O mnie można wszystko mówić, ale nie to, że to były „kaprysy gwiazdy” Z Teatru Ateneum przy ulicy Jaracza w Warszawie do Teatru Polskiego przy ulicy Karasia w linii prostej jest mniej więcej pół kilometra. Niewielki dystans przemierzył Andrzej Seweryn ze swojego pierwszego teatru po studiach aktorskich do teatru, w którym od lat sprawuje rządy. Ale paradoksalnie odkąd odszedł z Ateneum, aby rozpocząć przygodę w teatrze francuskim, do chwili gdy obejmował dyrekcję stołecznego Polskiego, przebył drogę ogromną. Mimo że coraz częściej wpadał do Polski, aby zagrać w filmie albo zrobić coś w teatrze, wydawało się, że to droga bez powrotu. Nie dlatego, że drzwi miał zamknięte – przeciwnie, po roku 1989 otwarte były szeroko. Po prostu bardzo się związał kontraktami, planami, obecnością ze swoim drugim krajem. Zwłaszcza kiedy został aktorem Komedii Francuskiej, trzecim cudzoziemcem zaangażowanym w tym zespole od czasów Moliera. Ten powrót w jakiejś mierze zaskoczył samego artystę, skoro w książce „Andrzej Seweryn” (2001) zwierzał się autorce Teresie Wilniewczyc: „Nigdy już (…) nie będę członkiem stałego zespołu teatralnego w Polsce. Moja praca w kraju będzie miała inny charakter niż dawniej. Nie do końca też będę rozumiał, co ona znaczy dla polskiej kultury, polskiej tradycji teatralnej. To będzie raczej jakaś ciągłość osobista”. A jednak stało się inaczej – 1 stycznia 2011 r. został dyrektorem Teatru Polskiego. Kto był świadkiem tego wydarzenia, nie zapomni wielkiej radości, której artysta nie próbował nawet ukrywać. Zadeklarował się wtedy jako strażnik tradycji, ale otwarty na nowe poszukiwania, nawiązując nie tylko do założyciela teatru, ale i do jego wieloletniego dyrektora Kazimierza Dejmka. Kiedy obejmował dyrekcję, w Warszawie mówiono, że to kaprys wielkiej gwiazdy, że mu przejdzie. Nie przeszło. W rozmowie dla PRZEGLĄDU z okazji otrzymania Nagrody im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya (2014) powiedział: „O mnie można wszystko mówić, ale nie to, że to były »kaprysy gwiazdy«. W żadnym wypadku. Prawdą jednak jest, że to, co tutaj odkryłem: mechanizmy pracy, relacje z władzami, relacje z publicznością, ewolucja artystyczna, obywatelska i moralna środowiska artystów, było dla mnie niespodzianką”. Przystępując do pracy w Polskim, wyznawał, że towarzyszy mu poczucie harcerskiej misji. Potwierdził to później: „Rzeczywiście użyłem tego sformułowania kilka lat temu, niektórzy z tego się śmiali. Tak, to przekonanie mi towarzyszy, a jednocześnie teraz przechodzi egzamin praktyczny, obywatelski. »Mówi pan: misja, misja, a co pan robi w teatrze?« – takie pytanie ma prawo postawić każdy widz. Tak więc niczego się nie wyrzekam, nie odżegnuję się od niczego”. Motyw harcerski przypominam nie od rzeczy, bo w harcerstwie, a ściślej harcerstwie walterowskim, w którym rej wodził Jacek Kuroń, Andrzej Seweryn przyswajał sobie zasady postępowania, którym pozostał wierny do dziś. Także jako aktor, którym został nie z powodu tradycji rodzinnych. Ojciec, który opuścił dom, gdy Andrzej miał 10 lat, był ekonomistą, kierował przedsiębiorstwami. Chłopca wychowywała matka, długie lata pracownica fizyczna i garderobiana w Teatrze Polskim. Można powiedzieć półżartem, że przecierała mu drogę do teatru od kulis. W szkole występował na akademiach, recytował, chodził na zajęcia teatralne do Pałacu Kultury i nasiąkał idealizmem, cnotami walterowskimi, które potem połączy z cnotami chrześcijańskimi. Mimo że matka była religijna, w szkole nie lgnął do Kościoła, to nastąpiło później. Ku zdumieniu ojca zdawał do szkoły teatralnej i od razu z sukcesem. W warszawskiej PWST trafił na wspaniałych pedagogów praktyków teatru. Jego nauczycielami byli: Janina Romanówna, Aleksander Bardini, Jan Świderski, Marian Wyrzykowski, Tadeusz Łomnicki (którego był asystentem). Uczyli świetni technicy, w arkana reżyserii wprowadzał Bohdan Korzeniewski. Seweryn często wspomina swoich profesorów, zachował dla nich wielką wdzięczność. Na czwartym roku studiów 30 stycznia 1968 r. wziął udział w manifestacji pod pomnikiem Adama Mickiewicza przeciwko zdjęciu z afisza Teatru Narodowego „Dziadów” w reżyserii Dejmka. Zatrzymany przez SB i skazany przez kolegium na grzywnę otrzymał wsparcie kolegów i profesorów PWST, którzy zorganizowali składkę na ten cel. Kiedy wrócił do szkoły, jak relacjonuje Teresa Wilniewczyc, Kazimierz Rudzki przywitał go słowami: „Panie Andrzeju, nakazano mi, bym panu udzielił surowej nagany z powodu pańskiej postawy. Gratuluję panu”. W ten sposób został namaszczony na opozycjonistę, ale choć angażował się w rozmaite akcje protestacyjne