Wpisy od Maciej Mikołajczyk

Powrót na stronę główną
Kraj

Komu bije dzwon, czyli zakład o kościół

Z dokumentu urzędowego: „Zostanie przeprowadzony dowód z oględzin w sprawie uciążliwości hałasowych powodowanych przez funkcjonowanie przedmiotowego zakładu”. „Dowód z oględzin” to słuchanie dźwięku dzwonów emitowanego przez „przedmiotowy zakład” – kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Poznaniu.

Jolanta Hajdasz, świeżo upieczona prezeska Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, czyli przybudówki PiS: „To kolejna metoda na eliminowanie wiary katolickiej i katolików z przestrzeni publicznej. Narzędziem w tym wypadku stały się przepisy dotyczące zwalczania hałasu, a konkretnie decyzje władz, by wyciszyć dzwon. Należy walczyć o kościelne dzwony, bo dziś zaczyna przeszkadzać ich dźwięk, a jutro problemem mogą się stać procesje, pielgrzymki i krzyże”.

Bój o to, w którym kościele za głośno dzwoni, trwa w całej Polsce.

Ateista i ministrant

Kobylepole, wioska pod Poznaniem, nazwę wzięła od pasanych tam w średniowieczu kobył. W XVI w. stała się własnością rodu Mycielskich herbu Dołęga. W XIX w. Mycielscy wybudowali tu pierwszy browar przemysłowy na ziemiach Wielkiego Księstwa Poznańskiego, a następnie sprzedali go z zyskiem Niemcowi. Sprzedaż majątku zaborcy nie była wyrazem patriotyzmu, na szczęście wybuchło powstanie wielkopolskie i w 1920 r. browar odkupiła polska spółka. W 1950 r. Kobylepole wchłonął Poznań. W 1974 r. przy ulicy Majakowskiego wybudowano kościół pw. Wniebowzięcia NMP.

Poznaniem od 2013 r. rządzi Jacek Jaśkowiak. Ateista, były ministrant i niedoszły jezuita, okrzyknięty przez prawicę wrogiem krzyża. Ta strzelba musiała wypalić i zaiste wypaliła, w 50. rocznicę odprawienia pierwszej mszy w kościele przy ulicy radzieckiego futurysty. Do Wydziału Klimatu i Środowiska Urzędu Miasta w Poznaniu trafiła skarga, z której wynikało, że okoliczna ludność cierpi katusze z powodu bicia dzwonów. Podpisała się pod nią jedna osoba, ale, jak poinformowała mnie Joanna Żabierek, rzeczniczka prezydenta Jaśkowiaka, „każdy mieszkaniec Poznania może złożyć skargę do Wydziału Klimatu i Środowiska, a wydział zobowiązany jest do sprawdzenia zasadności interwencji i przeprowadzenia postępowania niezależnie od liczby zgłoszeń, jaka wpłynęła w danej sprawie”.

Najpierw zwrócono się do proboszcza Dominika Kużaja, ten zlecił wykonanie badań akustycznych. Wyniki omówił na mszy, ale bez  szczegółów. „Rozumiem, że dźwięk dzwonów może niektórych mieszkańców niepokoić. Dlatego podjąłem decyzję o skróceniu czasu bicia dzwonów o połowę. Dzwony będą nadal biły podczas mszy i uroczystości, ale krócej. Zależy nam na tym, aby wciąż mogły wzywać wiernych, ale w sposób, który nie będzie uciążliwy dla mieszkańców. Mam nadzieję, że to rozwiązanie wpłynie pozytywnie na stosunki między parafią a mieszkańcami”, obwieścił z ambony.

Zgniły kompromis

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polska na trzeźwo

Obajtek ruszył w pielgrzymkę wyborczą po kraju

Prezydent Duda w swoich pałacowych komnatach przytulał Macieja Wąsika i Mariusza Kamińskiego, a także Dariusza Barskiego, byłego prokuratora krajowego utrzymującego, że wciąż jest prokuratorem krajowym. I to gotowym ścigać zbrodniarzy wszelkiej maści, z wyjątkiem – jak można mniemać – polityków Zjednoczonej Prawicy, albowiem stawianie kryminalnych zarzutów Romanowskiemu lub Macierewiczowi z założenia ma podstawy polityczne i stanowi objaw chorego przekonania, że polskość to nienormalność. Gdy jednak policja wywlokła z pałacu Wąsika i Kamińskiego i obaj mężowie stanu trafili do więzienia, patrioci w mig pojęli, że muszą znaleźć lepszą kryjówkę. Doszli do wniosku, że Parlament Europejski będzie w sam raz.

Za mandatami eurodeputowanych schowali się Wąsik, Kamiński, Michał Dworczyk oraz Daniel Obajtek. Spośród uciekinierów przed politycznymi szykanami były szef Orlenu uzyskał najlepszy rezultat – w czerwcowych wyborach dostał ponad 170 tys. głosów, bijąc rekord Podkarpacia – żaden polityk w dziejach Polski w okręgu wyborczym nr 9 nie otrzymał większego poparcia.

Przywiązani do tradycyjnych wartości Polacy nieraz bowiem już dowiedli, że im większy kaliber przewin ich reprezentantów, tym większym darzą ich szacunkiem i tym snadniej na nich głosują. Koalicja 15 Października winna mieć na względzie ten mechanizm, gdyż nazbyt śmiałe rozliczanie pisowców i zbyt radykalne wyroki mogą wywołać skutki odwrotne do zamierzonych.

Szczury i śmieci

Ponieważ Obajtek, delikatnie mówiąc, nie cierpi z powodu nawału zajęć w PE, postanowił nie marnować swojego potencjału, porzucił brukselskie podwórko i zaczął brylować na rodzimym. Pierwsze spotkanie z wyborcami odbył w Mielcu. „Już nawet historię potrafi zakłamywać Unia Europejska. Wystarczy iść do paru muzeów w Europie czy innych. Zobaczcie sobie, naziści są jacyś ludzcy, my, Polacy, jesteśmy, jacy jesteśmy. Nauczyli nas co poniektórzy schodzić z drzewa, a tak naprawdę to my nauczyliśmy co poniektórych jeść widelcami. Jak polscy królowie modlili się w katedrach, to oni skakali po drzewach. Jak chcą widzieć Europę czystą, to niech przyjadą do Polski, choćby nawet tu, i zobaczą Europę czystą, bo w tej Brukseli niedługo w śmieciach zginą i szczury ich zagryzą”, ogłosił. Wywód ten lewicowcy uznali za żenujący dowód braku kompetencji intelektualnych uprawniających do pełnienia funkcji prezesa geesu, a co dopiero olbrzymiego koncernu paliwowego. Ale Obajtek był z siebie dumny, obwieścił, że to ledwie preludium pielgrzymki, i powędrował do Wrześni.

Niemieckie progi

Przywitano go owacją na stojąco. Skandowano imię jego. Prezentowano transparent w barwach narodowych z napisem: „Za gospodarczy sabotaż dla Tuska i Bodnara będzie sroga kara”.

W podzięce Obajtek zaserwował publice opowieść o szczurach i śmieciach brukselskich, i to wzbogaconą o wątek gospodarczy. „Chcą mnie dopaść za wszelką cenę. Orlen obecnie notuje straty, bo jest sparaliżowany dziesiątkami audytów i poszukiwaniem haków na Obajtka. Być może popełniłem jakieś błędy, jak każdy w biznesie, kto podejmuje dziesiątki decyzji dziennie, ale wiem, że niczego nie ukradłem i zawsze starałem się przede wszystkim wzmacniać polską gospodarkę!”, wołał.

Zrobiło się patriotycznie nad wyraz, bo publiczność nie pozostawała dłużna i wołała: „Jebać Tuska!”, „Tu jest Polska” i znowu: „Da-niel! Da-niel! Da-niel!”.

W czasie wiecu podkreślano, że TVN zabija godność Polaków, podając newsy typu „Na Mazurach utonęły cztery osoby. Wszystkie były trzeźwe”. Orzeczono, że Polacy wcale nie są pijakami, a rzekomy problem alkoholizmu można rozwiązać w prosty sposób: wystarczy wprowadzić normy niemieckie. My mamy 0,25 promila, oni 0,5. Policyjne dane wskazują, że 95% pijanych Polaków ma w wydychanym powietrzu 0,26-0,27 promila, co oznacza, że po wprowadzeniu niemieckiego progu problem alkoholizmu zniknie jak ręką odjął, bo prawie wszyscy będą trzeźwi jak niemowlęta.

Donald Tusk podczas spotkania oberwał za Niemców porządnie, ale i zasłużenie, no bo ściągnął do pomocy powodzianom 100 niemieckich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Kościół SOK-ów nie puści

Straże Ochrony Kolei są dwie, a gdyby prawo traktowano w Polsce poważnie, prywatnych armii byłoby 14

PKP Polskie Linie Kolejowe oraz Szybka Kolej Miejska (SKM) w Trójmieście są jedynymi na świecie spółkami prawa handlowego, które dysponują formacjami zbrojnymi finansowanymi z budżetu państwa – co roku podatnicy wydają na sokistów 300 mln zł. W SOK służy 3 tys. uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, w trójmiejskiej SOK SKM – 250. Nie są oni jednak funkcjonariuszami publicznymi, podlegają bowiem prezesom zarządów przedsiębiorstw nastawionych na osiąganie zysków, a nie podmiotom zobligowanym do troski o bezpieczeństwo obywateli. Sokiści muszą zatem wykonywać polecenia wydawane przez osoby de iure i de facto prywatne, niekoniecznie mające na względzie interes państwa. W świetle przepisów prezesi PKP PLK i SKM nie różnią się wcale od szefa Polsatu czy firmy Red is Bad, handlującej odzieżą chętnie wdziewaną przez kiboli i pisowców. Cóż, status Straży Ochrony Kolei jest groteskowy.

Włos się jeży

SOK w ubiegłym roku obchodziła 105-lecie istnienia. Jak stwierdził prezydent Andrzej Duda w jubileuszowym przemówieniu, „to najstarsza polska służba dbająca o bezpieczeństwo i porządek publiczny, została ustanowiona przez Marszałka Józefa Piłsudskiego zaraz po odzyskaniu niepodległości”. Początkowo stosowano nazwę Straż Kolejowa, od 1934 r. Straż Ochrony Kolei. Formacja od zarania była państwowa i ściśle powiązana z PKP. Miała prawo nakładania grzywien, legitymowania i zatrzymywania oraz przymusowego doprowadzenia na policję, a także noszenia i użycia broni palnej. Po wojnie niewiele się zmieniło, nie licząc zmiany nazwy na Służba Ochrony Kolei.

„Przełomowym dla SOK okresem były lata 1981-1982. Sytuacja społeczno-ekonomiczna kraju w tym okresie miała bardzo duży wpływ na obniżenie dyscypliny społecznej, również w środowisku kolejarskim. Znalazło to odbicie w znacznym wzroście zdarzeń o charakterze przestępczym. Powszechnym zjawiskiem stały się kradzieże mienia kolejowego oraz powierzonego kolei do przewozu, dewastacja urządzeń sterowania ruchem kolejowym, naruszenie dyscypliny pracy oraz ładu i porządku prawnego”, czytamy na portalu internetowym SOK.

Cytat może być uznany za niepoprawny politycznie, bo nie wskazano w nim, dlaczego doszło do obniżenia dyscypliny społecznej i nasilenia kradzieży. A uświadomionemu czytelnikowi może przyjść do głowy, że w 1981 r. trwał festiwal Solidarności i za anarchizację życia społecznego odpowiadał związek zawodowy elektryka Wałęsy i suwnicowej Walentynowicz, co otwiera drogę do uzasadnienia wprowadzenia stanu wojennego. Tak czy siak, na początku lat 80. sokiści mieli pełne ręce roboty. Po zmianie ustroju nastała epoka bałaganu i marginalizacji. W 1997 r. formacji przywrócono przedwojenną nazwę i zmieniono umundurowanie. Cztery lata później dokonano komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP.

Od momentu urynkowienia kolei strażnicy przestali podlegać państwowej firmie i stracili status funkcjonariusza publicznego, nie tracąc uprawnień do użycia broni i środków przymusu, legitymowania i karania. Prerogatywy pozwalające na radykalną ingerencję w sferę praw człowieka ma więc formacja zbrojna działająca na rzecz podmiotu, którego celem jest osiąganie zysków. Włos się jeży.

Ranga aktu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Blamaż nad Sekwaną

Żebyśmy za cztery lata znowu nie musieli się wstydzić, odpowiedzialność za niepowodzenia sportowe muszą zacząć ponosić działacze.

Sport wyczynowy jest dotowany przez państwo, bo sukcesy wyczynowców wzmacniają spójność społeczną, podnoszą narodowe morale oraz poziom optymizmu. Ale po igrzyskach Polacy są sfrustrowani, zdezintegrowani i zdołowani – bo wyczynowcy zafundowali kibicom traumę.

Na przygotowania olimpijczyków polscy podatnicy wydali niemal pół miliarda złotych, najwięcej w historii igrzysk. Efekt: dziesięć medali, w tym jeden złoty, i 42. miejsce w klasyfikacji medalowej. Koszt zdobycia jednego krążka: 50 mln. To rekord, niestety niechlubny. Katastrofa staje się jeszcze lepiej widoczna, gdy przyjmiemy do wiadomości, że przy 329 konkurencjach rozgrywanych w Paryżu Polska wygrała jedynie we wspinaczce sportowej, dyscyplinie usytuowanej w głębokiej niszy, obok breakdancingu i wyścigów na BMX-ach.

Marna pociecha.

Cóż, włażeniem na ścianę świat niespecjalnie się podnieca, ale gdyby nie spidermenka z Lublina, nie mielibyśmy złota w ogóle i w klasyfikacji medalowej wyprzedziłyby nas nie tylko takie potęgi sportowe jak Indonezja, Bahrajn, Gruzja, Azerbejdżan, Iran, Uzbekistan i Algieria, ale także Saint Lucia (165 tys. mieszkańców) i Dominika (70 tys.). Dwa ostatnie kraje zdobyły po jednym złotym medalu w dyscyplinach bardziej prestiżowych niż wspinanie się po ścianie – dla Dominiki złoto wywalczyła Thea LaFond w trójskoku, a dla Saint Lucia Julien Alfred w biegu na 100 m. Ta ostatnia była zresztą o włos od zwycięstwa na 200 m, jednak skończyło się na srebrze, dzięki czemu Polska rzutem na taśmę wyprzedziła kraj o zasobach demograficznych i finansowych mizerniejszych od choćby rzeszowskich.Trwogi dodaje fakt, że reprezentacje Saint Lucia i Dominiki liczyły po czworo zawodników, ponad 50 razy mniej od polskiej kadry, a mimo to aż do 7 sierpnia i wygranej Aleksandry Mirosław biły naszych, aż furczało.

Igrzyska olimpijskie w Paryżu zakończyły się zatem dla Polski kompromitacją i jedyną, acz marną pociechą jest fakt, że Polski Komitet Olimpijski raczej nie będzie miał kłopotu z dotrzymaniem obietnicy podarowania mieszkania każdemu złotemu medaliście.

Tymczasem komentatorzy próbują zamazać obraz sytuacji rytualnymi przyśpiewkami. Oto nasze siatkarki dostały lanie w ćwierćfinale od USA, bo – jak się tłumaczy – nie miały doświadczenia, Amerykanki zaś to drużyna, która w Tokio zdobyła złoto i, począwszy od Pekinu (2008 r.), regularnie stawała na pudle. Porażka Igi Świątek w półfinale jest z kolei wyjaśniana zbytnim stresem wynikającym z roli faworytki. Czyli nasza tenisistka przegrała, bo była faworytką, natomiast siatkarki przerżnęły, bo grały z faworytkami. Wniosek: nie warto osiągać sukcesów, bo wygrane sprawią, że przypadnie nam trudna do udźwignięcia rola pewniaka (Świątek), a zarazem warto zwyciężać, bo doświadczenie nabyte w walce o stawkę zwiększa szanse wygranej (siatkarki USA). To rozumowanie nie trzyma się kupy, ale usprawiedliwianie porażek i poszukiwanie ich pozasportowych przyczyn jest ulubionym zajęciem działaczy oraz dziennikarzy sportowych. W ten sposób naszym zawodnikom uchodzi płazem każdy blamaż.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Znowu na szparagi do Niemca?

PiS straszy, że Tusk zamrozi płacę minimalną.

Sygnał do natarcia dał Daniel Milewski, doktor prawa i poseł PiS w jednej osobie, sporządzając interpelację „W sprawie przewidywanych na lata 2024-2027 podwyżek płacy minimalnej w kontekście bezpieczeństwa finansowego Polaków”.

„W latach 2007-2015 imigracja zarobkowa Polaków objęła dziesiątki tysięcy polskich rodzin. W tym czasie minimalne wynagrodzenie za pracę wzrosło o 86%, z 936 zł do 1750 zł, a jego wysokość w połączeniu z wysokim bezrobociem była jednym z głównych impulsów do wyjazdu za granicę, w znacznej mierze do prac sezonowych, np. przy zbiorach szparagów w Niemczech. Od 2015 r. to wynagrodzenie wzrosło o 242%. Emigracja zarobkowa zmieniła się, wielu ludzi wróciło do Polski. A zatem, czy tempo podwyżek minimalnej płacy będzie w tej kadencji takie jak w latach 2007-2015, co z powrotem uczyni z naszego narodu tanią siłę roboczą państw wiodących w Unii Europejskiej?”, zapytał poseł.

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, ministra rodziny, pracy i polityki społecznej, odpowiedziała ogólnikowo, a zapewnienie, że płace minimalne nie zostaną zamrożone i będą rosły w tempie uniemożliwiającym Niemcom zatrudnianie Polaków do zbierania szparagów, nie padło.

Godny poziom.

Pisowcy nie zmarnowali takiej okazji, ogłaszając: „Nastały trudne czasy dla milionów Polaków. Obecne rządy to czas podwyżek cen prądu, gazu, wody, a wcześniej podniesienia VAT na żywność. W sklepach wzrosty cen od wiosny zaczęły przyspieszać. Prognozy nie wskazują na zmiany tego trendu, wręcz przeciwnie, ma być coraz drożej. Teraz okazuje się, że Polacy mogą uniknąć jednej podwyżki. Nie będą jednak z tego zadowoleni.Chodzi bowiem o płacę minimalną, którą otrzymuje aż 3 mln osób”.

Fakt jest taki, że Polska do 15 listopada musi wdrożyć unijną dyrektywę w sprawie adekwatnych wynagrodzeń minimalnych, wprowadzając stosowne przepisy krajowe. Wspólnota doszła bowiem do wniosku, że mieszkańcom UE należy zapewnić godny poziom życia, czyli godne wynagrodzenia, a co za tym idzie, pensję minimalną umożliwiającą zaspokojenie potrzeb.

Celem Unii nie jest bowiem podbicie Polski i uczynienie z niej wasala Niemiec, ale – jak czytamy w uzasadnieniu dyrektywy – „wspieranie dobrobytu jej narodów oraz działanie na rzecz trwałego rozwoju Europy, którego podstawą jest społeczna gospodarka rynkowa o wysokiej konkurencyjności, zmierzająca do zapewnienia pełnego zatrudnienia i postępu społecznego, wysokiego poziomu ochrony i poprawy jakości środowiska, a jednocześnie wspierająca sprawiedliwość społeczną”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Bramy piekła

Polska na olimpiadzie odnosi sukcesy duchowe, o jakich Zachodowi nawet się nie śniło.

Na podbój Paryża wybrali się nie tylko sportowcy, ale także trenerzy, lekarze, dietetycy, masażyści, psycholodzy, psychiatrzy i… księża.

Duszami naszych reprezentantów oraz pozyskaniem przychylności niebios zajmuje się Edward Pleń, kapelan olimpijczyków i członek zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Na pasterzowaniu wyczynowcom ksiądz Edi, jak o nim mówią, zjadł zęby – zadebiutował podczas olimpiady w Sydney w 2000 r. i od tego czasu regularnie towarzyszy naszym orłom.

Z pozoru osiągnięcia ks. Plenia nie powalają. Chociażby w 1976 r. w Montrealu olimpijczycy byli pozbawieni duchowego wsparcia, bo w czasach PRL o kapelanach na garnuszku państwa lub organizacji w rodzaju PKOl nie było mowy. Rezultat? Nasi przywieźli 26 medali, w tym siedem złotych i sześć srebrnych. To do dziś niepobity rekord. W czasie 24-letniej współpracy ks. Plenia ze sportowcami Polacy na pięciu letnich igrzyskach zdobyli 71 krążków, najwięcej w Sydney i w Tokio – po 14. To niemal dwukrotnie mniejszy dorobek niż w Kanadzie przed 48 laty.

Sportowcy Chińskiej Republiki Ludowej tylko w 2021 r. w Tokio wywalczyli 89 medali, więcej niż Polacy na pięciu igrzyskach. A reprezentanci Państwa Środka w ogóle nie korzystają ze wsparcia duchownych – w Chinach władzę sprawuje partia komunistyczna. Na zawodników co najwyżej mają więc wpływ kapłani partyjni, co, jak wskazują na to owoce, w osiąganiu sukcesów nie przeszkadzało. I nie przeszkadza – przez cztery dni po otwarciu olimpiady w Paryżu Chiny zdobyły osiem złotych medali i jest niemal pewne, że tylu – jeśli nie dojdzie do interwencji góry – otoczeni opieką kapłana Polacy nie zdobędą przez całe igrzyska. Jeśli już uciułają cztery, zostanie otrąbiony sukces na miarę zwycięstwa pod Grunwaldem.

