Wpisy od Andrzej Romanowski
Lekcja zapomnianego języka
awsze chciałem przeczytać taką książkę. Znając twórczość Erwina Kruka, czekałem, by – jak on o Mazurach – napisał ktoś książkę o Warmii. Obie te krainy zlewają się często w jedną. Co w przypadku Mazur może być o tyle zrozumiałe, że zasięg tzw. powiatów mazurskich w Prusach Wschodnich był płynny. Warmia jednak miała zawsze granice ściśle określone: najpierw jako dominium biskupa warmińskiego w państwie krzyżackim, potem jako księstwo warmińskie podległe królowi Polski. Jednak nawet po likwidującym to księstwo I rozbiorze Rzeczypospolitej Warmia w składzie protestanckiego Królestwa Prus zachowała odrębność: była katolicka.
Kiedy zaczęła mówić własnym głosem? Nie było to łatwe w Prusach, ale nie było też łatwe w Polsce – i wobec Polski. Warmiak Feliks Nowowiejski, twórca muzyki do „Roty” Marii Konopnickiej, traktował swój region jako – pozostający pod panowaniem pruskim – obszar jednorodnej polskości. Augustyn Steffen zbierał warmińskie kurlanty (pieśni), ale i jego autoidentyfikacja była polska. Maria Zientara-Malewska we wspomnieniach „Śladami twardej drogi” (1966) konstatowała z zadowoleniem, że młodzież warmińska „mówi już piękną literacką polszczyzną i nie lubi gwary”. Pisarze ludowi, Seweryn Pieniężny czy Alojzy Śliwa, tworzyli w gwarze, ale podciągali ją pod polski strychulec. Gdyby pisali tak, jak naprawdę się mówi na Warmii, niechby tylko południowej, zarzucono by im, że „kaleczą język polski”.
W wydanej przed paru miesiącami książce Joanny Wilengowskiej „Król Warmii i Saturna” język polski jest „kaleczony” nieustannie.
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Wyspa mojej siostry
Oczywiście moja siostra nie jest właścicielką Wyspy. Nie jest nawet właścicielką domu na Wyspie – tu posiadaczy jest kilkoro. Gdy jednak po półgodzinnej podróży promem cumujemy na Wyspie, a szwagier proponuje siąść na chwilę w tawernie i wypić naparstek pelinkovacu, znajomi z Wyspy pozdrawiają nas w swym języku, a siostra w ich języku im odpowiada. I gdy wieczorem w nadbrzeżnej knajpie pałaszujemy okonia morskiego, obsługuje nas kelner będący kolejnym znajomym siostry, a ten z kolei nauczył się już podstawowych polskich zwrotów. Siostra na Wyspie jest zawsze u siebie.
Nazajutrz rano Radojka przynosi świeże figi. Radojka jest właścicielką sąsiedniego domu, ma ogród. Teraz gawędzi z siostrą na tarasie, lecz po chwili ktoś krzyczy spod domu i na taras przysiada się Mladen. Przed obiadem siadamy znów z siostrą w tawernie przy pelinkovacu, gdy nagle na motocyklu zajeżdża Duszan. Siostra przywołuje go i, przekrzykując warkot motoru, składa propozycję nie do odrzucenia: płyńmy na ryby! Duszan się zgadza, umawiamy się – i nazajutrz płyniemy kutrem dokoła Wyspy, obserwując nurkujące delfiny. W wyciągniętych sieciach Duszana trzepocą się zaplątane ryby – małe i duże, zwyczajne i dziwne, niektóre wypadają na pokład i w przerażeniu wykonują śmiertelne tańce. Duszan oprawia ryby na miejscu, żywcem. Obrane resztki wrzuca do morza.
Oto wspomnienie z wakacji. I tak też toczy się letnie życie siostry. Od kilkunastu lat wyjeżdża ona na Wyspę, gdzie spędza czas od maja do września. Trzydzieści stopni w cieniu, prażące słońce, lazurowe niebo, skrzeczące cykady. Milkną one dopiero w nocy, a wtedy my na tarasie, w ciszy, pod rozgwieżdżonym niebem, sączymy powoli whisky. „Chcę, żebyś wypoczął”, mówi siostra – i rzeczywiście: jedyne, co robię, to wędruję po Wyspie, leżę na plaży i czytam, co w rękę wpadnie. Nic nie muszę – nawet zwiedzać nie muszę, bo na Wyspie nie bardzo jest co zwiedzać, i tylko raz oprowadza mnie po tutejszych zakątkach młoda i piękna Maja, jeszcze jedna znajoma siostry. Tak przeszło mi tegoroczne lato – sierpień z siostrą na Wyspie.
Moje relacje z siostrą były zawsze skomplikowane. Nie byłem dobrym bratem
Tryptyk rosyjski III. Russlandversteher
„Rozumiejący Rosję”… Tym mianem określano w Niemczech zwolenników dobrych stosunków z Moskwą, przymykających oko na jej agresywną politykę. Termin ten zupełnie niepotrzebnie nabrał zabarwienia ideologicznego. Wszak rozumienie – to obowiązek myślącego człowieka. Ja też jestem Russlandversteher! Chociaż (ponieważ?) o Rosji piszę źle.
Emocje, choćby najsłuszniejsze, odłóżmy jednak na bok. Zawsze uważałem, że Rosja od czasów Piotra Wielkiego jest w Europie czynnikiem stałym. Czynnikiem często destrukcyjnym, lecz przede wszystkim stałym, a to znaczy takim, z którym trzeba żyć dobrze, choćby ze względu na dysproporcję przestrzeni, demografii i sił. Polacy lubią tłumaczyć światu, że z racji historii i sąsiedztwa znają Rosję lepiej niż ktokolwiek. Nieprawda, nie znają jej wcale. Czy np. są w stanie przyjąć do wiadomości, że bywała też ona „natchnieniem ludów”? Rosja – odpowie na to jeden z mych przyjaciół – jest zawsze gotowa poświęcać się za wolność ludów, pod warunkiem że nie są to jej ludy. I to oczywiście prawda. Tyle że nie tłumaczy rosyjskich (słowiańskich) sympatii trwających przez lata u Bułgarów, Serbów, nawet u Czechów.
„Mnie przeraża polski prowincjonalizm. Rzekłbym nawet: zaściankowość”.
Tryptyk rosyjski II. O fanatyzmie
Czy poparcie dla Ukrainy musi się łączyć z rusofobią? Wydawnictwo Filtry postanowiło opublikować przekład powieści „Ziemia” Michaiła Jelizarowa, ale okazało się, że autor, „dociskany pytaniami przez polskich dziennikarzy”, odpowiedział mejlowo, „że popiera Rosję”. Rzeczywiście niesłychane: rosyjski pisarz popiera Rosję! No to wydawnictwo musiało oświadczyć: „Nie pozostaje nam nic innego, jak wycofać się z publikacji jego powieści, niezależnie od tego, co sądzimy o jej wymowie, wartości literackiej i niezależnie od olbrzymich finansowych strat”.
„Niezależnie od wartości literackiej”… A jednak wybitny rusycysta, prof. Grzegorz Przebinda, zgodził się z decyzją Filtrów, a na jej poparcie przywołał inne jeszcze antyukraińskie sądy Jelizarowa. Tymczasem są to poglądy typowe dla Rosjan, dla których emancypacja Ukrainy jest czymś nie tylko nieakceptowalnym, lecz także niepojętym i niewyobrażalnym. Ale przede wszystkim: te poglądy nie pochodzą z „Ziemi”! Przebinda jest jednak radykalny – proponuje zapis na nazwisko: „Ja bym też dzisiaj Jelizarowa zdecydowanie nie wydawał, (…) jest bowiem za tę wojnę naprawdę bezpośrednio odpowiedzialny, podobnie jak grupa innych pisarzy putinowskiej Rosji – z Prilepinem, Łukianienką i Prochanowem na czele” („Gazeta Wyborcza” z 17 sierpnia). O „Ziemi” nadal nie mówi ani słowa.
A oto Szczepan Twardoch. Na „bardzo uprzejmą” prośbę jakiegoś Rosjanina o zgodę na przekład jego „Króla” odpyskowuje: „O tłumaczeniach porozmawiamy, kiedy już Rosja nie będzie strzelać do moich przyjaciółek Iskanderami, a wszyscy rosyjscy żołnierze opuszczą Ukrainę, czy to żywi, czy to jako gruz 200” (cytuję za „Gazetą Wyborczą” z 26 sierpnia). Obrażanie Rosjan – to, widać, polski (śląski?) patriotyczny obowiązek.
Jeszcze o akcji „Wisła”
Zbyt wysoko cenię publicystyczną klasę Red. Roberta Walenciaka, bym mógł przejść do porządku nad jego tekstem „Kułeba, Wołyń i akcja »Wisła«” (PRZEGLĄD nr 36/2024). Ale na początek chcę powiedzieć: olsztyńską wypowiedź Dmytra Kułeby, ukraińskiego ministra spraw zagranicznych, uważam za bezczelną. Nie dlatego, by nie miał on racji, lecz dlatego, że na pytanie o pochówki ofiar UPA na Ukrainie odpowiedział nie na temat. A tak nie wolno rozmawiać.
Minister mógł przecież zareagować pytaniem o stan grobów upowców w Polsce. Wszak to w odpowiedzi na zniszczenie jednego z nich, postawionego legalnie w Monasterzu, strona ukraińska wstrzymała kiedyś wołyńskie ekshumacje. Ale Kułeba wybrał połajanki. Nie wiem, dlaczego red. Walenciak uznał za konieczne odpowiedzieć w tym samym stylu.
Bo tak jak ministra Kułebę nie obchodzi odpowiedzialność strony ukraińskiej, tak Red. Walenciaka nie obchodzi odpowiedzialność strony polskiej. Zawsze uważałem, że najpierw należy uporządkować własne podwórko – nawet jeśli uznamy, że ukraińska odpowiedź na grób w Monasterzu była przesadna i że stanowiła dogodny pretekst. Nie powinniśmy dostarczać takich pretekstów! Ale Red. Walenciak pisze dalej: „Ukraińcy w ramach akcji »Wisła« nie zostali wygnani, tylko przesiedleni. Wbrew pozorom to ważna różnica”. No to zobaczmy, jak wyglądało to „przesiedlenie”. I jaka to „ważna różnica”.
Wiosną 1947 r. polskie wojsko otaczało nocą bieszczadzką wieś, a o świcie komunikowano mieszkańcom, że mają dwie (czasem trzy) godziny na spakowanie całego majątku – maksimum 25 kg na osobę. Następnie byli oni transportowani do najbliższej stacji kolejowej, skąd ich przewożono w wagonach towarowych, starając się, by osoby z tej samej wsi trafiały w różne miejsca, najlepiej do różnych osad. I zawsze były to miejscowości możliwie jak najdalsze od ich ojcowizny: okolice Olsztyna, Gdańska, Koszalina, Szczecina, Wrocławia, Opola, Gorzowa Wielkopolskiego… Natomiast dla osób oznaczonych kategoriami A, B lub C (podejrzani o sprzyjanie UPA) miejscem pierwszego osiedlenia był obóz koncentracyjny w Jaworznie – dawna filia niemieckiego KL Auschwitz-Birkenau. Osadzono tu 3936 (lub 3873) Ukraińców, w tym całą, nieliczną w powojennej Polsce, ukraińską inteligencję, 22 księży unickich i 5 księży prawosławnych, 823 kobiety oraz kilkanaścioro dzieci.
Na ogół nie spotykało się tu upowców – oni byli więzieni i sądzeni gdzie indziej. Terror psychiczny i fizyczny stanowił codzienność – do likwidacji obozu (8 stycznia 1949 r.) zmarły 162 osoby, niektóre śmiercią samobójczą, rzucając się na druty pod napięciem.
Tryptyk rosyjski I. Ottorżennaja wozwratich
Dwa tygodnie temu pytałem w tej rubryce, co właściwie w świecie słowiańskim robi Rosja. Co wśród słowiańskiego planktonu robi ten wieloryb, którego głowa leży 100 km od polskiego Elbląga, a ogon sięga Chin i Pacyfiku?
Umom Rossiju nie poniat’ (rozumem Rosji nie pojmiesz) – pisał kiedyś rosyjski poeta, Fiodor Tiutczew. Tymczasem zrozumieć Rosję jest dziecinnie łatwo – jej istotą, od początku istnienia, jest podbój. Przecież to nie tyle z Polski, Niemiec czy Francji, lecz przede wszystkim z samej Moskwy (i z Mngolii) szły zawsze na „świętą Ruś” wojna i niewola. Już w roku 1169 Andrzej Bogolubski, władca poprzednika Moskwy, księstwa włodzimiersko-suzdalskiego, złupił Kijów, „matkę ruskich grodów”. Potem, w XIII w., na ponad 200 lat ujarzmili Ruś Tatarzy. A od XIV w. „zbierała ziemie ruskie” Moskwa.
