Historia najstarszej w Polsce szkoły języka angielskiego Pierwszy chętny przyjechał o drugiej w nocy. Na trzy dni przed rozpoczęciem zapisów. Usiadł na krawężniku i wyjął zeszyt. Wpisał swoje nazwisko. Z numerem jeden. W ten sposób powtórzył warszawski rytuał, którego nie zmienili ani Bierut, ani Balcerowicz. Na początku września powstaje lista społeczna tych, którzy będą walczyć o miejsce w szkole języka angielskiego prowadzonej przez metodystów. „Zmęczone, poszarzałe twarze wychylają się spod koców. W ruch idą termosy. Kandydaci na poliglotów powoli rozprostowują członki zesztywniałe od całonocnego siedzenia w samochodzie” – tak sytuację opisywał „Sztandar Młodych”. Był rok 1988. Wiele osób na naukę dojeżdżało z Łodzi i z Sochaczewa. Pani Katarzyna Solecka, dziś redaktor wydawnictwa naukowego, pamięta tamte czasy. Właśnie zdała maturę, jeszcze nie przypuszczała, że to metodyści dadzą jej przepustkę do nowych czasów. W 1993 roku dostała pracę w piśmie kobiecym, bo po kursach u metodystów potrafiła perfekcyjnie przełożyć porady dla panienek. – Ale w połowie września 1988 r. byłam zaszokowana – wspomina. – Na dwa tygodnie przed zapisami zajrzałam do metodystów. A tu lista społeczna, dłuższa niż po meble z Emilii. Na liście zapisano już dwa tysiące osób, z których każda musiała codziennie meldować się przed wejściem. Potem dowiedziałam się, że dla nowych słuchaczy jest tylko 400 miejsc. Co zrobiłam? Odkupiłam jedno z początkowych miejsc w kolejce. To był towar. Nie wiedziałam, że w przyszłości będzie jeszcze gorzej. W dwa lata później moja młodsza siostra już od lutego musiała raz w miesiącu sprawdzać swoje miejsce na liście społecznej. A najgorsze, że potem lista zginęła i przy zapisach ledwo jej nie stratowano. Był rok 1990 i zapotrzebowanie na języki wzrosło. Towar deficytowy Miejsce u metodystów jako towar deficytowy często załatwiano po znajomości. Z tej furtki skorzystała pani Barbara, wtedy pracownik Ars Polony, sprowadzającej podręczniki dla szkoły. – To był inny świat – wspomina. – W latach 70. jako pierwsi sprowadzili nauczanie kabinowe – słuchawki i powtarzanie tekstu. Było w tym coś tajemniczego i perfekcyjnego. Poza tym podobało mi się, że każdy uczeń miał swoje angielskie imię. Pamiętam, byłam Brendą. Znajomi zazdrościli mi, że korzystam z najnowszych metod. Bo zapisy do metodystów i losy tej szkoły dzielnie towarzyszyły historii Polski. Okres powojenny był kiepski. – Nauczyciele siedzieli na walizkach – wspomina ksiądz Adam Kuczma, dyrektor w latach 1970-90. – Uchodzili za imperialistyczne, podejrzane wtyki i musieli uczęszczać na wykłady z marksizmu-leninizmu. Przełomem był Światowy Festiwal Młodzieży. W 1955 roku do Warszawy zjechał cały młody świat. Oszołomił modą, luzem i językiem angielskim. Polacy już nie chcieli dukać i ruszyli do metodystów, jedynych, którzy porządnie uczyli języka. Pomieszczenia pękały w szwach, w czasie jednej godziny 30-40 osób chłonęło magiczne słowa. Inni próbowali naśladować metodystów. Powstała spółdzielnia Wspólna Sprawa (bezskutecznie próbowała kupić metodystów), także Lingwista, ale pozostały ich bladym odbiciem. – W czasach Gomułki mieliśmy pełną swobodę – dodaje ksiądz Kuczma. – Edward Ochab zapraszał naszych nauczycieli, żeby go trochę podkształcili, prominenci przysyłali do nas swoje dzieci. Problemy z władzami wróciły, o dziwo, za Gierka. Jedną ręką częstował coca-colą, drugą przyduszał szkołę. Znowu zaczęły się teksty o placówce „wrednej ideologicznie” i imperialistycznej. – Pamiętam, jak w 1978 r. ostro zaatakowało nas kuratorium – opowiada ksiądz Kuczma. – Dostałem pismo, że jesteśmy placówką nielegalną, natychmiast mamy oddać pieczątki i zaprzestać działalności. Odwołałem się do urzędu ds. wyznań. Tam zapytano mnie, ilu jest metodystów w świecie. Gdy odpowiedziałem, że dziesiątki milionów, natychmiast padła dyrektywa: Zwolnić urzędniczkę z kuratorium, dać spokój metodystom, przecież nie możemy mieć przeciwko sobie milionów ludzi. Potem dotknął ich Sierpień ’80. Dwaj nauczyciele założyli związek zawodowy w Kościele metodystów. Po roku Zbigniew Bujak wytłumaczył im, że nie uchodzi. Lata 90. metodyści przyjęli filozoficzne. Wokół powstawały szkoły kuszące nauką w miesiąc, przez sen i bez stresu. – Uznaliśmy, że nam nie mogą zaszkodzić – komentuje Jolanta Kuczma, dyr. ds. nauczania. – I rzeczywiście, kolejki u nas nie zmalały, pracujemy nadal
Tagi:
Iwona Konarska