Wpisy od Jakub Dymek
Po debacie remis
Kamala Harris wygrała lepszym rzemiosłem, ale niezdecydowanych wyborców nikt jeszcze nie przekonał
W kampanii wyborczej w USA Kamala Harris i Donald Trump spotkali się po raz pierwszy. To znaczy, nie tylko pierwszy raz mogli się zmierzyć na zorganizowanej w Filadelfii przez telewizję ABC debacie, ale w ogóle po raz pierwszy uścisnęli sobie dłonie (z inicjatywy Harris). Nadzieje na elektryzujący pojedynek – nie tylko z tego powodu – były zatem wysokie. Na pewno także pompowały je amerykańskie media, które obiecywały widzom „historyczne” starcie. Jak gdyby kampania, w której jeden kandydat się poddał, a drugi ledwo uszedł z życiem z zamachu, nie była sama w sobie dość emocjonująca i wyjątkowa.
Historycznego starcia nie było, powiedzmy to otwarcie. Pierwsza (i być może ostatnia) debata Trump-Harris była pokazem nie wirtuozerii i polotu, ale politycznego rzemiosła. I jeśli coś dobrze unaoczniła, to cele, które postawiły sobie sztaby wyborcze.
Format tego starcia – a nawet bardziej prezentacji, bo o realnej debacie trudno tu mówić – jest od dawna znany. Amerykańskie debaty prezydenckie są plebiscytem na człowieka, który, ubiegając się o najważniejszy urząd na świecie, najskuteczniej będzie udawał, że ma te same zmartwienia, co bezrobotny z Ohio, górnik i gospodyni domowa z Pensylwanii, świeżo upieczona absolwentka uczelni w Georgii i właściciel warsztatu samochodowego w Arizonie. W tak ustawionym konkursie Kamala Harris i Donald Trump mogli wypaść tylko źle, bardzo źle lub przeciętnie.
Z jednej strony, córka profesorów (do tego nieutrzymująca kontaktu z ojcem), robiąca karierę prawniczą i polityczną w zamożnej Kalifornii. Z drugiej – syn dewelopera milionera, robiący karierę na styku biznesu i telewizyjnego celebryctwa w Nowym Jorku.
Na szczęście dla nich obojga po tematyce gospodarczej i tym, co zwykło się w amerykańskiej retoryce wyborczej nazywać „sprawami chleba” czy „ekonomią kuchennego stołu”, wystarczyło się prześlizgnąć. Moderatorzy debaty nie byli przesadnie zainteresowani dochodzeniem do sedna poglądów i stanowisk kandydatów w sprawie inflacji, stagnacji płac realnych, coraz mniejszej dostępności mieszkań itd. I to mimo że – jak wskazują najnowsze badania Pew Research Center – gospodarka jest tematem, który jako ważny przed wyborami wskazuje najwięcej wyborców, bo aż 81%.
Decydujące stany
Dzięki temu jednak oba sztaby mogły się podjąć zadania, które przed tą debatą sobie postawiły. Celem występu w ABC dla Trumpa i Harris nie była przecież prezentacja programu czy rozwiązań dla Ameryki, o co trudno też mieć do nich pretensje w tego typu formacie. Kandydaci spotkali się nie w celu debatowania, ale by wbić widzom do głowy swoje „przekazy dnia”. Z nadzieją, że dotrą do tych mniej więcej 2% niezdecydowanych jeszcze wyborców w najważniejszych stanach wahających się (jak kluczowa dla zwycięstwa Pensylwania, a za nią Georgia i Karolina Północna). Czyli, choć widownię debaty liczyć można w dziesiątkach milionów, a na świecie pewnie i w setkach, w rzeczywistości Trump i Harris bili się o oczy, uszy i serca zaledwie tysięcy ludzi niezbędnych do zwycięstwa.
Z jakimi opowieściami przyszli dla nich na tę debatę? Demokratom od początku tej kampanii, nawet jeszcze zanim doszło do wymiany Bidena na Harris, zależało na jednym. Aby uczynić z wyścigu wyborczego referendum na temat prezydenta – nie tego obecnego, Bidena, lecz Trumpa. Jedyna droga do zwycięstwa, jaką widział przed Bidenem/Harris demokratyczny sztab, to zrobienie kampanii o kimś innym – to znaczy o Trumpie oczywiście. Pod osąd Amerykanów miały pójść jego charakter, kłopoty z prawem, sympatia do dyktatorów i autokratów, zakłamanie i niepopularna decyzja Sądu Najwyższego o delegalizacji aborcji na poziomie federalnym.
Niechciana pamięć
Trzecia rocznica ucieczki Amerykanów z Afganistanu.
Powiedzieć, że ktokolwiek „obchodził” w USA trzecią rocznicę ostatecznego zakończenia amerykańskiej wojny w Afganistanie, byłoby sporą przesadą. Temat stał się okazją do rocznicowych esejów w magazynach poświęconych sprawom międzynarodowym, seminarium naukowego i paru wpisów na platformie X. Część mediów odnotowała, że talibowie urządzili paradę wojskową, chwaląc się sprzętem niemal bez walki oddanym przez wczorajszych okupantów i uciekającą afgańską armię. Pojawiły się pojedyncze reportaże o trudnym losie Afgańczyków. W tym niedoszłych uchodźców, dla których wciąż nie ma łatwej drogi poszukiwania azylu w Stanach. Jednak Amerykanie mogą przypomnieć sobie najdłuższą wojnę w historii USA głównie dlatego, że służy teraz jako pretekst do przedwyborczych ataków.
Prawicowa stacja Fox News grzmi, że to przez Bidena i Harris Rosja dokonała inwazji na Ukrainę w 2022 r. Gdyby bowiem USA nie „porzuciły” Afganistanu, Putin by się przestraszył i nie najechał swojego sąsiada ledwie kilka miesięcy później. Jeszcze mocniejszych słów używa gwiazda amerykańskich konserwatystów i kandydat na wiceprezydenta u boku Donalda Trumpa, J.D. Vance. Na wiecu w Karolinie Północnej mówił, że Kamala Harris dopuściła się w 2021 r. „zdrady”, Ameryka zaś doznała największego upokorzenia od czasów Sajgonu. Trump lapidarnie dodaje, że wraz z prezydenturą Bidena zaczął się „sezon na Amerykę” i każdy może w USA walić, ile chce. Słowem się nie zająknął, że sam zainicjował negocjacje z talibami w formacie z Ad-Dauhy, które doprowadziły do zakończenia amerykańskiej okupacji.
Fakt, że prawica atakuje Bidena za wycofanie się z Afganistanu, choć to samo obiecywał Trump, jest dobrą ilustracją problemu USA z tą wojną. W wyobraźni publicznej ścierają się jej dwie niedające się pogodzić wizje. I w przeciwieństwie do inwazji na Wietnam czy Irak, których mało kto chce bronić (albo wojny koreańskiej, o której niewiele osób pamięta), Afganistan jest niezabliźnioną raną w amerykańskiej pamięci.
Wojny sprawiedliwa i wieczna.
Te dwie sprzeczne wizje to wojna sprawiedliwa i wieczna wojna. Wedle pierwszej w przeciwieństwie do innych konfliktów zbrojnych XX i XXI w. amerykański atak na Afganistan cieszył się międzynarodowym poparciem i uzyskał mandat Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nawet Władimir Putin, wówczas nowy prezydent Federacji Rosyjskiej, gotów był Amerykanów poprzeć. Co więcej, militarnie Afganistan okazał się zwycięstwem. Przynajmniej na początku. Amerykanie zaś nie musieli się uciekać do zakłamanej propagandy, żeby uzasadnić tę wojnę.
Nawet długoletnia okupacja i powoływanie kolejnych marionetkowych rządów w Kabulu są w wizji wojny sprawiedliwej uzasadnione. Przecież im dłużej Amerykanie stacjonowali w Afganistanie, tym więcej dziewczynek udało się posłać do szkoły, więcej kobiet zrobiło karierę i więcej młodych Afgańczyków zetknęło się z kulturą Zachodu. Każdy kolejny rok miał przybliżać moment, w którym rzeczywiście między Kabulem a Heratem, Mazar-i-Szarif i Kandaharem powstanie społeczeństwo obywatelskie i spójne świeckie państwo.
„Jeśli jednak wojna w Afganistanie była taka dobra, to właściwie dlaczego należało ją kończyć?”, brzmią logiczne wnioski z doprowadzonej do skrajności opowieści o wojnie sprawiedliwej. Tu trzeba się zderzyć z mitem przeciwnym – wizją Afganistanu jako wiecznej wojny. Mówi ona, że sam ogrom czasu – ponad pokolenie! – jest wystarczającym powodem zakończenia obecności w Afganistanie. W wizji Afganistanu jako wiecznej wojny – co do faktów prawdziwej – konflikt staje się wręcz kluczem do wyjścia z Bliskiego Wschodu i zakończenia epoki „wojny z terroryzmem” raz na zawsze. Dlatego zresztą, mimo że są na przeciwległych biegunach politycznych, ten sam wniosek wyciągali Trump i Biden. Chodziło nie tylko o monstrualne koszty i niskie poparcie społeczne dla wojny w samych Stanach, ale także o symboliczne zakończenie pewnej epoki. Zakończenie wojny w Afganistanie jawiło się jako niezbędny warunek ograniczenia uwikłania USA na Bliskim Wschodzie i umożliwienia regionalnej stabilizacji. Jednak dzisiejsze wsparcie Ameryki dla Izraela także ośmieszyło nadzieje, że za wycofaniem się z Afganistanu pójdzie szersze przewartościowanie polityki Waszyngtonu.
Tych wizji – wojny sprawiedliwej i wiecznej wojny – pogodzić się nie da. Na dłuższą metę trudno byłoby zresztą uzasadnić logicznie, dlaczego USA nadal powinny w Afganistanie być. Jeśli wojna była porażką, należało to upokorzenie zakończyć i nie ciągnąć przez kolejne dekady. Ale jeśli była zwycięstwem, chyba tym bardziej?
Trump jak Hamilton?
Demokraci i republikanie nie tylko zauważyli zapomniane regiony USA, ale coraz głośniej wołają: globalizacji i wolnemu handlowi już dziękujemy.
Amerykańska kampania wyborcza jest – wybaczą państwo truizm – pełna niespodzianek. Jedną z bardziej nieoczywistych stanowi to, że w ostatnich tygodniach karierę robi kolejne nazwisko. Nie Trump, nie Harris, nie Vance ani Biden. To Alexander Hamilton. Tak, ten sam Alexander Hamilton, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, pierwszy sekretarz skarbu młodej republiki, którego uważa się także za twórcę dolara i którego wizerunek od ponad stu lat zdobi najpopularniejsze amerykańskie banknoty.
Dlaczego jednak publicyści, eksperci z think tanków i doradcy polityczni postanowili sobie przypomnieć o Hamiltonie właśnie? Powodów mogłoby być wiele, bo jego biografia pełna była zasług dla powstającego państwa. A niemal 10 lat temu, po premierze popularnego musicalu poświęconego Hamiltonowi i zatytułowanego jego nazwiskiem, zainteresowanie nim tylko wzrosło. Dziś chodzi jednak nie o zasługi ani legendarną śmierć w pojedynku z marzącym o pozycji prezydenta USA rywalem Aaronem Burrem.
Przyczyną ponownego zainteresowania Hamiltonem jest jego stanowisko w sprawie przemysłu. W swoim czasie jako jeden z najbardziej wpływowych twórców amerykańskiej polityki gospodarczej i systemu finansowego opowiedział się za protekcjonizmem i wprowadzeniem ceł i taryf. Stany Zjednoczone muszą pobierać cła, by uwolnić się od zadłużenia u zamorskich potęg, ale i by uniezależnić się od kosztownego importu. Właśnie dlatego – uważają niektórzy – młoda republika dziś jest światową potęgą, bo dzięki Hamiltonowi postawiła kiedyś nie na handel zbożem, ale na ochronę krajowego rynku i rozbudowę przemysłu. Coraz większe i bardziej wpływowe grono na amerykańskiej prawicy mówi zatem: „Musimy wrócić do Hamiltona!”.
Za tym hasłem kryje się jednak coś więcej. Choćby rosnące niezadowolenie z globalizacji, porzucenie dotychczasowych dogmatów partii republikańskiej, poszukiwanie nowej tożsamości amerykańskiego konserwatyzmu i debata o takich świętościach jak status dolara.
Złote lata i co dalej?
Po 1989 r. poparcie dla wolnego handlu, obniżania ceł i taryf oraz łagodzenia regulacji – wyrażające się w kolejnych umowach handlowych obejmujących coraz większe partie globu – było w USA niemal powszechne. Co prawda, przeciwko włączeniu Chin do Światowej Organizacji Handlu protestowały związki zawodowe i niektórzy akademicy, ale obie liczące się partie miały to w nosie. Zwolennikami liberalizacji handlu – i otwarcia na Chiny – byli i demokraci, i republikanie. Jeszcze wcześniejszą umowę NAFTA, dziś niepopularną i budzącą krytykę obu stron, poparło nawet więcej republikańskich senatorów niż demokratów. U progu XXI w. wydawało się, że jeśli chodzi o relacje handlowe, naprawdę obserwujemy „koniec historii”. Protekcjonizm umarł, a prędzej czy później wszystkie kraje otworzą się na handel albo podzielą los Korei Północnej.
Te złote lata nie trwały jednak wiecznie. Po 2008 r., na początku nieśmiało, amerykański główny nurt zaczął dostrzegać coś więcej niż pozytywne skutki wolnego handlu. Chiny bynajmniej nie stały się demokracją ani nie otworzyły rynku dla wielkich amerykańskich koncernów (jak choćby Polska). Import coraz tańszych dóbr codziennego użytku i przenoszenie miejsc pracy do innych krajów oznaczały wyrok śmierci dla wielu miast i miasteczek przemysłowych regionów USA. Sprzeciw wobec tego stał się motywem przewodnim kampanii Donalda Trumpa w 2016 r. Jego przeklinanie Chin, wolnego handlu i tragicznych konsekwencji globalizacji dla amerykańskiego przemysłu i bezpieczeństwa spowodowało, że nowojorski miliarder podbił serca białej klasy robotniczej.
Biden albo nikt
Czy jeden występ w debacie pogrąża prezydenta?
Powiedzieć, że pierwsza z cyklu amerykańskich debat przedwyborczych wywołała burzę, to nic nie powiedzieć. Jednak wbrew nadziejom obozu prezydenckiego burza ta nie dotyczyła skandalicznych wypowiedzi Donalda Trumpa czy celnych ripost urzędującego prezydenta. Wręcz przeciwnie. Ledwo upłynął czas przewidziany na konfrontację kandydatów, internet i największe media USA porwała kolejna burza, tym razem wezwań, aby prezydent zrezygnował z wyścigu. Lub chociaż – w imię Boga, patriotyzmu, republiki i wszystkiego, co dobre – to rozważył. Nietrudno zgadnąć dlaczego.
Obrazki, które popłynęły w świat i zdominowały późniejszą dyskusję, to Biden, który bełkocze, patrzy pusto w przestrzeń albo miesza słowa i gubi wątek. On nie tylko miał problem z retorycznym wykończeniem Trumpa. Nierzadko miał wręcz problem ze skończeniem zdania. W jednym z momentów, które zostaną zapamiętane na długo, konkurent Bidena, zamiast go kontrować i atakować, przyznał po prostu, że „nie wie, o czym on mówi”. I dodał, że urzędujący prezydent „pewnie sam nie wie”.