Na razie niebiosa, mimo pośrednictwa prześwietnego zawodnika w sutannie, nie kwapią się, by Polska stała się sportową potęgą i odgrywała w klasyfikacji medalowej igrzysk rolę adekwatną do znaczenia w dziejach świata, choć wyeliminowanie z rywalizacji Danielle Collins podczas meczu z Igą Świątek budzi szacunek.

Lecz ks. Pleń zasługuje na platynowy medal, bo zademonstrował, w jaki sposób należy reagować na bluźnierstwa, a to poziom międzynarodowy, chińszczyźnie niedostępny. Z podobnych względów krążki z najszlachetniejszych kruszców winny zawisnąć na szyjach patriotów w osobach Jarosława Kaczyńskiego i Patryka Jakiego. Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Gierki z immunitetem

Co Romanowski zgłaszał w Radzie Europy?

Rozliczanie i karanie polityków Zjednoczonej Prawicy za przestępstwa i łajdactwa, jakich się dopuścili w czasie dobrej zmiany, to sztandarowe hasło koalicji 15 października. Na razie urobek rozliczeniowy jest jednak skromny – za kratami przebywają ksiądz Olszewski i dwie urzędniczki z ministerstwa sprawiedliwości, czyli płotki, a łapanie Marcina Romanowskiego, rybki średniego rozmiaru, wywołało międzynarodową aferę. Serial z Romanowskim w roli głównej jest przy tym wielce pouczający. Jak wiadomo sąd pierwszej instancji nie zgodził się na zastosowanie wobec niego aresztu tymczasowego, bo doszedł do wniosku, że chroni go immunitet Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy (ZPRE). Czy słusznie? Zostawmy to prawnikom.

Spróbujmy za to odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że Romanowski został deputowanym zgromadzenia, zajmującego się praworządnością, ochroną mniejszości etnicznych i seksualnych, wolnością słowa i szeroko pojętymi prawami człowieka? (Z materiału źródłowego: „celem ZPRE jest ochrona demokracji pluralistycznej oraz rządów prawa, poszukiwanie rozwiązań problemów nurtujących społeczeństwa, walka z nietolerancją, z dyskryminacją mniejszości, ksenofobią, ochrona środowiska, walka z korupcją i przestępczością zorganizowaną oraz działanie na rzecz jedności europejskiej”).

Lisy w kurniku.

Do Rady Europy należy 47 państw, każde wyznacza delegatów do zgromadzenia parlamentarnego oraz ich zastępców spośród parlamentarzystów krajowych. Polska ma prawo do 12 przedstawicieli i 12 zastępców – dziewięciu delegatów i dziewięciu zmienników wyłania Sejm, trzech delegatów i trzech zastępców wyznacza Senat. W obu przypadkach mianowanie odbywa się w drodze głosowania prezydiów nad kandydaturami zgłoszonymi przez kluby parlamentarne. 18 stycznia br. prezydium Sejmu jednogłośnie zatwierdziło skład polskiej delegacji, w tym mianowanie wszystkich kandydatów zgłoszonych przez Klub Parlamentarny PiS. Dzięki temu delegatami, mającymi w imieniu Polski walczyć z ksenofobią i przestępczością zorganizowaną, zostało siedmiu posłów od Kaczyńskiego, w tym Arkadiusz Mularczyk, Paweł Jabłoński i Marcin Romanowski – w charakterze zastępcy członka. Ergo: w trosce o prawa kur lisy wpuszczono do kurnika.

Romanowski w momencie głosowania był już na celowniku organów ścigania z powodu podejrzenia o działalność w zorganizowanej grupie. Delegowanie go do zgromadzenia, zajmującego się zwalczaniem przestępczości zorganizowanej, było więc poniekąd zrozumiałe, bo chłop zna się na robocie i ma doświadczenie. Tyle że wnet okazało się, iż trafił do Rady Europy wyłącznie po to, by pluć na tych, którzy go tam delegowali. ZPRE obraduje cztery razy w roku w Pałacu Europy w Strasburgu. Wiceminister sprawiedliwości w rządzie Morawieckiego i zawiadowca funduszu o tej samej nazwie co resort, wziął udział w jednej sesji i cała jego aktywność intelektualna i polityczna sprowadziła się do poparcia trzech projektów uchwał. Nade wszystko był orędownikiem zbadania przez Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy „przypadków naruszeń praworządności w Polsce”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Prezes Piesiewicz – złoty i „skromny”

Po pisowcach został model olimpizmu oparty na dojeniu spółek skarbu państwa.

W igrzyskach olimpijskich w Paryżu weźmie udział 10,5 tys. sportowców płci obojga z 206 państw. Czeka na nich 329 kompletów medali, z czego płynie oczywisty wniosek: dla wszystkich nie starczy. Radosław Piesiewicz, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, twierdzi, że biało-czerwoni mają szansę na 16 krążków. Jednak z powodu wrodzonej skromności nie dodaje, że sam zasłużył na medal. I to z najszlachetniejszego kruszcu, bo choć na stolcu szefa PKOl zasiada raptem od kwietnia zeszłego roku, udało mu się skłonić do zdumiewającej ofiarności spółki skarbu państwa. To dzięki niemu polityka godnościowa Zjednoczonej Prawicy objęła sport i po raz pierwszy w historii sportowcy z orłem na piersi mogą liczyć na zapłatę godną osiągnięć, czyli wysokie premie finansowe oraz – to absolutne novum – nagrody rzeczowe. I to nie puchary z plastiku, ale diamenty, dzieła sztuki, bony na wakacje i – uwaga! – mieszkania.

Wredne pytanie: co będzie, jeśli silnie zmotywowani sportowcy zamiast planowanych kilku złotych krążków zdobędą ich setkę? Czy sukcesy naszych olimpijczyków doprowadzą do rozchwiania rynku mieszkaniowego? Odpowiedź: to scenariusz mało prawdopodobny. Ale po kolei.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Wczoraj rządowi, dziś antyrządowi

Ogórek nie chowa się w wannie, czyli co słychać u ulubieńców poprzedniej władzy.

Telewizja publiczna przestała pluć na Tuska, ale wojna o dusze Polaków trwa. Tak znamienici żurnaliści jak Danuta Holecka, Michał Rachoń czy Adrian Klarenbach nie złożyli bowiem broni, tylko po zwolnieniu z TVP z oddaniem opluwają niemieckiego agenta na antenie TV Republika. Szkopuł: jak zauważył prezes Jarosław Kaczyński, „Republika nie wszędzie dociera, ma bardzo niewielkie środki i to jest dopiero taki początek telewizji”. W takiej początkującej telewizji nie mogli pomieścić się wszyscy bojownicy o wolność i demokrację wyrzuceni z roboty przez koalicję 13 grudnia.

Sygnał uzurpatorów.

Zabrakło miejsca dla Michała Adamczyka, wieloletniego dziennikarza Telewizji Polskiej i prowadzącego „Wiadomości”, a od kwietnia do grudnia 2023 r. dyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. Redaktor Adamczyk mówi, że jest dumny, iż jako dziennikarz TVP informował „o wielu aferach rządu PiS, i to obiektywnie, inaczej niż TVN”. Poza tym sądzi, że jest prezesem zarządu TVP. „26 grudnia 2023 r. zostałem powołany przez Radę Mediów Narodowych na stanowisko prezesa zarządu TVP. Nic się od tego czasu nie zmieniło, więc nigdzie się nie wybieram”, stwierdził, gdy go jakiś wredny pismak zapytał o plany zawodowe.

Co prawda, sąd umorzył postępowanie w sprawie wpisania do KRS Adamczyka jako prezesa zarządu, co jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że na gruncie prawa pan Adamczyk prezesem nie jest, ale wyrokami wydanymi przez nadzwyczajną kastę przejmują się tylko słabujący na umyśle targowiczanie, a nie piewcy Polski dumnej i wielkiej, o szerokich horyzontach.

Gdy dobra zmiana dobiegła końca, Adamczyk przez trzy tygodnie okupował siedzibę TVP, a po zakończeniu akcji ogłosił manifest: „Siłą i przemocą, bezprawiem i podstępem wypędzono legalne władze Telewizji Polskiej. Wypędzono wielu dziennikarzy, pracowników i współpracowników. Wyłączono legalny sygnał Telewizji Polskiej. Podłączono sygnał uzurpatorów. Ta walka się nie zakończyła. Obiecuję”.

