Alleluja i do tyłu
WIECZORY Z PATARAFKĄ Nie bardzo wiem, po co właściwie czytałem tę książkę. Trzy tomy. Każdy ponad 600 stron, wabi się to łącznie „Księga słów”, a poszczególne tomy: „Uczeń”, „Zdradzony” i „Pan i głupiec”. Autorką całej trylogii jest niejaka J.V. Jones, Amerykanka, która w połowie lat 90. ubiegłego stulecia i tysiąclecia napisała te dwa tysiące stron pewnie dla chleba, tudzież z rozkoszy bazgrania, co jej ślina na język przyniesie. Ją rozumiem, siebie – już nie. Podobnie jak od własnej żony nie mogłem wydobyć zeznania, co właściwie jest ciekawego w „Wielkim Bracie”. Zacząłem czytać, a potem żal mi było już utraconego czasu i przeczytałem do końca. Nie dowiedziałem się literalnie niczego. Autorzy fantasy z reguły piszą tasiemce na kształt seriali telewizyjnych. Wszelkie rekordy pobił niejaki Jordan, który rozpoczynał się fascynująco, pisał tom za tomem, mnożył postacie, akcje, jednych uśmiercał, drugich wskrzeszał na tyle zręcznie, że dopiero przy jakimś 11., 12. tomie przestałem czekać na zakończenie i przerwałem lekturę. Jones oczywiście też jest zręczna, ale nie na tyle. Są tu naturalnie źli i dobrzy; dobrzy to chudopachołki, a źli są naprawdę bardzo źli: mordercy, sadyści, okrutnicy i gwałciciele. Poniosą na końcu stosowną karę, ale żadnego czytelnika to już nie zainteresuje, bo niby dlaczego? Dobrzy są i tak niemrawi, a kto zasiądzie na purpurowym czy może złotym tronie jakiegoś wydumanego kulawie imperium, to mi już naprawdę wszystko jedno. Parę rad ma znaczenie praktyczno-polityczne: zabijać kogo się da, żeby nie zdradził; jeśli wychodzimy za króla, to sprowokować zapłodnienie jeszcze przed wejściem do sypialni, bo w sypialni może czyha morderca albo w ogóle jakieś czary; kijanki na żywo jadać z pieprzem, choć i tak będą bez smaku, i sto innych mądrości. W pierwszym tomie piekarczyk ucieka z zamku, równocześnie zbiega także niedoszła królowa. Uciekają, uciekają i uciec nie mogą, bo ich za każdym razem łapią. I tak mija mniej więcej pierwszych 500 stron. Ale w końcu uciekli. Dalej już nie mam siły, piszę to ku przestrodze. Ostatni tom nosi efektowny tytuł „Pan i głupiec”. Otóż kompletnie nie wiadomo, kto jest kto, chyba żeby przyjąć, że panem jest autorka, a głupcem czytelnik… Co, owszem, możliwe. Podstawą sztuki czarodziejskiej, jak w niezliczonych innych powieściach fantasy, jest najpierw zaczerpnięcie mocy, a potem użycie. Tę regułę znam dość dokładnie, co więcej, pewien mag instruował mnie, jak to robić. Ale ani jemu, ani mnie się to nie udało. Ciekawe, że podobne sposoby stosują bioenergoterapeuci i nawet niekiedy z powodzeniem. Ale Jones i tego nie umie ciekawie opisać. Prawda, że takie rzeczy wymagają maksimum inwencji. W końcu, wedle niej, człowiek popada w stan takiego wyczerpania, że powinien mieć pomocnika – najlepiej jakiegoś olbrzyma-idiotę, który żadnych pytań nie zadaje, ze skóry każdego delikwenta obedrze, a wyżywi się skórką od chleba. Ale skąd zdobyć taki ideał? Gdybym miał takiego, wysłałbym go do moich redaktorów i wydawców, żeby z nimi skutecznie pogadał, choć niemowa. Hej, a sam bym się ustroił w atłasy i altembasy i w ogóle miałbym klawe życie. Fantasy, ta sprzed lat, unikała zarówno zbędnego okrucieństwa, jak i „ostrego” seksu. To się zmieniło, nie u wszystkich autorów i nie w każdej książce, co prawda, ale ta początkowa „wstydliwość” czy powściągliwość może należy już do przeszłości. Współczesny autor epatuje czytelnika czym może, na ogół z coraz słabszym efektem. Jeśli idzie o okrucieństwo, to nasi przodkowie wymyślili już chyba wszystko, co możliwe. Przypomnijmy sobie bodaj, co Elżbieta I zafundowała Bebbingtonowi, co Filip Piękny kochankowi swojej synowej czy łagodny polski król Piekarskiemu. Tu już wiele nowego na szczęście się nie wymyśli. Natomiast seks jest dotąd krainą znacznych możliwości, ponieważ na Zachodzie był do niedawna tabu, a sakralnych pomysłów wschodnich tak dobrze, jak byśmy nie znali. Ale i tu Jones jest do kitu. E tam, wolę już Bystrzycką… PS Tytuł tego felietonu jest bez sensu. Ale książka też. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint