Antarktyda jest nam potrzebna – mówi prof. dr Stanisław Rakusa-Suszczewski

Antarktyda jest nam potrzebna – mówi prof. dr Stanisław Rakusa-Suszczewski

Możliwe, że moratorium na eksploatowanie antarktycznych bogactw mineralnych nie zostanie przedłużone. Powinniśmy więc być obecni na szóstym kontynencie Prof. dr Stanisław Rakusa-Suszczewski – polarnik, biolog, członek korespondent PAN Rozmawia Andrzej Dryszel Co Polacy robią pod biegunem południowym? – Ci zamożniejsi coraz częściej przyjeżdżają tam jako turyści. Przede wszystkim jednak na Antarktydzie prowadzimy badania. Minęło właśnie 35 lat, odkąd na Wyspie Króla Jerzego powstała nasza stacja naukowa im. Henryka Arctowskiego, funkcjonująca nieprzerwanie do dziś. Miałem zaszczyt być jej założycielem, budowniczym i przez prawie 20 lat kierownikiem. Latem w stacji pracuje ponad 20 osób, zimą od siedmiu do dziesięciu. Statek z Gdyni przypływa tam raz do roku, zwykle w listopadzie, na początku antarktycznego lata. Przywozi zaopatrzenie i nową zmianę, a zabiera starą. Do przepłynięcia ma prawie 16 tys. km, podróż trwa ponad miesiąc. Grupa letnia pracuje na stacji od listopada do końca marca, potem wraca statkiem do Ushuaia i samolotami do kraju. Grupa zimowa zostaje na cały rok. Tyle czasu na końcu świata. Można chyba się zanudzić. – Tam nie ma pięciu minut na nudę. Agregaty, sprzęt jezdny, sprzęt pływający, aparatura badawcza, naukowcy. Trzeba ich wywieźć, przywieźć, nakarmić, leczyć w miarę potrzeby, zapewnić normalne funkcjonowanie wszystkich urządzeń. Roboty jest po uszy. Raz do roku Arctowski ogłasza nabór. W stacji potrzebni są m.in. lekarz, kucharz, energetyk, radioelektronik, mechanicy, operatorzy ciągnika, transportera i kutra. Badania naukowe prowadzą zaś przede wszystkim pracownicy Zakładu Biologii Antarktyki PAN należącego do Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN oraz naukowcy z wszystkich polskich uniwersytetów uczestniczący w rozmaitych projektach międzynarodowych. Ale i specjaliści spoza tych placówek mogą pracować w Arctowskim, o ile ich projekty badawcze będą zsynchronizowane z działalnością ZBA PAN i znajdą się środki na ich finansowanie. Mamy też program badań podwodnych, dlatego w stacji przebywają nurkowie. Generalnie chętnych jest zawsze więcej niż miejsc, ostatecznego wyboru dokonuje komisja rekrutacyjna. Najgroźniejszy ogień Czy warunki życia w Arctowskim są spartańskie? – Ja uważam je za komfortowe, choć to pojęcie względne. Np. w stacjach amerykańskich mieszka się wygodniej niż w luksusowo wyposażonych mieszkaniach. W Arctowskim jest świetna, urozmaicona kuchnia, z owocami i warzywami włącznie (oczywiście to mrożonki, dostarczane raz do roku). A alkohol? – Dostępny w rozsądnych ilościach, tam są przecież dorośli ludzie. Natomiast palić w stacji nie wolno. Każdy członek załogi ma oddzielny, choć malutki pokój, są łazienki z prysznicami. Kiedy w 1977 r. decydowałem o lokalizacji stacji, miałem szczęście – trafiłem na miejsce, w którym woda słodka płynie cały czas. W sąsiednich górach jest wielka niecka, gdzie wytapia się zmarzlina, w rezultacie nawet w zimie stacja ma bieżącą wodę i nie trzeba topić śniegu. Można się kąpać, ludzie ładniej pachną… Gdy wcześniej przebywałem na stacji rosyjskiej, raz w tygodniu mieliśmy banię i to wszystko. Panie też spędzają po kilkanaście miesięcy w stacji? – Tak, i to praktycznie od początku jej istnienia, choć wciąż pozostają w mniejszości. Doskonale sobie radzą, ich obecność w raczej męskim środowisku nie powoduje żadnych problemów. Potwierdziły to także amerykańsko-polskie, trzyletnie badania małych, izolowanych grup, zorganizowane przez NASA (bo te wyniki są przydatne w lotach kosmicznych) na stacjach polarnych różnych państw, w tym w Arctowskim. Reakcje przebywających tam ludzi nie odbiegały od ogólnie przyjętych norm. W tej chwili w Arctowskim też oczywiście pracują panie. Czy praca polarnika może być niebezpieczna? – Na Antarktydzie nie ma niedźwiedzi, zagrożenie ze strony zwierząt nie istnieje. Zdarzają się natomiast, jak wszędzie, nieszczęśliwe wypadki. W 1978 r. dwaj naukowcy, którzy podczas badań mieszkali w domku poza stacją, zatruli się gazem. Byli zmęczeni, zasnęli, kuchenka zgasła, być może zalana kipiącą wodą. Prof. Krzysztof Birkenmajer leżał na górnej koi i przeżył. Prof. Stanisław Baranowski był na dole, został przewieziony do Polski, niestety nie udało się go uratować. A pana najtrudniejszy moment? – Przeżyłem go rok później, latem. Siedziałem w budynku stacji, w kapciach. Raptem, nie zakładając butów, postanowiłem wyjść; wsiadłem do gazika i pojechałem nad brzeg morza, gdzie wielki ciągnik gąsienicowy miał właśnie spychać do wody łódź stojącą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2012, 2012

Kategorie: Nauka