzw. warszawki? – Nie, ale jakoś nie mam powodu, żeby mieszkać w Warszawie. Nie widzę tam dla siebie miejsca. To miasto-atrapa, w sensie urbanistycznym, a do tego z ambicjami metropolii, co czyni ją sztuczną i pretensjonalną. To taka Mława z awansu społecznego. Wolę więc autentyczną, zwykłą prowincję, gdzie wszystko: ludzie, ziemia i niebo są prawdziwe, choć niekoniecznie śliczne. – Przemysłowy pejzaż, zatrute powietrze? – Tak, ale za to ludzie mają dusze czyste i życie normalne. Trafiłem na Śląsk przypadkiem. Tu się ożeniłem. Tu urodziła się i wychowała nasza córka. Tu są groby Bliskich. Tutaj umrę. I naprawdę lubię Ślązaków. Lubię ich mentalność, ich europejskość „całą gębą”. Zawsze mnie fascynował śląski kult pracy, kult rodziny, umiłowanie porządku. Oni są bliżej Europy choćby przez fakt autonomicznej miłości do swojej małej ojczyzny. Dla „przeciętnego Polaka” Europa to Paryż, Londyn, Rzym. A tak naprawdę Europa to prowincje i landy, województwa, krainy. I Śląsk to wie! – Skoro na Śląsku wyczuwa się taką odrębność kulturową, to może uzasadnione są próby powołania, czy też prawnego usankcjonowania, istnienia „narodowości śląskiej”? – Bzdura! Śląsk ma swoją odrębność etniczną i kulturową, ale „narodowość śląska” to chory, polityczny pomysł kilku frustratów. Tam, gdzie pojawiają się aspiracje polityczne, na ogół zaczyna śmierdzieć. Inna sprawa, że Śląsk często był traktowany po macoszemu przez „Macierz”, do której dążył i za którą przelewał pot i krew. Tak było za II Rzeczypospolitej, tak było w PRL-u i tak jest dzisiaj. Czy coś się zmieniło na lepsze górnikom z kopalni „Wujek”? Mają swój pomnik, film „Śmierć jak kromka chleba” oraz perspektywę bezrobocia i jeszcze większego dziadostwa. A przecież wierzyli w wolną, sprawiedliwą Rzeczpospolitą i dziewięciu z nich za Nią zginęło. Mówiąc ich językiem: „Ta cołko Polska, mo ich w rzyci”. – Jest pan indywidualistą, samotnikiem – nie chce pan być łączony z grupami artystycznymi, z konkretnymi kierunkami, tzw. izmami. Czy rzeczywiście artysta powinien być „teatrem osobnym”? – Tak. Przynajmniej w moim zawodzie. W teatrze pewnie jest inaczej. Malarz pracuje sam, sam ryzykuje, sam wątpi i dręczy się, czy to, co robi, ma sens. Najczęściej nigdy się tego nie dowie. To jest przekleństwo i błogosławieństwo mojej profesji. Młodzi łączą się w grupy, sądząc, że razem łatwiej będzie się przebić. To dobrze, że chcą i mają nadzieję, bo kiedy wydorośleją – będą samotni. –
Tagi:
Ewa Gil-Kołakowska