Wpisy od Attaché
Jest ustawa dla MSZ
Dyrektor generalny MSZ Rafał Wiśniewski zapowiadał nową ustawę o służbie cywilnej i wreszcie, po prawie roku, słowo stało się ciałem – projekt ustawy jest w Sejmie. Teraz zobaczymy, jak będzie procedowany i czy prezydent Duda nową ustawę podpisze. Bo może być tak jak za PiS, kiedy pierwszy projekt ustawy o służbie zagranicznej poległ, przyjęto dopiero drugi, w roku 2021. Puszył się wtedy ówczesny dyrektor generalny Andrzej Papierz, jaki to jest skuteczny. No i okazało
Główni wrogowie pana prezydenta
Zapytał nas jeden z czytelników, o co chodzi z Konferencją Ambasadorów. Co to za ciało i czym się zasłużyło, że prezydent Duda stawia jego członków w jednym szeregu z absolwentami MGIMO, czyli w gronie największych wrogów. Ba, uznawani są za jeszcze gorszych, bo absolwenci MGIMO, gdy byli za PiS wyrzucani z MSZ, mogli iść do pracy do MSW (Mariusza Kamińskiego), oni zaś – już nigdzie. A teraz Andrzej Duda oficjalnie ogłosił, że nikomu z Konferencji Ambasadorów nominacji ambasadorskiej nie podpisze.
„Nie zobaczymy mojego podpisu pod nikim, kto należał do tzw. Konferencji Ambasadorów, bo dla mnie ci ludzie wielokrotnie kompromitowali Polskę i są niegodni tytułów ambasadorów, niegodni są tego, by reprezentować Polskę”, mówił w wywiadzie dla TV Republika.
To puste groźby. Po pierwsze, Duda nikomu nominacji nie podpisuje, w związku z tym, czy ktoś jest z KA, czy nie jest, nie ma znaczenia, wszyscy kandydaci Sikorskiego na stanowiska ambasadorów są w tej mierze zrównani. Po drugie, te groźby mają termin przydatności – i jest on coraz krótszy, kadencja obecnego prezydenta upływa 5 sierpnia 2025 r.
Ale ciekawsze w tym wszystkim jest coś innego. Skąd ta niechęć ludzi PiS? Skąd te opinie, że ambasadorowie z KA „kompromitowali” Polskę? Skąd te słowa?
Sprawdźmy. Konferencja Ambasadorów grupuje 38 byłych ambasadorów, niejeden pełnił też wysokie funkcje ministerialne w centrali. Nie ma sensu po kolei ich wymieniać, strona internetowa KA działa, każdy chcący ich nazwiska odnajdzie. Ważne jest to, że choć zaczynali pracę w różnym czasie, jedni w Polsce Ludowej, drudzy w III RP, w trakcie kariery zawsze byli przez kolejnych ministrów wyróżniani.
Potem, gdy przyszło PiS, część odeszła na emeryturę, innych PiS się pozbyło, lżąc ich przy tym, nazywając „zaciągiem Geremka”. Skrzyknęli się więc w roku 2018 i zaczęli przygotowywać krytyczne wobec polityki zagranicznej PiS analizy. W ten sposób naprzeciw PiS stanęła grupa fachowców, bardzo kompetentnych, doświadczonych, która punktowała politykę zagraniczną partii rządzącej. No… W MSZ ich raporty były oczywiście czytane. Z komentarzem, że za łagodne. Ech, nie wymagajmy od dyplomatów języka posłów i senatorów. W każdym razie PiS ich znienawidziło, że śmieli się odzywać.
Jest jeszcze jeden powód tej nienawiści – ta cała pisowska ekipa, która przyszła do MSZ, wiceministrowie, różni wspomagacze rozlokowani w gabinecie politycznym, pan od kadr, to było grono dyletantów, nigdy wcześniej w MSZ niepracujących. Dla nich przewodnikami w tej instytucji byli tacy ludzie jak Andrzej Papierz czy Andrzej Jasionowski, trzeci szereg, który chciał się odgrywać. Ci zaś, którzy lata całe spędzili w machinie dyplomatycznej, byli tajemniczy i obcy i z założenia budzili wrogość. Stąd te inwektywy, szukanie łatek, by lepszych od siebie ściągnąć w dół.