Że nie odpuścił, świadczy wpłynięcie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa, polegającego na próbie otwarcia rachunku bankowego na rzecz TVP. Z zawiadomienia wynika, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji planowała przelanie na to konto ponad 100 mln zł pochodzących z abonamentu.

Obrońca niezależności telewizji publicznej za niezłomność płaci wysoką cenę. Kłopoty redaktora i prezesa TVP w jednej osobie na bojach z prokuraturą się nie kończą. Telewizja, której prezesuje, pozwała go bowiem i żąda 1,3 mln zł za okupację swej siedziby, co miało doprowadzić do strat finansowych. Ku pokrzepieniu: pozwano również innego okupanta, Samuela Pereirę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ksiądz Olszewski na mękach

SMS-y od diabła, salceson i sprawa polska.

Jak ojczyzna długa i szeroka, kluby „Gazety Polskiej” oraz aktyw robotniczo-chłopski rodem z PiS i Suwerennej Polski demonstrują przeciwko nieludzkiemu traktowaniu ks. Olszewskiego. Objawy: wymachiwanie zdjęciami ks. Jerzego Popiełuszki oraz transparentami z hasłami „Uwolnić księdza Michała” i „Jeśli przyjdą zniszczyć ten naród, zaczną od Kościoła, gdyż Kościół jest siłą tego narodu”.

Powód: jeszcze narzędzia tortur nie ostygły po pobycie za kratami Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, a Tusk zabrał się do dręczenia kolejnej ofiary. Tym razem padło na ks. Michała Olszewskiego, sercanina parającego się egzorcyzmami, a w przerwach budującego za miliony z Funduszu Sprawiedliwości ośrodek dla ofiar przestępców.

Ponieważ kraj znalazł się nad przepaścią, powiadomiono Komitet Przeciwko Torturom (CAT) przy ONZ, a na 9 lipca przed Sejmem zaplanowano ogólnopolską manifestację przeciw stosowaniu wobec księży ubeckich metod.

Ale po kolei.

Śpiewy w ośrodku.

Całodobowy ośrodek pomocy ofiarom przestępstw miał być wielce innowacyjny: chciano go wyposażyć w studia nagraniowe, reżyserki i serwerownie (koszt: 43 mln), by ofiary mogły pośpiewać i swoje wokalne występy uwiecznić na płytach. Śpiewanie i nagrywanie ma bowiem silne właściwości terapeutyczne, pozwala pobitym i szykanowanym odetchnąć pełną piersią i zapomnieć o traumie. Prokuratura uznała jednak, że ks. Michał Olszewski pod pozorem budowy placówki wyłudził pieniądze z podległego Ziobrze funduszu, następnie zaś je wyprał. Duchowny trafił do aresztu tymczasowego, a jak słusznie zauważył arcykapłan Zjednoczonej Prawicy Jarosław Kaczyński, „jego zatrzymanie nastąpiło w Wielki Czwartek, co bez wątpienia miało wymiar symboliczny”.

Mimo to początkowo nic nie wskazywało, że dojdzie do niepokojów społecznych – ksiądz siedział grzecznie i na nic się nie skarżył. Bomba wybuchła dopiero w czerwcu, gdy politycy Suwerennej Polski zorientowali się, że Fundusz Sprawiedliwości może ich zatopić, i to nie w sensie metaforycznym, ale dosłownie, bo jeśli zarzuty dotyczące wykorzystania w kampanii wyborczej środków z funduszu zostaną potwierdzone wyrokiem, zwyczajnie pójdą na dno. A choć śpiewy w ośrodku dla ofiar stanęły pod znakiem zapytania, coraz bardziej prawdopodobne stawało się, że zacznie śpiewać ks. Olszewski. Prokuratura wystąpiła z wnioskiem o przedłużenie aresztu, sąd do wniosku się przychylił i egzorcysta posiedzi kolejne trzy miesiące. Jaki i spółka dobrze wiedzą, że w zakładach karnych trudno wytrwać, bo sami, gdy mieli pod butem resort sprawiedliwości, doszli do wniosku, że więzienia to nie sanatoria, i zaostrzyli rygor odbywania kary oraz pobytu w aresztach.

I zaczęły się cuda.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.