Film Martina Scorsese pewnie dostanie Oscara za aktorstwo czy zdjęcia, ale kinematografii światowej na nowe tory nie przestawi Obojętne, czy bohaterem filmu jest pilot, muzyk, bokser czy prezydent. Za cenę biletu kinowego widz chce być olśniony osiągnięciami wybitnego rodaka. A jednocześnie zyskać pewność, że nie warto go naśladować, bo za wielkość płaci się druzgocącą cenę. „Aviator” Martina Scorsese nie odstępuje od tej reguły na krok. I dlatego jest wysoce prawdopodobne, że wprawdzie zgarnie kilka oscarowych statuetek, ale światowej kinematografii na nowe tory nie przestawi. Bowiem Scorsese podszedł do biografii Howarda Hughesa, wybitnego amerykańskiego lotnika, producenta filmowego i wziętego playboya, standardowo i schematycznie. Zmora dzieciństwa Pierwszy punkt takiego schematu to nieszczęśliwe dzieciństwo, od którego wybitny Amerykanin ucieka przez całe życie. Howard Hughes – choć milioner od urodzenia – też startuje od nieszczęścia. Chłopca nęka głuchota i – co gorsza – narastająca obsesja bycia perfekcjonistą. Matka chowa go więc przed ludźmi, bo Howard źle znosi krytykę. Na kogo Howard ma szanse wyrosnąć? Tylko na zmanierowanego synka rodziców. Ale Howard perfekcjonista zdaje sobie z tego sprawę i ucieka od własnego dzieciństwa. Ucieka – jak chce Scorsese – do drugiego etapu standardowej biografii filmowej. Do olśniewającej kariery, osiągniętej dzięki tytanicznemu wysiłkowi. W przypadku Howarda Hughesa oznacza to zainwestowanie prawie 4 mln dol. – wówczas absolutny rekord – w produkcję filmu o popisach lotników w czasie I wojny światowej. Dzieło wprawdzie kosztuje życie trzech kaskaderów i pół miliona dolarów deficytu, ale w 1930 r. – w samym szczycie wielkiego kryzysu – zwabia do kin miliony Amerykanów. Howard zmierza więc śmiało ku nowym filmowym eksperymentom. Jednym z bardziej ryzykownych było lansowanie asystentki własnego dentysty, niejakiej Jane Russell, w roli gwiazdy filmowej. W westernie „Banita” (1943) panna Russell paradowała w specjalnym efektownym staniku, skonstruowanym przez specjalistów z filmy lotniczej. I… niebawem została jedną z najgłośniejszych aktorek Ameryki. Gorzej wiodło się samemu filmowi. Organizacje purytańskie doprowadziły do zakazu wyświetlania go w Stanach. Jednak Howard Hughes nie miał czasu, by przejmować się niepowodzeniami. W 1935 r. za sterami samolotu własnej konstrukcji, H-1, osiągnął rekord prędkości – 567 km na godzinę, by pobić go dwa lata później. W 1938 r. okrążył glob w znowu rekordowe 3 dni, 19 godzin i 17 minut. Rok później Hughes wykupuje większość udziałów linii lotniczych TWA i robi z nich poważnego konkurenta dotychczasowego monopolisty, linii PanAm. Przy tym wszystkim ma jeszcze czas na niezliczone romanse z damskim kwiatem ówczesnego Hollywood – od Katherine Hepburn przez Ginger Rogers po Avę Gardner. Rachunek proszę… Pełny sukces? Niekoniecznie. Najwyższy czas bowiem przejść do trzeciego etapu standardowej biografii i podać cenę, jaką wybraniec losu płaci za swe ponadprzeciętne osiągnięcia. I reżyser Scorsese rozlicza Howarda Hughesa bardzo skrupulatnie. Rekordzista nie umie żyć bez sukcesów, a tu spotyka go klęska za klęską. Jego firmie Hughes Aircraft nie udaje się zostać głównym dostawcą sprzętu lotniczego dla armii amerykańskiej, zaangażowanej na frontach II wojny. Klęską kończy się próba skonstruowania największego na świecie statku powietrznego z drewna i transportowca Herkules dla 700 żołnierzy. Nadwerężona psychika Howarda tego nie wytrzymuje i milioner się stacza. Uzależnia się od valium i kokainy, na całe miesiące przepada w zaciemnionych apartamentach ekskluzywnych hoteli. Pogrąża się w hipochondrii. Obawia się ścinać paznokcie, więc wyrastają mu gigantyczne szpony. Własny mocz przechowuje w słoikach. Dziwaczeje i brzydnie. Kiedy umiera, lekarz musi identyfikować ciało, zdejmując odciski palców – najbliżsi nie poznają milionera. I tu widz oddycha z ulgą: jak to dobrze, że to nie ja jestem takim gigantem. Wprawdzie nie osiągnąłem niczego nadzwyczajnego, ale też nie upadłem tak nisko. Geniusz napędzany heroiną Taką pociechę milionom widzów na całym globie przynosi niemal każda ekranowa biografia co wybitniejszego Amerykanina. I dlatego wiele z nich zdobywa statuetki za aktorstwo, zdjęcia czy za doskonałą scenografię z epoki. Ale poza „Obywatelem Kane’em”, luźno opartym na losach Williama Randolpha Hearsta, jeszcze nie zdarzył się w tej kategorii film naprawdę wybitny. Przykłady na wyciągnięcie ręki. Z „Aviatorem” sąsiaduje na ekranach film „Ray”(w reżyserii Tylora Hackforda) – przystosowana pośpiesznie
Tagi:
Wiesław Kot