Ten spór, stary jak MSZ, chłopaków z politycznego awansu ze starymi MSZ-owcami, trząsł gmachem przez cały okres PiS. A teraz obserwujemy jego konwulsje w formie głupot wypowiadanych przez pana prezydenta Dudę.
Dużo mu tego gadania nie zostało.
Emeryci wasi i nasi
Tydzień temu pisaliśmy o „szykanach”, które spotkały Jarosława Guzego, odwołanego przez Radosława Sikorskiego ze stanowiska ambasadora w Kijowie, o czym Guzy opowiada na lewo i prawo.
Dlaczego to robi? Nad tym zastanawiało się kilku starszych wiekiem, aczkolwiek młodszych od Guzego, urzędników ministerstwa, siedząc (wiadomo gdzie) nad szklanką herbaty.
Cóż… Guzy jest klasycznym przykładem człowieka, który karierę zawdzięcza jednej rzeczy – w roku 1981 został wybrany na szefa Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Potem był internowany i dalej poszło z górki. W III RP mógł funkcjonować jako zasłużony kombatant. Ponieważ związał się politycznie z Ruchem dla Rzeczypospolitej (to była partia Jana Olszewskiego), już tak płynął. Od firmy państwowej do firmy państwowej, jako osoba ważna. Zawsze byli jacyś znajomi, którzy coś zaproponowali. I tak dociągnął do emerytury.
W roku 2023 zaproponowano mu wyjazd w charakterze ambasadora na Ukrainę. Mimo wieku mocno emerytalnego propozycję przyjął. I jest to jakiś fenomen braku samokrytycyzmu. Oraz braku wyobraźni – bo jak można sobie wyobrazić pracę dyletanta?
Jaki może być z tego pożytek dla kraju?
W tej fali ludzi niekompetentnych, za to pisowskich mamy obok Guzego np. Konstantego Radziwiłła (też emeryta), byłego wojewodę mazowieckiego, wcześniej ministra zdrowia, jeszcze wcześniej lekarza, wysłanego za zasługi i za nazwisko (autentycznie!) na Litwę. On też bardzo teraz narzeka, że musiał wrócić do kraju i straszny to dla niego despekt. Zwłaszcza że – jak mówił mediom – pokochali go miejscowi Polacy i pięknie mu śpiewali na pożegnanie. To dobrze, że go pokochali, ale czy po to Polska go wysłała do Wilna? To było jego zadanie, innych nie miał?
Wszystko to jest śmieszne i smutne, bo przecież Rzeczpospolita tym dyletantom srogie pieniądze musiała płacić.
A teraz, żeby spojrzeć szerzej: nowa władza porządkuje MSZ, według różnych deklaracji do końca 2025 r. mają wrócić do kraju wszyscy pisowscy ambasadorowie. Możemy mieć tylko nadzieję, że tak będzie i że z listy tych, którzy mają wrócić, wykreśleni będą nieliczni zawodowi dyplomaci, bo i takich (czasami) wysyłano i tolerowano. Na przykład obecna wiceminister Henryka Mościcka-Dendys wyjechała na stanowisko ambasadora w Danii już po przegranych przez PO wyborach, nominację podpisywał jej 7 lipca, między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich, Bronisław Komorowski. No i pięć lat spokojnie w Kopenhadze przeżyła.
Gorzej miał Tomasz Orłowski, wówczas ambasador w Rzymie, którego po dwóch latach, w roku 2017, odwołano do Warszawy. I oto teraz tenże Orłowski, już emeryt, młodszy od Guzego o parę miesięcy, jedzie na ambasadora do Maroka.
Oczywiście Orłowski to znakomity dyplomata, były wiceminister, ambasador we Francji, papiery ma świetne. Ale PESEL wskazuje, że raczej powinien być w kraju, wiedzę przekazywać młodszym, doradzać ministrom, a nie ambasadorować gdzieś daleko.
Panie ministrze, to z naszym korpusem urzędniczym jest tak źle, że muszą go ratować emeryci? Nie ma nikogo, w kogo warto byłoby zainwestować?
Im te ambasady się należą
Są rzeczy śmieszne, które śmiesznymi być nie powinny. Możemy właśnie obserwować męki ambasadorów, których minister Sikorski ściągnął z placówek do Warszawy. Oni nadal uważają się za ambasadorów, choć żadnych funkcji nie pełnią. Chodzą teraz po prawicowych mediach i opowiadają o swoim nieszczęściu. Na przykład o tym, że nikt w ambasadach, z których zostali odwołani, już ich nie słucha. Albo o tym, że wprawdzie biorą z MSZ pensję, ale nie dostają dodatku zagranicznego, więc nie mają za co żyć.
Ktoś zapyta, dlaczego biorą pensję, choć wielu z nich nie zalicza się do etatowych pracowników ministerstwa. Ano dlatego, że tylko prezydent może odwołać ambasadora, trzeba zatem im płacić.
Ale brak podpisu prezydenta na akcie odwołania nie oznacza, że ta osoba może na placówce urzędować. Minister ma bowiem prawo ściągnąć ambasadora do kraju i zamrozić jego działania. Sikorski tak zrobił.
Co oczywiście nie podoba się Dudzie. Prezydent woła, z fałszywą troską, że brak ambasadorów to nie jego wina, tylko rządu. I nawet zaprosił tych odwołanych przez Sikorskiego na spotkanie do swojego pałacu. Ale impreza się nie udała, minister zabronił im udziału. Tak ich prześladuje.
O tych prześladowaniach opowiada w prawicowych mediach Jarosław Guzy, lat 69, który rok temu wyjechał na Ukrainę pełnić tam funkcję ambasadora RP. To była jego pierwsza praca w MSZ, wcześniej z tym ministerstwem nie miał nic wspólnego.
Guzy, gdy otrzymał od Sikorskiego polecenie powrotu do kraju, zbuntował się i po pobycie w Warszawie wrócił do Kijowa. A tam spotkało go zaskoczenie. „Okazało się, że moja karta dostępowa do ambasady jest unieważniona, więc stałem przed furtką i czekałem, aż ktoś mnie wpuścił – opowiadał w Kanale Zero.
– Jeśli chodzi o mój gabinet, to również był problem, bo ja go zaplombowałem przed wyjazdem, wiedząc, że mogą się dziać różne rzeczy. I było polecenie z Warszawy, że ma mi towarzyszyć funkcjonariusz SOP (Służby Ochrony Państwa)”.
„No i jeszcze tam cała lista szykan – skarżył się dalej – bo w konsekwencji skonfiskowano moją korespondencję, tzn. nie mam dostępu do korespondencji, która przychodzi do ambasady, również do mnie imiennie, personalnie. Wyjątkowo czasami coś do mnie trafia na skrzynkę mejlową. Pracownicy ambasady dostali zakaz kontaktowania się ze mną w sprawach służbowych. Nie pozwolono mi na spotkanie z pracownikami ambasady przed wyjazdem z Kijowa, co nastąpiło 19 lipca”. Innymi słowy, Guzy od 19 lipca nie jest pracownikiem ambasady ani MSZ (nigdy nim nie był), ale chciałby wydawać polecenia jej pracownikom i nią kierować. Po co?
W Kijowie urzęduje już jego następca – Piotr Łukasiewicz. Wcześniej był ambasadorem w Afganistanie. To dyplomata i wojskowy w stopniu pułkownika – na czas wojny wybór raczej logiczny. I teraz porównajmy: mamy czas wojny, mamy kompetentnego szefa placówki, któremu ufają premier i szef MSZ, a tu przyjeżdża szef wcześniejszy, z pisowskiego nadania, który nigdy nie miał nic wspólnego ani z dyplomacją, ani z wojskiem, i się awanturuje. Ministrowi Sikorskiemu wyrazy współczucia.
Przypadki konsula
Zacietrzewienie odbiera rozum. Jest piękna historia to potwierdzająca. Otóż minister Sikorski wysłał na stanowisko konsula generalnego do Toronto Marka Ciesielczuka. To świetny wybór, Ciesielczuk jest konsularnikiem od 30 lat, energicznym i doświadczonym, wszędzie chwalonym. Był już konsulem generalnym w Szanghaju, w Barcelonie, również w Toronto, był dyrektorem Departamentu Konsularnego. Kierował centrum pomocy konsularnej, organizował ewakuacje Polaków z terenów zagrożonych itd.
I oto stanął przed komisją sejmową. I cóż mieli mu do zarzucenia przedstawiciele PiS? Że na przełomie lat 80. i 90. studiował w MGIMO. Czyli jest niepewny.
A teraz spójrzmy na daty. Ciesielczuk wyjechał na studia w roku 1986. W roku 1991 MSZ skierowało go, jeszcze jako studenta, do pracy w ambasadzie w Tunezji, gdzie spędził siedem miesięcy, szlifując język arabski na miejscowym uniwersytecie. Potem wrócił do Moskwy, gdzie w 1992 r. ukończył studia. Czyli już III RP inwestowała w niego, fundowała mu stypendium i chciała, żeby studiował w MGIMO i tę szkołę ukończył. A potem zatrudniła na stałe w MSZ.
Wówczas, w dobie wielkiej zmiany kadrowej przetaczającej się przez MSZ, te studia mu nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie. Potem pracował w konsulatach RP w Tel Awiwie i w Nowym Jorku. Po Nowym Jorku był naczelnikiem Wydziału Opieki Konsularnej w Departamencie Konsularnym MSZ, tym, który odpowiada za koordynację udzielania pomocy obywatelom polskim w sytuacjach kryzysowych. A w roku 2008 został konsulem generalnym w Toronto. Prezydentem był wtedy Lech Kaczyński, a ministrem spraw zagranicznych Radosław Sikorski.
W 2012 r. Ciesielczuk powrócił do Warszawy i znów zajmował się pomocą Polakom w sytuacjach kryzysowych. W roku 2015 został konsulem generalnym w Barcelonie i był nim do roku 2019. W tym czasie rządziło PiS, a wiceministrem spraw zagranicznych odpowiedzialnym m.in. za kwestie konsularne i Polonii był obecny poseł tej partii Jan Dziedziczak. I co, człowieka po MGIMO pod swoimi skrzydłami nie zauważył?
Ba! Najwyraźniej praca Ciesielczuka zyskała w oczach ekipy PiS uznanie, gdyż w 2018 r. skierowany został do pracy w Konsulacie Generalnym w Szanghaju. Innymi słowy, w trakcie całej swojej kariery był ceniony i chwalony i nikomu jego dyplom nie przeszkadzał.
Ale w 2022 r. PiS uchwaliło nowelizację ustawy o służbie zagranicznej, która pozwalała zwalniać absolwentów MGIMO. Minister Rau wyrzucił więc Ciesielczuka z MSZ. Dokąd poszedł wyrzucony? Zatrudnił się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, a konkretnie w Urzędzie ds. Cudzoziemców. A kto w tym czasie był szefem MSWiA? Otóż był nim Mariusz Kamiński.
I teraz, drodzy pisowcy, czy uważacie, że Kamiński nie wiedział, kogo zatrudnia? Na pewno wiedział, a jeżeli nawet nie on, to dyrektorzy w jego ministerstwie wiedzieli. A czy można sobie wyobrazić, że świadomie, celowo, zatrudniliby człowieka podejrzanego o to, że został na studiach w Moskwie zwerbowany przez rosyjskie służby? Bo jeżeli Ciesielczuk jest dla was niepewny, to oskarżcie Kamińskiego, że go do swojego resortu wziął.
Tak oto PiS wpadło we własną pułapkę. Z zacietrzewienia, z lenistwa i ogólnej niemądrości.
Trochę stukania, trochę barykad
Minister Sikorski już nie organizuje corocznych narad ambasadorów, on organizuje narady szefów polskich przedstawicielstw. Prawda, że znacząca to zmiana?
W ten sposób realizuje się scenariusz, którego się spodziewaliśmy – prezydent Duda niczego nie podpisuje, ani odwołań dotychczasowych ambasadorów, ani nominacji nowych. Wygląda to wszystko tak, że ambasadorowie są odwoływani do kraju, a na ich miejsce jadą szefowie placówek, czyli chargé d’affaires.
Może więc Andrzej Duda czuć się ważny i napawać przekonaniem, że rozporządza ambasadorami, ale tak naprawdę nie rozporządza niczym.
Wszyscy to widzą, ambasadorowie zatem stosują różne strategie przetrwania. Na przykład dużo się opowiada o ambasadorze w ChRL Jakubie Kumochu. To człowiek z kancelarii prezydenta Dudy, jeden z jego najważniejszych ludzi w polskiej dyplomacji, więc Sikorski zdecydował, że go wycofuje do kraju. I wtedy Kumoch, antytalent dyplomatyczny przecież, całkowicie się przeistoczył. Zaczął walczyć o swoją posadę – i stukać w różne miejsca. Do prezydenta Dudy raczej nie musiał, bo ten i tak w swoim zacięciu nic by mu nie pomógł. Wobec tego pielgrzymował do innych. I udało się! Kto mu to przedłużenie załatwił, jakie to gołębie serce, aż strach pisać…
Z kolei Bogna Janke, którą Andrzej Duda wysłał ze swojej kancelarii na ambasadora do Brazylii, wybrała inną metodę. Odmówiła powrotu. Ona zostaje, ma nominację prezydenta, prezydent musi ją odwołać! Sprawa zrobiła się głośna, mówił o tym minister Bartoszewski.
Na jej miejsce został już zaakceptowany Andrzej Cieszkowski. To człowiek spokojny, unikający wielkich oracji i trochę pechowy. Jego pech polega na tym, że studiował w MGIMO, nawet nie za PRL, lecz w latach 1990-1995. Był stypendystą polskiego rządu. Ale prawica i tak wyła, że oto człowiek, którego Moskwa obserwowała, robi karierę w MSZ. Cieszkowski tłumaczy się, że to rząd III RP i jego agendy decydowały, czy ma tam studiować, czy nie. Bo za te studia płaciły. Wyjaśnia, że dzięki temu mógł przyglądać się Rosji w najważniejszych momentach przełomu, poznać rosyjskie zwyczaje i mentalność… Dla naszych prawicowców jednak to są żadne argumenty. Oni uważają, że wiedza o Rosji jest niepotrzebna, wystarczy taka, jaką mają oni, ten zbiór banalnych stereotypów, nic więcej. I że każdy, kto w Moskwie przebywa, natychmiast pada ofiarą KGB. Na taką chorobę zapadli. Zdaje się, że nieuleczalnie.
A wracając do Cieszkowskiego, MGIMO skończył jako specjalista od strefy portugalskojęzycznej, pracował już w ambasadzie w Lizbonie, tu się rozwijał, ale potem rzucono go na Wschód. Był pełnomocnikiem ministra Sikorskiego ds. Partnerstwa Wschodniego, miał dobre oceny pracy, więc w roku 2013 został ambasadorem w Gruzji. Ale nie na długo, bo PiS, gdy w 2015 r. zdobyło władzę, szybko go odwołało. Uznano, że jako MGIMO-wiec nie może pełnić takich funkcji, poza tym Gruzja była dla pisowców krainą pełną śladów
Lecha Kaczyńskiego, ambasadorem musiał tam być ktoś PiS przesiąknięty…
Pożytku z tych roszad Rzeczpospolita nie miała. A teraz Cieszkowski jedzie do Brazylii i może wreszcie jakiś zawodowiec sprawy naszych kontaktów z dziewiątą gospodarką świata ogarnie.
Jak mawiał książę Salina…
Chętnie pisze się o MSZ jako miejscu przypominającym dworzec, gdzie jedni przychodzą, wyrzucają drugich, a i tak chodzi o to, żeby gdzieś dobrze wyjechać… Poza tym o żadnej ciągłości nie może być mowy, co chwila jest tu jakaś rewolucja. Cóż, tak to może wyglądać, chociaż, jeśli przyjrzymy się dziejom ministerstwa, zobaczymy, że ludzie tam się zmieniali, ale zwyczaje jakby mniej…
Wykop za słowa niemiłe? Ech… Jednym z najinteligentniejszych ludzi pracujących w MSZ był Roman Knoll. Jeszcze Polska nie odrodziła się, a on już był jej urzędnikiem jako przedstawiciel Rady Regencyjnej w Petersburgu. W II RP był sekretarzem delegacji polskiej na rozmowy pokojowe w Rydze, później posłem w Ankarze, po zamachu majowym został wiceministrem spraw zagranicznych, a potem był posłem w Rzymie i Berlinie.
Piękny życiorys i piękna kariera, która została nagle przerwana w roku 1930, kiedy odwołano go z Berlina w trybie natychmiastowym i przeniesiono w stan spoczynku. A za co? A za to, że wejście do kierownictwa MSZ Józefa Becka i Wiktora Drymmera publicznie skomentował słowami: „Najazd bandytów na dom wariatów”.
Do MSZ już nie wrócił, ale pełnił funkcję szefa Sekcji Zagranicznej Delegatury Rządu na Kraj. I był autorem głośnych raportów, kierowanych do Londynu, poświęconych stosunkom polsko-żydowskim oraz polsko-ukraińskim.
Zostańmy przy Drymmerze. Modne jest narzekanie, że ministerstwo stale „wzmacniają” ludzie ze służb, mijają lata, ba, ustroje się zmieniają, a „dwuzawodowstwo” kwitnie, jak kwitło. Wspomniany Wiktor Drymmer pracował w Oddziale II Sztabu Generalnego. Między innymi organizował siatkę wywiadu na Ukrainie. Do MSZ przyszedł najpierw do wydziału prasowego, później został szefem departamentu personalnego (był nim do września 1939 r.), a od 1933 r. równocześnie departamentu konsularnego.
Innymi słowy, Dwójka trzymała w ręku MSZ, nic ważnego bez jej zgody nie mogło się tu odbywać. Drymmer, prawa ręka Becka, nie bez powodu uważany był za szarą eminencję gmachu przy Wierzbowej.
A jeżeli już jesteśmy przy szarych eminencjach – różnie z tym bywało, ale chyba najbardziej na ten tytuł zasłużyła sobie Maria Wierna. Ideowa komunistka, członkini KPP, wojnę spędziła w ZSRR, była m.in. ważną postacią w Związku Patriotów Polskich. Potem pracowała w polskich ambasadach w Moskwie i w Pradze. Gdy wróciła do kraju, objęła stanowisko szefa departamentu zajmującego się sprawami Europy Środkowej, w tym Niemiec. Już w roku 1952 mówiono o niej, że razem ze Stefanem Wierbłowskim rządzi MSZ, wszystko ustalając z Jakubem Bermanem.
Jeżeli tak było, to co powiedzieć o jej dalszej karierze? 1 stycznia 1956 r. została dyrektorem generalnym MSZ, w randze ambasadora. Na tym stanowisku dotrwała do 30 września 1968 r. Trzymała w rękach sprawy MSZ, zwłaszcza kadrowe, a więc i losy setek urzędników, przez 12 lat. Każdy przed nią drżał.
