Artysta od pasów i kogutów

Artysta od pasów i kogutów

– Dzięki wystawom w Nowym Jorku mogę pokazywać się w Warszawie. Dzięki Warszawie tolerują mnie w Białymstoku i na białoruskiej wsi – przyznaje Leon Tarasewicz W jego pracowni w podbiałostockich Waliłach promienie słońca przeciskają się przez opuszczone żaluzje na rozwieszone płótna. Pomarańczowo-zielone ukośne pasy nagle budzą się do życia jak poruszane wiatrem trzciny albo trawy, między którymi przysiadł ciemny już cień wieczoru. Kołysane podmuchem płyną, falują, splatają się ze sobą, mieniąc się refleksami, nieuchwytne i uchwytne zarazem. Na innym obrazie czarno-białe smugi przywodzą na myśl rozorane na wiosnę bruzdy, w których zalega śnieg albo stoi jeszcze woda, połyskując zimno, gdy pada na nią promień światła. Im dłużej się wpatruję, tym bardziej wszystko się zlewa, już nie wiadomo, co jest wodą, a co bruzdą – pozostaje tylko jedna, dwukolorowa tęcza. Na kolejnym zawieszonym na ścianie płótnie z białej płaszczyzny wyrastają ciemne stożki, niby pieńki na nieskończonym, zimowym wyrębie. Artysta wyciąga następną z ustawionych pod ścianami prac, tym razem o cieplejszej, jakby wiosennej tonacji. Żółte pasy kładą się miękko na zieleni, muśnięte jasną, prawie przezroczystą poświatą, która wypływa gdzieś spoza, stapiając się w jedno ze słoneczną aurą pracowni. „Leon Tarasewicz to artysta, który tylko ustawia swoje płótna, tak by padł na nie strumień światła biegnący przez świat”, napisał ktoś kiedyś. Dziś przez ułamek sekundy wydaje mi się, że dotykam tego wrażenia. Sam malarz o swojej sztuce nie mówi wiele, jego obrazy, wszystkie bez tytułu, pozwalają otworzyć się wyobraźni w zależności od nastroju, czasu, osobistej wrażliwości. Między hodowlą a sztuką Zamiast dyskutować o sztuce, maszerujemy do kurnika. Z klatek spoglądają na nas, strosząc pióra, czubatki polskie, kury padewskie, chińskie i malutkie japońskie oraz tajlandzcy i angielscy wojownicy o silnych, umięśnionych nogach. Najpiękniejsze są feniksy. Jeden z nich, wyjęty z klatki, przysiada artyście na kciuku, prezentując dumnie do oka obiektywu swój nieziemsko długi, fantastyczny ogon. – Pamiętam taką migawkę w telewizji z Afganistanu – śmieje się Leon Tarasewicz. – Poprzedził ją komentarz, że w tym kraju życie znormalniało i na dowód tego pokazano krąg mężczyzn obserwujących walkę kogutów; rzeczywiście życie tam znormalniało… Kiedy zwracam się do niego per panie profesorze, mówi przekornie: – Jaki tam ze mnie profesor, ja jestem prezes, prezes Klubu Hodowców Kur Ozdobnych „Gallus”. Z powodu tych ornitologicznych pasji zdarza się czasem wiele komicznych nieporozumień. Raz przed otwarciem jednej z wystaw ktoś puścił plotkę, że Tarasewicz przyjedzie z kurą… „Z José Curą”, szeptali zachwyceni ludzie. Jakież było ich zdziwienie, kiedy artysta pojawił się bez znanego śpiewaka, za to z klatką w garści. Innym razem jadąc pociągiem, podsłuchał rozmowę. Dwoje pasażerów opowiadało sobie o pewnym dziwaku, który mieszka gdzieś na końcu świata i ma tysiące ptaków. – Przez 15 minut wytrzymałem – śmieje się – lecz potem dałem za wygraną. Trzeba było zobaczyć ich miny… Jego zdaniem, między sztuką a hodowlą kur żadnej sprzeczności nie ma. Wręcz przeciwnie, jest tu wiele wspólnego. W obu wypadkach chodzi bowiem o przekraczanie granic, wchodzenie w obszary słabo poznane, jeszcze nieodkryte. A sztuka jest przecież ciągłym poszukiwaniem, łamaniem konwencji, zmierzaniem pod prąd i chociaż to porywa, wymaga też wielkiej siły i hartu. – Dzisiaj każdy chce być artystą, ale nikt nie chce przeżyć życia artysty – mówi Leon Tarasewicz. – Swoim studentom powtarzam zawsze: zanim się zdecydujesz, przeczytaj przedtem kilka życiorysów twórców. Jedna z dziewczyn po takiej lekturze rozpłakała się. Sam o swojej drodze opowiada niewiele, mimochodem, gdzieś między wierszami. Czasem, gdy opowiada jakąś historię, wymknie mu się coś nieopatrznie, jakieś nie najlepsze wspomnienie, dawno zapomniany żal. Już w liceum plastycznym w Supraślu musiał walczyć o prawo do własnego artystycznego świata. Powtarzano mu tam nieraz, że jak się nie zmieni, to najwyżej będzie robił dekoracje w sklepach. W domu też nie było łatwo, matka się zamartwiała. „Nie tym, co należy, się interesujesz, nie tak się ubierasz, nie masz pracy, pieniędzy, popatrz, jak żyją ludzie”, słyszał nieraz i pytał,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 07/2003, 2003

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman