Komu zależy na pokoju na Bliskim Wschodzie? Pesymiści taki rozwój wydarzeń przewidywali od dawna. Oglądając – wstrząsające, to prawda – zdjęcia izraelskich czołgów, kruszących gąsienicami palestyńskie ulice i ostrzeliwujących już nie tylko siedzibę Jasira Arafata w Ramallah, ale także okolice Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem, przeciętny człowiek jest jednak zaszokowany i musi mówić o czarnym scenariuszu dla Bliskiego Wschodu. Zastanawia się, dlaczego Izraelczycy zdecydowali się na zbrojny atak na Autonomię. A teraz – także wbrew rezolucjom ONZ – nie wycofują się z zajętych terenów, ale zajmują kolejne miasta, łącznie z największymi ośrodkami arabskimi na Zachodnim Brzegu Jordanu, Nablusem i Hebronem. Kiedy w piątek, 29 marca, o świcie izraelskie czołgi całkowicie zablokowały wszystkie trzy wejścia do kompleksu budynków w Ramallah na Zachodnim Brzegu Jordanu, gdzie od 1 grudnia ub.r. przebywał (w faktycznym areszcie domowym) Jasir Arafat, a zaraz potem buldożery zaczęły rujnować okoliczne budynki, na 100% nie było wiadomo, czemu taka akcja ma służyć. Jeszcze jeden pokaz siły, czy początek realizacji szerszego planu, zadawali sobie pytanie obserwatorzy wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Od początku wiadomo było jedno: z wojskowego punktu widzenia opór palestyński – w tym wypadku w siedzibie Arafata w Ramallah, ale także w skali całej Autonomii – nie miał szans powodzenia. Nie tylko dlatego, jak chce czasami skłonna do efektownych, ale nieprawdziwych skrótów myślowych światowa prasa, że przeciw czołgom Palestyńczycy mają jedynie karabiny i trochę trotylu (dysponują też bardziej zaawansowanym sprzętem wojskowym). Także z tego powodu, że plany zbrojnego zajęcia palestyńskich obszarów przygotowywane były w drobiazgowy sposób od wielu miesięcy. Trudno, oczywiście, by to, co dzieje się Ramallah, Betlejem, Nablusie i wielu innych miejscach izraelsko-palestyńskiej konfrontacji nie wywołało fali negatywnych emocji w świecie. „Izraelski premier, Ariel Szaron, przekroczył kolejny Rubikon”, powiedział komentator telewizji CNN w dniu ataku na siedzibę Jasira Arafata. Po odmowach kontaktów z palestyńskim liderem – dopóki trwać będą zamachy terrorystyczne przeciw Izraelczykom; po zablokowaniu wyjazdu Arafata na szczyt państw arabskich w Bejrucie w połowie marca, teraz premier Izraela – komentowali wtedy dziennikarze – zaryzykował narażenie na niebezpieczeństwo bezpośrednio przywódcy Palestyńczyków. W minionym tygodniu słychać było też oskarżenia o brak szacunku dla życia cywilnych mieszkańców Zachodniego Brzegu Jordanu, o łamanie praw człowieka i konwencji międzynarodowych, a także o lekceważenie przez rząd Izraela wrażliwości całego świata na świętość chrześcijańskich i nie tylko chrześcijańskich miejsc kultu w Jerozolimie i Betlejem. Sytuacja – obserwowana wyłącznie poprzez pryzmat takich skojarzeń – wydawać się może schizofreniczna. Lider jednego kraju wydaje rozkaz, by dokonać fizycznego ataku na przywódcę innego państwa, choćby (jak Autonomia Palestyńska) znajdującego się dopiero na drodze do pełnej niezawisłości. Na dodatek ten sam polityk (mowa, oczywiście, o Arielu Szaronie) kilka dni wcześniej w wywiadzie dla telawiwskiego dziennika „Jedijot Achronot” głośno mówi, że żałuje obietnicy złożonej jakiś czas temu Stanom Zjednoczonym, że powstrzyma się od fizycznego rozprawienia się z Jasirem Arafatem. Izraelczycy wywołują pożary ogniem artyleryjskim m.in. w palestyńskich meczetach. Wojsko nie wpuszcza na rozmowy z liderami Autonomii dyplomatów z państw Unii Europejskiej, a nawet specjalnego wysłannika USA, gen. Anthony’ego Zinniego. Ariel Szaron publicznie mówi, że chciałby banicji Arafata. Czy Bliski Wschód znalazł się w rękach szaleńców? A przynajmniej jednej takiej postaci – czyli, jak chce część krytyków Izraela, Ariela Szarona – która wykopuje kolejny grób nadziei na osiągnięcie w dającej się przewidzieć przyszłości pokoju pomiędzy Izraelem i Palestyną? Są komentatorzy (a wtórują im chętnie politycy palestyńscy), którzy twierdzą, że to właśnie Szaron jest symbolem zła w trwającej od kilkunastu miesięcy najnowszej odsłonie palestyńsko-izraelskiego konfliktu. W ich interpretacji to obecny premier Izraela (jeszcze jako przywódca prawicowej opozycji) sprowokował tzw. drugą intifadę Palestyńczyków, pojawiając się demonstracyjnie na świętym dla Arabów Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie wczesną jesienią 2000 r., co skończyło się wybuchem antyizraelskich zamieszek. To on pozwalał, już jako szef rządu izraelskiego, na rozbudowę osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu Jordanu i wydał polecenie, by służby specjalne Izraela
Tagi:
Mirosław Głogowski