Z namnażaniem się prawa nie radzą sobie nie tylko laicy, ale nawet zawodowi prawnicy Inflacja prawa to potoczna nazwa zjawiska w procesie legislacyjnym polegającego na tworzeniu nadmiernej i niewspółmiernej do potrzeb liczby przepisów prawnych. W ubiegłym roku polski Dziennik Ustaw miał 1742 pozycje, a co dwa dni w życie wchodziła nowa ustawa. Z takim namnażaniem się prawa nie radzą sobie nie tylko laicy, ale nawet zawodowi prawnicy. Dla porównania: w 1919 r. Dziennik Ustaw kraju, który dopiero co odzyskał niepodległość i musiał uregulować wszystko, miał 523 pozycje. Średnio każdego dnia w Polsce pojawiają się cztery akty prawne. Wiele z nich to rozporządzenia, które regulują rzeczy tak istotne, jak dokładny wzór formularza dla wycieczek w Unii Europejskiej. Został on poddany regulacji 10 października br. i określono, że taka lista musi zawierać imię, nazwisko, miejsce i datę urodzenia oraz obywatelstwo. Inne dotyczą spraw ważnych i zmieniają ustawy, które zmieniały inne zmienione wcześniej ustawy. 30 maja 2014 r. (ale też 23 czerwca i 21 lutego 2014 r. oraz 6 grudnia 2013 r.) uchwalono np. „ustawę o zmianie ustawy o systemie oświaty oraz ustawy o zmianie ustawy o systemie oświaty oraz niektórych innych ustaw”. Poważnie. Częste jest też nowelizowanie aktów prawnych, które jeszcze nie weszły w życie i wciąż są w okresie vacatio legis. Do wyobraźni przemawiają statystyki. Średnio co dwa dni wchodzi w życie nowa ustawa. W ubiegłym roku było ich 167, w tym, do początku listopada – już 160. Jan Cipiur z Obserwatora Finansowego obliczył, że tylko pomiędzy 2007 a 2010 r. wyprodukowano w naszym kraju 68,3 tys. stron prawa. By umieścić to w odpowiednim kontekście, przypomnę, że w 1989 r., pod sam koniec PRL, która przez wielu jest wskazywana jako symbol biurokracji dławiącej ludzką inicjatywę, było ich 1186. W Wielkiej Brytanii, gdzie i tak narzeka się na nadmiar, jak mówią Anglosasi, „czerwonej taśmy”, odpowiedni dziennik urzędowy ma zaledwie 3 tys. stron rocznie. Znacznie mniej niż polskie 68 tys. w trzy lata. Choć trzeba przyznać, że bywa też gorzej. Unijne dzienniki ustaw są jeszcze obszerniejsze. Do tego większość nowego prawa nie jest w istocie nowa, bo 70% stanowią nowelizacje. Po kilkadziesiąt razy nowelizowano najważniejsze kodeksy: karny, cywilny i pracy. To samo dotyczy przepisów o ubezpieczeniach emerytalnych czy prawa budowlanego. Szczególnie dużo jest poprawek w ustawach podatkowych. Tylko w pierwszej połowie 2011 r. przepisy o VAT zmieniano 40 razy. Nie może być inaczej, skoro – jak stwierdził Sąd Najwyższy – „legislacja w Polsce, zwłaszcza w społecznie wrażliwych sprawach takich jak przestępczość, ochrona zdrowia czy finanse, działa w dużej mierze na zasadzie wahadła. Jedno, dwa medialne wydarzenia mogą radykalnie zmienić politykę państwa wobec np. zasad transportu drogowego”. Liczba koniecznych zmian to wyraźny sygnał, że przepisy są od początku źle projektowane, a proces legislacyjny produkuje kolejne wymagające korekty buble. Ich śledzenie przekracza możliwości prawników, a co dopiero mówić o laikach, którzy jednak są zobowiązani tego prawa przestrzegać. Zawsze regulować – Wpadliśmy w pewien tryb myślenia o państwie, w którym prawo szczegółowo określa reguły poruszania się obywateli i władzy. I regulujemy. To rozbuchany proces i nikt już na dobrą sprawę nie panuje nad treścią prawa. Prawnicy specjalizują się w jego poszczególnych obszarach; takich omnibusów, którzy byliby herosami prawniczymi i radzili sobie z jego całością, nie ma. A są przecież obszary, które mogłyby pozostać poza taką regulacją, bo ludzie doskonale radzą tam sobie sami – poprzez zwyczaj, tradycyjne sposoby działania – mówi prof. Ireneusz Kamiński z Uniwersytetu Jagiellońskiego i PAN. Dotyka on sedna sprawy. Powodów tego, że toniemy w niepotrzebnych przepisach, należy bowiem szukać w obowiązującej w Polsce koncepcji prawa, nazywanej pozytywistyczną. Zgodnie z nią, jest nim tylko to, co zapisano w akcie prawnym, i w zasadzie całkowicie pomija się kwestie rozsądku lub zwyczaju. Prowadzi to do podejścia, które nakazuje regulować każdą sferę życia i robić to możliwie szczegółowo. W rezultacie państwo bardzo agresywnie wkracza w przestrzenie, które nie wymagają jego interwencji, a jednocześnie zaniedbuje swoje fundamentalne obowiązki: dbałość o służbę zdrowia, edukację, opiekę społeczną itd. Ministerstwo Gospodarki, w którym kilka lat temu podjęto prace
Tagi:
Tomasz Borejza