Na tle tych zdjęć i klipów, które zalały sieć, merytoryczna strona sporu została zepchnięta do roli detalu. Pytania o to, który kandydat lepiej zaprezentował swój program i osiągnięcia lub ile razy mijał się z prawdą, zajmowały ledwie ułamek uwagi komentatorów, tak bardzo pochłonęło ich roztrząsanie stanu zdrowia i kondycji Bidena. Czy to sprawiedliwe i uczciwe – pewnie nie. Czy zrozumiałe – niestety tak. Kampania wyborcza ma wszak wyłonić nie kandydata najbardziej szczerego i uczciwego, ale takiego, który udźwignie ciężar prezydentury. Paradoksalnie wobec coraz trudniejszych do ukrycia problemów Bidena to właśnie Trump jawi się rosnącej liczbie Amerykanów jako bardziej godny zaufania.
Historia, która rozgrywa się na naszych oczach, nie dotyczy jednak samego wieku Bidena i jednej (jak na razie) debaty. To również opowieść o wadach amerykańskiego systemu wyborczego, chwiejności opinii publicznej i medialnych manipulacjach, a także uporze prezydenta i jego partii.
Polski nie stać na obniżanie podatków zamożnym
Ryzykujemy, że za wszystkie „wakacje od ZUS” i kwoty wolne zapłacimy pogorszeniem ochrony zdrowia, edukacji i usług publicznych.
Dr Jakub Sawulski – główny ekonomista Fundacji Instrat. Adiunkt w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. W ostatnich latach pracował również w Ministerstwie Finansów, gdzie był zastępcą dyrektora Departamentu Polityki Makroekonomicznej.
Rząd mówi, że odziedziczył po PiS finanse publiczne w fatalnym stanie i że to nieomal katastrofa. Zarazem przekonuje, że na pomysły zawarte w programie koalicji pieniędzy nie zabraknie. Która narracja jest bliższa prawdy?
– Paradoksalnie te dwie opowieści wcale nie są tak bardzo sprzeczne. Deficyt finansów publicznych, który nowy rząd odziedziczył, rzeczywiście jest wysoki. Wynosi ok. 5% PKB. Gdy więc spojrzymy na ostatnie 20-30 lat, widzimy, że w tym okresie deficyt był wyższy tylko kilka razy, jest zatem jednym z najwyższych po 1989 r. Na dodatek mamy ten wysoki deficyt w dość niekorzystnej sytuacji rynkowej. To bardzo istotny kontekst, bo stopy procentowe są wysokie, więc i koszt obsługi długu publicznego jest większy. Dlatego rzeczywiście sytuacja finansów publicznych nie jest dobra.
Ale?
– Pieniądze są, a my nie mamy problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. Rynek finansowy patrzy w tym momencie na Polskę bardzo przychylnie, jest wręcz moda na Polskę: nasza gospodarka jest oceniana bardzo dobrze, stabilność finansów też jest oceniana na plus i polityka gospodarcza, zwłaszcza po odmrożeniu środków z KPO, również ma korzystne perspektywy. Z tego wynika, że nie będziemy mieli problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. I nawet gdybyśmy odrobinę go podnieśli, też pieniądze by się znalazły. Tylko że to wszystko odbywa się kosztem wzrostu długu w relacji do PKB. Z poziomu ok. 50% obecnie do poziomu powyżej 60% PKB w perspektywie, powiedzmy, trzech-czterech lat.
Sam wzrost zadłużenia miałby być problemem?
– Sam w sobie nie. Perspektywa wzrostu o jakieś 10 pkt proc. nie jest jeszcze niepokojąca. Pytanie jest inne: gdzie ta krzywa przyrostu zadłużenia do PKB się zatrzyma. Bo jeśli weźmiemy horyzont nie czterech lat, ale dekady, i założymy, że za trzy lata będziemy mieli 60% PKB, za sześć lat 70% PKB, a za 10 lat 80% PKB, to mamy pewien problem.
Dlatego, że poziom długu jest za wysoki, czy dlatego, że istnieją pewne arbitralne wskaźniki w UE, których musimy się trzymać?
– Wyznaczonych przez Brukselę ram nie obejdziemy, a założeniem jest 3% deficytu rocznie i 60% długu do PKB.
Musimy realizować te założenia, nawet jeśli mogą być dobre dla Niemiec, Holandii czy Estonii, a dla nas już nie?
– W rzeczywistości my już przekraczamy poziom deficytu 3%, a poziom długu 60% przebijemy za trzy-cztery lata. Możemy trochę to bagatelizować, próbować iść własną ścieżką, co zresztą jako Polska robiliśmy, mówiąc Brukseli jedno, a czasami robiąc drugie. Pytanie, jak długo możemy lawirować i czy warto. Bo skoro dziś jest – jak powiedziałem – moda na Polskę i mamy przychylność rynków finansowych, a bieżące potrzeby pożyczkowe możemy zrealizować względnie łatwo, to jeszcze nie oznacza, że możemy i że warto to ciągnąć. Przykładowo utrzymywać deficyt powyżej 5% ze względu na wydatki zbrojeniowe, bez pomysłu na ich sfinansowanie przez kolejną dekadę. Moda na Polskę może już do tego czasu minąć, a koszty pożyczania na rynkach wzrosną. Trzymanie się określonych ram może w dłuższym terminie okazać się korzystniejsze, niezależnie od tego, czy wymusza je Bruksela.
Dlaczego polska prawica kocha Trumpa?
Prezydent i obóz PiS wierzą, że republikanów da się kupić
Do kogo naprawdę trafiają środki na pomoc Ukrainie?
Zdecydowana większość, bo 80-90% właśnie zatwierdzonych funduszy „dla Ukrainy” nigdy nie opuści granic USA Amerykańska Izba Reprezentantów zagłosowała za przekazaniem „60 mld dol. pomocy zbrojeniowej Ukrainie”. Wydawać by się mogło, że nastąpił przełom, który kwestionować mogą tylko ludzie złej woli. A jednak wziąłem te słowa w cudzysłów, bo żadne z nich nie jest prawdziwe. Ani 60 mld, ani pomoc, ani to, że Ukrainie. W rzeczywistości mniej niż jedna piąta tych środków kiedykolwiek zasili ukraiński budżet
PREMIUM Jak się skończy ta wojna
Poufne negocjacje Czy ta wojna zakończy się rozejmem, czy rozstrzygnie na polu bitwy? To pytanie pojawiło się w globalnej debacie, ledwie rosyjskie rakiety przecięły ukraińskie niebo 24 lutego 2022 r. Szybko też podzieliło świat na dwa obozy. Można nazywać przedstawicieli tych dwóch stronnictw realistami i idealistami, zwolennikami interwencjonizmu i polityki powściągliwości albo jastrzębiami i gołębiami pomocy Ukrainie – nazwy są jednak drugorzędne. Istotna była treść tego sporu. A eksperci, analityczki czy dziennikarze i emerytowani dyplomaci spierali
Gorszy sort pracowników?
20% podwyżki nie dla samorządów Pasażerowie stołecznej komunikacji miejskiej od kilku dni mogą zauważyć na przystankach rozświetlone reklamy z hasłem: „600 mld na rozwój samorządów”. To część rządowej kampanii nawiązującej do odblokowania przez Brukselę środków z tzw. Krajowego Planu Odbudowy. Komunikat jest sformułowany tak, by nawiązywał do nadchodzących wyborów samorządowych. Aby zarówno rodowitym warszawiakom, jak i „słoikom” wryło się w pamięć, że właśnie teraz do polskich miast i miasteczek popłynie strumień pieniędzy. Jeśli jednak wśród tych
Urzędnik bez serca
Dlaczego państwa tak chętnie próbują oddać system pomocy społecznej w zarząd algorytmom? Mike Zajko – assistant professor (adiunkt) na wydziale Historii i Socjologii University of British Columbia w Kanadzie. Zajmuje się badaniem wpływu technologii, w szczególności AI i algorytmów, na rządzenie. Na łamach pisma „Surveillance & Society” ukazał się niedawno jego artykuł poświęcony wykorzystaniu algorytmów do śledzenia odbiorców pomocy społecznej „Automated Government Benefits and Welfare Surveillance”. Zajmuje się pan kwestią