Czekając na przywódcę?

Czekając na przywódcę?

Opowiadam się za trzecią drogą, czyli celowo prowokuję tych wszystkich, którzy powiadają, że jej nie ma. Karol Modzelewski, „Nowa Europa”, nr 28/30 1992 Od 10 kwietnia 2010 r., czyli od dziewięciu miesięcy, polskie media, a za nimi opinia publiczna, skupiają się na tragedii smoleńskiej. Emocje szczytują po opublikowaniu przez Rosjan raportu MAK. W tej sytuacji nastał chyba najwyższy czas, aby ktoś nieuwikłany w gry polityczne powiedział głośno, co było istotną praprzyczyną tej bezprecedensowej katastrofy. W moim najgłębszym przekonaniu była to wojna toczona od 2005 r. przez dwie postsolidarnościowe prawicowe partie wodzowskie, aspirujące do monowładzy, a na razie zawłaszczające centrum sceny politycznej z wiadomymi skutkami. Wodzowski charakter PiS to „oczywista oczywistość”. Platforma, mistrzyni PR, zręczniej maskuje swe oblicze, jej „wódz” zaś, obecny premier – dyskretniej eliminuje potencjalnych rywali do władzy, zarówno z obozu „postkomuchów”, jak i z własnego. Zaczęło się od „sprawy Jaruckiej”, której fałszywe oskarżenie, nagłośnione przez posła Platformy, Konstantego Miodowicza, spowodowało, że Włodzimierz Cimoszewicz, naówczas czołowy „postkomuch”, wycofał się z kandydowania na prezydenta. Donald Tusk od tego pomówienia się nie odciął. Nie wiadomo zresztą, czy ten manewr wyszedł mu na dobre. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Cimoszewicz nie zostałby prezydentem, ale w drugiej turze jego wyborcy gremialnie przerzuciliby głosy na Tuska, gdy tymczasem w zaistniałej sytuacji część z nas chyba w ogóle wycofała się z dalszego udziału w wyborach. I to mogło mieć niebłahy wpływ na ostateczny wynik, jakim było zwycięstwo śp. Lecha Kaczyńskiego (zaznaczam, że nigdy nie byłam i nie jestem zwolenniczką PiS, czemu swego czasu za IV RP dałam wyraz na łamach „Przeglądu” w tekście „O dwóch takich w oparach absurdu”). Potem mogliśmy obserwować, jak obecny premier rozstał się z dwoma z „trzech tenorów”, współzałożycieli Platformy, śp. Maciejem Płażyńskim oraz Andrzejem Olechowskim, którego nieoczekiwany sukces w poprzednich wyborach prezydenckich był kamieniem węgielnym Platformy. A dlaczego właściwie ze sceny politycznej zniknął „premier z Krakowa”, do czasu aktywista PO? Bo chyba nie chodziło jedynie o intelekt pani Nelly… Wreszcie – po „aferze hazardowej” premier (ponoć za radą J.K. Bieleckiego) pochopnie odsunął Grzegorza Schetynę, któremu na otarcie łez przydzielił stanowisko marszałka Sejmu – to samo, na którego przejęcie nie zgodził się w 2005 r., gdy Jarosław Kaczyński mu je proponował. Skąd jednak w szeregach postsolidarnościowej prawicy wystąpił ten pęd do wodzowania? Tu należałoby przeprowadzić pogłębioną, wnikliwą analizę karier trzech najważniejszych „wodzów”, którzy działali na kontynencie europejskim – Napoleona Bonapartego, Hitlera (Schicklgrubera) i Stalina (Dżugaszwilego). Wymagałoby to osobnego wywodu, zatrzymajmy się więc na Bonapartem, o którego zawodowi historycy francuscy wciąż jeszcze toczą spory, czy był chlubą, czy klęską „słodkiej Francji”. Napoleon Bonaparte, Korsykanin, według ówczesnych kryteriów bardzo skromnego pochodzenia, a na dobitkę niskiego wzrostu (jak Stalin…), syn rewolucji francuskiej, której miał się sprzeniewierzyć, dzięki swym niezaprzeczalnym zdolnościom zrobił zawrotną karierę, o jakiej za ancien régime’u nie mógłby marzyć. To jednak wskutek przerostu ambicji doprowadziło go do zguby. Nie wiem, czy znana jest liczba Francuzów oraz sojuszników Napoleona – w tym Polaków – którzy za te ambicje małego kaprala zapłacili życiem. O ile mi wiadomo, dotychczas nie pokuszono się o wiarygodną odpowiedź na pytanie, jakie jest podłoże psychospołeczne sprzyjające karierom „wodzów”, do których w Polsce należał przede wszystkim czczony dziś przez obie skłócone partie prawicowe Józef Piłsudski. Jeśli chodzi o nasze najnowsze dzieje, przede wszystkim należałoby zastanowić się dogłębnie nad fenomenem, jakim była pierwsza „Solidarność”, doceniając walory tego żywiołowego ruchu społecznego, ale nie zamykając oczu na słabości, których dopatrywałabym się głównie w charakterze elit. Do tych elit należeli też przedstawiciele Kościoła. Tu warto zwrócić uwagę na analogie między strukturą Kościoła rzymskokatolickiego oraz partii komunistycznej ZSSR: na szczycie nieomylny papież (pierwszy sekretarz), nieco niżej kolegium kardynalskie (Biuro Polityczne), dalej hierarchowie (Komitet Centralny), potem księża i zakonnice (członkowie, zwłaszcza aktywiści partii), a na dole Lud Boży (ludzie pracy). No comment… Wśród laickich elit pierwszej „Solidarności”, a także wśród 10 mln jej członków znajdowali się przedstawiciele różnych środowisk, o różnych orientacjach i kryjących się za nimi interesach. Spoiwem tej heterogenicznej wspólnoty było dążenie do odzyskania przez Polskę pełnej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2011, 2011

Kategorie: Opinie