Antyterrorystyczna klapa

Antyterrorystyczna klapa

Dwa dni ustalano tożsamość bombowego szantażysty, który sparaliżował stolicę. Kiepski informatyk potrzebowałby na to kilkunastu minut To były sceny jak z sensacyjnego filmu. Otoczone kordonem policji centrum miasta, ubrani w specjalne kombinezony pirotechnicy i wóz saperski z charakterystycznym koszem do przewożenia bomb. Ryki policyjnych syren potęgowały tylko atmosferę zagrożenia, która tego dnia – w piątek, 10 czerwca br. – udzieliła się wielu mieszkańcom Warszawy. Gdzieś w podziemiach, na skrzyżowaniu dwóch najważniejszych stołecznych ulic – Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich – być może znajdował się ładunek bombowy ze śmiercionośnym sarinem… Tak przynajmniej sugerował szantażysta w e-mailu wysłanym we wtorek, 7 czerwca, do redakcji TVN, który jeszcze tego samego dnia trafił do stołecznej policji. „Czy w Polsce da się użyć sarinu? Da się…”, groził autor listu, ujawniając, że zamierza zdetonować ładunek z gazem w piątek o godz. 15. Na kilka godzin przed planowanym wybuchem pirotechnicy zaczęli przeczesywać podziemny pasaż handlowy pod skrzyżowaniem, okoliczną stację metra i tunele pobliskiego Dworca Śródmieście. Niczego nie znaleziono, więc po godz. 18 odwołano alarm, odblokowując newralgiczny punkt miasta, przez który w ciągu dnia przewija się 250 tys. osób. Kosztowna operacja okazała się niepotrzebna, lecz władze Warszawy uznały ją za sukces – miała bowiem potwierdzić skuteczność stołecznych służb w sytuacjach kryzysowych. Czy rzeczywiście potwierdziła? Nieprzygotowane szpitale Już następnego dnia w niektórych mediach pojawiły się informacje podważające profesjonalizm sztabu kryzysowego z prezydentem miasta Lechem Kaczyńskim na czele. Choć o zagrożeniu atakiem wiedziano od trzech dni, dopiero w piątek po godz. 13. do warszawskich szpitali dotarły z magistratu informacje o konieczności wprowadzenia pełnej gotowości. Przy czym w faksach nie podano, o jakie zagrożenie chodzi. Szpitale zatem nie wiedziały, na co się przygotować, jakiego rodzaju pomoc medyczna będzie najpotrzebniejsza! Tymczasem po doświadczeniach moskiewskiej Dubrowki nikogo chyba nie trzeba przekonywać, jak katastrofalny okazuje się brak wiedzy na temat możliwych urazów ofiar zamachu… Mało tego. Robert O., autor wspomnianego e-maila, został ujęty dopiero w czwartek, dwa dni po wysłaniu pogróżek. Co w tym czasie robiła policja, skoro nawet kiepski informatyk byłby w stanie w ciągu kilkunastu minut ustalić komputer, z którego wysłano wiadomość? Zwłaszcza że Robert O. dziecinnie się podłożył, wysyłając list z własnego, domowego komputera. I wcale przed policjantami się nie ukrywał… Czy rzeczywiście jego pogróżki potraktowano jako realne i poważne zagrożenie? Bo jeśli tak, to dlaczego dalsze działania służb wręcz urągały profesjonalnym metodom stosowanym w takich sytuacjach? Otrzymanie tego rodzaju wiadomości powinno spowodować działania prowadzone dwutorowo – po pierwsze, próby namierzania i ujęcia autora anonimu (co nieudolnie uczyniono); po drugie – natychmiastowym zabezpieczeniem i sprawdzaniem wytypowanego do ataku miejsca. Po co ten cyrk? – To elementarz działań antyterrorystycznych – mówi Jerzy Dziewulski, poseł SLD, były antyterrorysta. – Z jego podstawową regułą, że terrorystom nie należy wierzyć! Bo jeśli informują oni o swoich planach, to nie czynią tego z dobrej woli, by uprzedzić czy zminimalizować skutki ataku. To element dezinformacji! A sztab kryzysowy dał się na nią nabrać. Ta bomba mogła nawet wybuchnąć w piątek, ale nie o 15., lecz o 11., nie w tunelach dworca, lecz na stacji metra. I mielibyśmy wówczas niezły pasztet. Co należało uczynić? Jeszcze we wtorek sprawdzić i zaplombować wszystkie nieużywane pomieszczenia w tej okolicy. Przeczesać perony i torowiska, a później, systematycznie, powtarzać tę czynność – niekoniecznie w środku dnia. Pod pozorem działań profilaktycznych rozwiesić lub ogłaszać komunikaty o potencjalnym zagrożeniu i konieczności zwracania uwagi na nietypowe sytuacje. – Proszę mi uwierzyć, to zniechęciłoby terrorystę do przeprowadzenia ataku – dodaje Dziewulski. Dlaczego więc nie podjęto takich działań? Niewykluczone, że wbrew oficjalnym deklaracjom całej sprawy nie potraktowano jako realnego zagrożenia. Na całym świecie działa 12 wytwórni produkujących sarin, a jego obrót jest skrupulatnie rejestrowany. Trudno zatem zakładać, by gaz mógł się dostać w ręce Roberta O., bezrobotnego 30-latka spod Warszawy. O czym zapewne ABW, która włączyła się do operacji, poinformowała sztab kryzysowy. Ponadto gdy ujęto już szantażystę, bardzo szybko ustalono, że to człowiek z problemami psychicznymi – ze zdolnością do konfabulacji włącznie (czego dowodem wymyślenie Irańczyka jako zleceniodawcy wysłania listu).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 25/2005

Kategorie: Kraj