Jej mąż, Juliusz Burgin, funkcjonariusz KPP, Kominternu, NKGB, MBP, był pierwszym ambasadorem PRL w Chińskiej Republice Ludowej. Potem, już w Polsce, zajmował wysokie stanowiska poza MSZ.
Jak mawiał książę Fabrizio Salina w „Lamparcie”, „trzeba wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu”. I tak to trwa.
Nominacje bez podpisu
Każda porządna struktura powinna się kierować czytelnymi zasadami postępowania, powinna też być wierna ciągłości działania, mieć świadomość, że nie powstała wczoraj. To banał. A teraz rzeczywistość.
Nie kto inny jak pisowski szef MSZ Jacek Czaputowicz skrytykował ostatnio pisowskiego prezydenta Andrzeja Dudę. Skrytykował go za to, że ten nie podpisuje nominacji ambasadorskich. I że świadomie osłabia pozycję polskich szefów placówek za granicą oraz możliwości polskiej polityki zagranicznej. Ma rację.
Duda, jak wiele razy zwracaliśmy uwagę, nikomu nie chce podpisać nominacji, niezależnie od tego, czy jest to dyplomata zawodowy, czy osoba z zewnątrz. Posuwa się do takiej aberracji jak odmowa podpisania nominacji Michałowi Łabendzie, którego Sikorski wysłał do Kazachstanu. A przypomnijmy, temuż Łabendzie ten sam Andrzej Duda podpisał nominację w roku 2018, gdy wysyłał go na ambasadora do Kairu. Czyli wtedy mógł, a teraz nie może?
To Dudę kompromituje. Pokazuje, jak marnego jest formatu. Gdyby jednym podpisywał, a drugim nie – byłaby to okazja, aby zademonstrować opinii publicznej, że kieruje się wyższymi kryteriami, że troska o jakość ambasadorskich kadr, czyli troska o Polskę, jest dla niego najważniejsza. Nie podpisując nikomu, pokazuje, że najważniejsza jest dla niego troska o własne ego. I podstawianie nogi.
To był Duda, a teraz Zbigniew Rau, były wojewoda łódzki, pisowiec od zawsze, który za PiS został szefem MSZ. Mówi o nim Łukasz Jasina, były rzecznik MSZ: „Zbigniew Rau był człowiekiem o gigantycznych skokach nastrojów, który potrafił w ciągu jednego dnia przejść od okazywania gigantycznego zaufania, pełnego doceniania pracy, powierzania mi bardzo odpowiedzialnych zadań, aż do całkowitego podważania moich kompetencji. Było to połączone z nieokiełznanymi wybuchami psychicznej agresji. Krzyczał na mnie głośno. Ot, takie »Szaleństwa króla Jerzego«, jak w filmie.
Zarzucał mi, że chcę go zniszczyć. Krzyczał, że nic nie umiem. Kilka godzin później znów bardzo mnie doceniał, a po kolejnych krytykował za kolor skarpetek czy jakość koszul, które nosiłem”.
W ten sposób dowiadujemy się z pierwszej ręki, że mieliśmy na czele MSZ osobę sprawiającą wrażenie niezrównoważonej. Czy to mogło działać?
Raua zastąpił Radosław Sikorski, pozujący chętnie na osobę, która coś z edukacji w Wielkiej Brytanii wyniosła, dla której korpus służby zagranicznej, jego jakość, jego esprit to nie są puste słowa.
W lipcu zmarł Zdzisław Góralczyk, były ambasador Polski w Pekinie, który przepracował w MSZ kilkadziesiąt lat, wybitny dyplomata i sinolog. Na jego pogrzebie była spora grupa dyplomatów. Był ambasador Chin, który wygłosił piękną mowę pożegnalną w języku polskim. Ale nie było żadnego oficjalnego przedstawiciela MSZ, nawet naczelnika wydziału z bukietem trzech tulipanów.