Wciąż, po upływie stuleci, warto i trzeba pytać: dlaczego akurat Moskwa? I dlaczego to „zbieranie” dokonywało się ogniem i żelazem? Owszem, Kijów nie mógł realizować jednoczenia (cokolwiek to wtedy znaczyło), bo był pod panowaniem Litwy, lecz przecież istniała równa mu znaczeniem (i ogromna) republika Nowogrodu Wielkiego. Tymczasem to nie Nowogród Moskwę, lecz Moskwa Nowogród podbiła i wcieliła do swego państwa. W ciągu zaledwie 60 lat przełomu XV i XVI w. Moskwa, często wśród strasznych okrucieństw, połknęła kolejne państwa ruskie: księstwa perejasławskie, rostowskie, twerskie, riazańskie, republikę pskowską… Aż na koniec, w XVIII w., przyszła kolej na Rzeczpospolitą: jej władca, król Polski, panował nad większością dzisiejszej Ukrainy i Białorusi oraz nosił tytuł księcia Rusi…
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Pocztówka z Ninu
Z Zadaru do Ninu jedzie się 20 minut. Tuż przed celem, na pagórku po lewej stronie, miga zza szyb charakterystyczna sylwetka kościoła św. Mikołaja (crkva sv. Nikole). Stary polski przewodnik, który trzymam w ręce, informuje, że kościół ten pochodzi z IX w., w rzeczywistości jednak zbudowano go dopiero na przełomie XI i XII stulecia. Ale perła Ninu – kościół św. Krzyża (crkva sv. Križa) rzeczywiście powstał w połowie, może drugiej połowie, IX w. Jego rozmiary są mniejsze niż kościółka św. Wojciecha na krakowskim Rynku. W środku jest pusty, od dawna już nie służy celom liturgicznym. Na jego białych ścianach tylko gdzieniegdzie można dostrzec ślady po freskach. Oto najmniejsza katedra świata.
Ale dla zachodnich Słowian jest to katedra najczcigodniejsza. Bo w Ninie wszystko się zaczęło. Najpierw, z początkiem VII w., na starożytne miasto Aenona runęły hordy Słowian. Przybyły one z tzw. Białej Chrobacji (Białej Chorwacji), którą lokowano niegdyś w dzisiejszych Czechach i Małopolsce, choć raczej były to same Czechy. Ta słowiańska ekspansja przyniosła środkowej Europie regres. Zanikło koło garncarskie, zapomniano o metalurgii, ceramika stała się uboga i prymitywna, naczynia produkowano głównie z drewna, osady były nieobronne, a chaty półziemiankowe. Takich dzikusów Europa czasu wędrówki ludów dotąd nie widziała. Słowianie, wraz z bardziej od nich cywilizowanymi Awarami, wlewali się na ziemie nad Adriatykiem i dopiero tu ich oślepił blask tysiącletniej kultury. W Ninie ujrzeli rzymską świątynię, największą w Dalmacji, liczącą już ponad 500 lat, bo pochodzącą z I w. Zburzyli ją, bo tylko to umieli. Dziś ze świątyni pozostało rumowisko głazów i stercząca ku niebu jedna samotna kolumna.
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Pocztówka z Ochrydy
Na wzgórzu Plaosznik nad Jeziorem Ochrydzkim nie cerkiew jest ważna, lecz znajdujący się w niej grób św. Klemensa. Nieważne są las i słońce, sosny i cykady, lecz pole ruin: resztki portyków, pojedyncze kolumny, rozsypiska kamieni. To bowiem tutaj, w roku 894, narodziło się piśmiennictwo słowiańskie. Może tu powstał najstarszy zabytek języka staro-cerkiewno-słowiańskiego – „Kodeks zografski”?
To prawda, że słowiańskie piśmiennictwo narodziło się faktycznie jeszcze wcześniej: w roku 862 w Konstantynopolu. Profesor tamtejszego uniwersytetu, Konstanty Filozof, ułożył dla Słowian specjalne pismo, a nowa literatura miała być tworzona w jego rodzinnym mieście, Salonikach (słowiańskim Sołuniu). Gdy jednak pojawiło się nad Bosforem poselstwo Rościsława, księcia Moraw, Konstanty ze starszym bratem Michałem wyruszył na północ. Dokąd konkretnie – tego nie wiemy: do dzisiejszych Czech czy Słowacji? Do Mikulčic, Starého Města czy Devinu? A gdy Księstwo Morawskie stało się Wielkomorawską Rzeszą, uczniowie Braci Sołuńskich zostali w 886 r. wygnani.
Lepiej im poszło w sąsiednim Księstwie Błatneńskim: w Błatnohradzie nad Jeziorem Błotnym. Ale po najeździe Madziarów w 901 r. słowiański Błatnohrad stał się węgierskim Zalavárem, a Jezioro Błotne – jeziorem Balaton. Także więc stąd mnisi słowiańscy musieli uciekać. Kilku z nich schroniło się w Bułgarii i właśnie w Ochrydzie stworzyło szkołę piśmiennictwa głagolickiego. Dziś Ochryda należy do Macedonii Północnej i tylko tu, przy cerkwi Pantelejmona i Klemensa na Plaoszniku, możemy stanąć w obliczu dawnej szkoły i dawnego skryptorium. Możemy ustalić MIEJSCE.
Moja Białoruś
Swiatłana Cichanouska, liderka wolnej Białorusi, gościła niedawno w Polsce, więc trudno znów nie myśleć o jej ojczyźnie. Zostawiłem na Białorusi wielu przyjaciół. Na przykład profesora Olega Łojkę, z którym przed jego śmiercią nie zdążyłem się pożegnać.
Ujrzałem go po raz pierwszy w październiku 1988 roku, czekając w Mińsku na korytarzu „fiłfaku” (filologicznego fakultetu tamtejszego uniwersytetu). W czarnej marynarce i krawacie, masywny i krępy, z twarzą okrągłą jak księżyc w pełni i uśmiechem w kształcie półksiężyca… Ściskał mi dłoń, mówiąc, jak bardzo się cieszy z mego przyjazdu. Zawarliśmy przyjaźń mimo dwudziestoletniej różnicy wieku. I mimo jego partyjności. Bo Łojka był członkiem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Lecz trwała już wtedy pierestrojka i między mną a Łojką nie było tematów tabu. Urodzony w roku 1931 w Słonimiu, więc jako obywatel polski zaliczył przed wojną trzy klasy polskiej szkoły powszechnej. Wspomniał kiedyś szykany, jakich jego ojciec jako Białorusin zaznał od polskich władz, ale to nie zostawiło w nim zadry. Po polsku mówił jak Polak i był polonofilem nie do zdarcia – przekładał poezję Adama Mickiewicza. A dla niego Mickiewicz to był krajan. Łojka przypominał, że słowa „Litwo, ojczyzno moja” są faktycznie zwrócone do Białorusi, bo przecież tu leży Nowogródczyzna. I dodawał: „My, Białorusini, powinniśmy się nazywać Litwini”.
W Europie zaraza
Sukces, jaki Nowy Front Ludowy odniósł we Francji 7 lipca, przestał mnie już ekscytować. Nie dlatego, bym był dyżurnym pesymistą, lecz dlatego, że do pesymizmu skłania rzeczywistość. Partia Le Penów (najpierw ojca, potem córki) systematycznie, od lat, zyskuje na popularności. Choć lokuje się dziś w Zgromadzeniu Narodowym na trzecim miejscu, jest jednak silniejsza niż kiedykolwiek. A w Parlamencie Europejskim już teraz stała się trzonem Patriotów dla Europy – grupy, w skład której wchodzą m.in. Fidesz Viktora Orbána, Vox Santiaga Abascala, Partia Wolności Geerta Wildersa czy Liga Mattea Salviniego. „Patrioci” są w Parlamencie Europejskim trzecią siłą, zdystansowali prawicowych Konserwatystów i Reformatorów, którym ton nadają Fratelli d’Italia (Bracia Włosi) Giorgii Meloni, a w których lokuje się też polskie PiS. Czy PiS bliżej do Meloni, czy do Orbána? To się okaże.
Identyczny wzrost prawicy występuje u polskich sąsiadów. Na Węgrzech Orbána „demokracja nieliberalna” już dawno się zakorzeniła (choć ostatnio jest kontestowana przez nowe ugrupowanie Pétera Magyara), na Słowacji Roberta Ficy dopiero co zakiełkowała na nowo. Rzec można: oś Budapeszt-Bratysława odtwarza Węgry w ich historycznym kształcie – czy takie skojarzenie rzeczywiście podoba się Słowakom? Tymczasem w Niemczech Alternative für Deutschland jeszcze wprawdzie nie rządzi, lecz i tu wyrasta na trzecią siłę. I oto kolejne pytanie: czy w Polsce uchronimy się od wiatrów z zachodu i południa? Ba, ale czy uchronimy się od wiatrów z północy i wschodu? Wszak graniczymy z krajami coraz mniej różniącymi się od despotii: na północy z Rosją, na wschodzie z Białorusią. Z sąsiadów Polski najmniej eurosceptycyzmu wykazuje Litwa, bo nawet Czechy mają ANO Andreja Babiša, które przystąpiło do „Patriotów”.