Roman Opałka pokazuje czas zatrzymany pędzlem Wszystko zaczęło się od tego, że Halszka, narzeczona, a potem żona Romana Opałki, spóźniała się na spotkanie w kawiarni w hotelu Bristol. Czas mu się dłużył. Popijał kawę, rozmyślał o swoim życiu, o wygranych konkursach, zastanawiał się, co będzie robił dalej. Myślał o tym, że nikt nie zrozumiał jego cyklu “Chronomy”, czarno-białych obrazów całkowicie zapełnionych kropkami. Cykl powstał w latach 1959-63, był próbą zobrazowania czasu. Z nudów, bo Halszka strasznie się spóźniała, Opałka zaczął coś bazgrać na papierowej serwetce. Nagle go olśniło: jeśli zamieni kropki na liczby, jego idea stanie się jasna. Będzie więc zapisywał upływ czasu liczbami. Zacznie od jedynki, potem dwójka, trójka itd., po kolei. Będzie malował ciągi następujących po sobie liczb przez całe życie, bo inaczej taka wyliczanka nie miałaby sensu. Postanowił zacząć od białych liczb na czarnym tle, potem każde kolejne płótno odrobinę rozjaśniać, aż tło poprzez odcienie szarości dojdzie do bieli – wtedy malowałby białe liczby na białym tle. Liczby stałyby się niewidoczne, ginęłyby w nieskończoności, ale istniałyby: sceptycy mogliby je sprawdzić promieniami X. Kiedy Halszka w końcu zjawiła się w kawiarni, uściskał ją z radością i podziękował za spóźnienie. Ona jednak nie była zachwycona koncepcją malowania wyłącznie “Obrazów liczonych”, jak je potem nazwano. W tym czasie Roman Opałka, wówczas 35-letni, był już znanym artystą, laureatem nagród w kraju i za granicą. Miał w swoim dorobku martwe natury, portrety, akty, pejzaże, projektował też okładki do książek i pocztówki. Jego obrazy i grafiki były w muzeach narodowych w Warszawie i Krakowie. Zerwanie z tym wszystkim i rozpoczynanie od zera, a właściwie od jedynki, wydawało się Halszce aktem samobójczym. Mówili o nim: szaleniec Pierwszy “liczony” obraz Opałki znajduje się w łódzkim Muzeum Sztuki. Na czarnym płótnie o wymiarach 193 x 135 cm widać równe rzędy ciasno namalowanych liczb, od 1 do 35.327. Ryszard Stanisławski, ówczesny dyrektor muzeum, który go nabył, nie miał wątpliwości, że to wyjątkowe dzieło sztuki. Ale w swoim sądzie był odosobniony: w środowisku panowała opinia, że taka wyliczanka to szaleństwo, absurd. Dziś malowane “Obrazy liczone” oraz rysowane “Detale”, wypełnione linearnym zapisem kolejnych chwil mijającego czasu, znajdują się w największych muzeach i galeriach świata. Wczesne prace Opałki, które kupowano od niego po ok. 400 dol., kosztują ponad 200 tys. dol. Za obraz z liczbami od 2.910.060 do 2.932.295 zapłacono cztery lata temu na aukcji w Londynie prawie 100 tys. dol. Artysta sprzedał nawet obrazy jeszcze nienamalowane, również ostatni, którego zakończenie uniemożliwi mu śmierć. Każdy obraz zaczyna się od liczby następującej po tej, która kończy poprzedni. W ten sposób, zapisując drobno malowanymi cyferkami płótna, przez 36 lat artysta doszedł do sześciu milionów. Pierwszy milion zajął mu siedem lat. Zakłada, że powinien dojść do numeru 7.777.777; więcej, jak sądzi, nie zdąży. Jako dokument czasu zaczął traktować także swoją twarz i swój głos. Każdego dnia, po odłożeniu pędzla, fotografuje się w tym samym białym ubraniu, w takim samym oświetleniu. Liczby, które godzinami maluje, wypowiada na głos i nagrywa na taśmę. Wszystko to, jak twierdzi, pokazuje ten sam problem: nieubłagany upływ czasu, który zarazem przemija i pozostaje – zatrzymany pędzlem, fotografią i głosem. Między Francją a Polską Urodził się w północnej Francji, w 1931 roku, jako syn Polaka i Francuzki. Kiedy miał cztery lata, rodzice przenieśli się do Polski. W czasie wojny jego rodzinę wywieziono na roboty do Niemiec. W 1946 r. Opałkowie wrócili do Warszawy, bo tak zadecydował ojciec. Początkowo Roman Opałka wcale nie zamierzał być malarzem, tylko architektem wnętrz. Rodzice nie byli zachwyceni jego wyborem, ale nie sprzeciwiali się, pozwolili, by sam decydował o swojej przyszłości. Zaczął studiować w łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, jednak architektura wnętrz go rozczarowała i przeniósł się na tkactwo. Kiedy ulubiony prof. Jaeschke obejrzał jego prace, poradził, by studiował malarstwo. Ponieważ tego kierunku nie było w Łodzi, Opałka przeniósł się na uczelnię warszawską. W przełomowym 1956 r. otrzymał dyplom. – W Warszawie doświadczyłem niedostatku. Mieszkałem w bloku,
Tagi:
Ewa Likowska