Góralczykowi to po nic, swoje w życiu osiągnął, ci, którzy się znają, pamiętają o nim. A MSZ? Chciałby być minister Sikorski szefem centrum polskiej polityki zagranicznej, kierować mózgowcami, ludźmi najwyższej jakości, oddanymi służbie. A wychodzi, że kontentuje się rolą szefa dworcowej poczekalni. Gdzie wchodzą i wychodzą.
Puk, puk, kontrola
Podsłuchane na korytarzu. Rozmawiało dwóch urzędników, jeden drugiego zapytał szyderczo: „Do czego służy Biuro Kontroli i Audytu?”. A ten drugi odpowiedział: „Do ewaluacji”. Miał rację. Co prawda, ową ewaluację dodano do nazwy już za nowych czasów, ale jak najbardziej słusznie, bo historia biura pokazuje, że bardziej niż sprawdzaniem zajmuje się ono tym, czy warto daną placówkę sprawdzać zasadniczo, czy tak sobie.
To nie jest opinia z sufitu. O MSZ w ostatnich miesiącach było głośno w mediach m.in. z powodu dwóch spraw. Afery wizowej, którą wyjaśnia m.in. sejmowa komisja śledcza, i afery związanej z byłym wiceministrem Pawłem Jabłońskim. Ten w ramach programu „Pomoc humanitarna” przekazał 7,2 mln zł – organizacjom, którym chciał, a nie tym, które zarekomendowała komisja konkursowa.
Przyjrzyjmy się obu tym historiom – dowiedzieliśmy się o nich w wyniku działań instytucji zewnętrznych wobec MSZ. W aferze wizowej to Centralne Biuro Antykorupcyjne namierzyło tropy związane z wiceministrem Piotrem Wawrzykiem (nadzorował Departament Konsularny) i przede wszystkim z jego asystentem Edgarem Kobosem, a także mechanizm – że wydanie wiz dla obywateli państw Azji i Afryki można było „załatwić” poprzez znajomość z Kobosem. Afera dotycząca ponad 7 mln, które rozdysponował Jabłoński – o niej z kolei dowiedzieliśmy się dzięki pracy inspektorów NIK.
A MSZ-owskie Biuro Kontroli i Audytu? Zgodnie z zakresem zadań to biuro „planuje, przeprowadza i dokumentuje kontrole w ministerstwie, jednostkach podległych lub nadzorowanych przez Ministra Spraw Zagranicznych” oraz „koordynuje sprawy związane z kontrolami przeprowadzanymi przez inne uprawnione organy i instytucje; prowadzi audyt wewnętrzny w ministerstwie”.
Nasuwa się więc pytanie zasadnicze: czy w sprawie wiz lub programu „Pomoc humanitarna” biuro coś wiedziało? Czy informowało o tym ministra?
Dodajmy dla porządku, że ani afera wizowa, ani afera Jabłońskiego nie była czymś ukrytym. Listy z nazwiskami osób, którym konsulowie mieli przyznać wizy, cała ta procedura, były znane konsulom i kierownictwu Departamentu Konsularnego. Wielu osobom. Rozmawiano o tym, zresztą samo szefostwo departamentu wysyłało mejle w sprawie wiz do placówek. Konkurs grantowy i sposób jego rozstrzygnięcia też były w MSZ komentowane. Przynajmniej w paru gabinetach. I co?
Panowie, których na korytarzu MSZ podsłuchaliśmy, nie mieli wątpliwości: o sprawie wiz i grantów „zamieszani” urzędnicy informowali, kogo trzeba. Choćby po to, by w przyszłości nikt ich nie ciągał po sądach za współudział.
Taka jest uroda MSZ. Pracują tu ludzie spostrzegawczy i chętnie informujący. Pytanie tylko, czy informowali również Biuro Kontroli i Audytu. Chyba nie, więc może skróćmy mu nazwę do Biura Audytu albo rozwiążmy po prostu. Bo po co komu jednostka, która generuje potężne koszty (delegacje kosztują), a zasadniczo groźna jest dla podpadniętych i potrafi ścigać za źle rozliczony bilet, pozostałych spraw nie widząc?