Pierwszą poetką, którą spotkałam w życiu, była Ewa Sonnenberg. Nie mogło być mowy, żeby jakikolwiek wieczór poetycki we Wrocławiu odbył się bez niej. Kiedy przyszłam w towarzystwie dwóch kolegów pod Klub Muzyki i Literatury, na ośnieżony plac Kościuszki, wynurzyła się z jakiejś bramy jak duch. Miała na sobie fioletowe futro, mroczny makijaż i kapelusz z wielkim rondem. W ręku trzymała lufkę (sic!), z której sterczał nie do końca sfajczony kiep. A kiedy podała mi rękę w koronkowej rękawiczce, myślałam, że zemdleję z wrażenia. W dodatku zaczął prószyć śnieg i tego było po prostu za wiele dla mojej młodzieńczej wrażliwości. I jeszcze to imię – Ewa – takie pojemne literacko, jakby stworzone specjalnie do wiersza. A nazwisko? Rozumiało się samo przez się, że Sonnenberg w naturalny sposób wymieniana być musi z Szymborską, Różewiczem i Herbertem – ludźmi o wspaniałych, twardych nazwiskach. Byłam w niebie. Przez cały wieczór zamiast słuchać bełkotu nieźle wstawionego poety (wiadomo, że na trzeźwo się nie da!) – mogłam bezkarnie obserwować, jak Ewa się porusza, siada, poprawia włosy. Wkrótce chciałam być wszędzie tam, gdzie ona. Nie było więc mowy, żebym nie poznała drugiej ważnej postaci we wrocławskim środowisku literackim lat 90. – Adama Borowskiego. Ten charyzmatyczny jegomość w dziwacznej jasnobrązowej skórzanej kurtce, która szeleściła przy każdym ruchu, był redaktorem naczelnym pisma „Dykcja” i miał na uniwersytecie w budynku polonistyki własny gabinet. Czyli tzw. redakcję. To w redakcji „Dykcji” wpadł mi po raz pierwszy w ręce legendarny niebieski numer „Literatury na Świecie” z przekładami poetów amerykańskich. Oszalałam. Był ciepły, wyjątkowo słoneczny październik, a alkohol czynił go wręcz nieznośnie pięknym. Przeczytałam potem „Czarodzieja” Nabokova i zrozumiałam własne pragnienia: chodziło o to, żeby wycisnąć coś z piękna, przytrzymać je przez chwilę w bezruchu. Było to możliwe jedynie dzięki wierszom. I chociaż powinnam się gniewać, że Adam B. trochę się ze mnie naśmiewał, mówiąc: „Wyobrażacie sobie, jaką Agnieszka musi mieć minę, kiedy pisze wiersze?”, zaczęłam bywać tam, gdzie Adam i Ewa, czyli w Klubie Muzyki i Literatury, w klubie Na Jatkach (gdzie w tym czasie mój przyszły mąż stoczył straszliwą i legendarną bitwę z ochroniarzem), w kawiarni Kalambur i w Czarnym Salonie, gdzie odbywały się wieczory poetyckie, różnego rodzaju konkursy, a nawet literackie festiwale. To tam poznałam innego ważnego dla mnie poetę, w chwili kiedy obezwładniał serdecznie schlanego amatora wierszy, który rzucił butelką w stronę jurorów i właśnie brał zamach na poetkę Urszulę Kozioł. Poeta obrońca w sweterku w romby był nie tylko mężny i przystojny. Kiedy przeczytałam jego wiersze, umówiłam się w kawiarni Francuskiej z młodziutkim pisarzem Michałem Witkowskim i wskazując niebieski tomik („weiter weiter”) z serii „Z Kołatką”, oznajmiłam mu: „Z tym poetą będę mieć dziecko”. Był to mój przyszły mąż Marcin Hamkało. Miałam wtedy 19 lat, on siedem więcej. Pracował w miesięczniku „Odra” i wkrótce poznałam inne jego talenty: naprawiał komputery wszystkim znajomym poetom. A także poetkom. Nadmienię tylko, że któregoś dnia w redakcji „Odry” komputer Urszuli Kozioł dosłownie spłonął. Ale kiedy Marcin rozgrzebał zgliszcza, stwierdził, że nie była to wina jego, tylko gwoździa, który został tam przez kogoś podstępnie umieszczony. Cóż, uważałam, że poeci wiodą wspaniałe próżniacze życie. Dziewczyny wydawały się cudownie zepsute, a chłopcy tak aroganccy i złośliwi, że po prostu nie mogłam się doczekać, żeby i mnie doszczętnie obrazili. A życie w redakcjach miało ten specyficzny kwaśny zapaszek tytoniu, kawy i zawilgoconego papieru. Niestety, już po chwili się okazało, że – powiem to słowami bohatera serialu „Mad men”: „Tu jest biuro, a tam jest życie. I tu jest dobrze, a tam jest życie”. Podobnie było z tymi redakcjami. Ale to już zupełnie inna historia. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint