Awantura w rodzinie demokratów

Awantura w rodzinie demokratów

From left, Rep. Rashida Tlaib, D-Mich., Rep. llhan Omar, D-Minn., Rep. Alexandria Ocasio-Cortez, D-N.Y., and Rep. Ayanna Pressley, D-Mass., respond to remarks by President Donald Trump after his call for the four Democratic congresswomen to go back to their "broken" countries, during a news conference at the Capitol in Washington, Monday, July 15, 2019. All are American citizens and three of the four were born in the U.S. (AP Photo/J. Scott Applewhite), APTOPIX

Młodzi radykałowie i politycy umiarkowani spierają się, czy tworzyć socjalistyczną i wielokulturową koalicję, czy wrócić do korzeni na białej prowincji Powyborcze rozliczenia to rzecz normalna. Kogoś spotyka krytyka, ktoś przyznaje się do błędu, a jeszcze ktoś musi odejść. Regułą jest jednak, że do ostrych porachunków dochodzi po porażce, nie po zwycięstwie. U amerykańskich demokratów w tym roku jest na odwrót. Wskazywanie palcem winnych zaczęło się właściwie od razu po przekroczeniu linii mety przez zwycięskiego kandydata demokratów, Joego Bidena. Odmienne poglądy, odległe skrzydła partii i różne wrażliwości starły się o sprawy podstawowe: strategię, drogę partii na przyszłość i wartości. Politycy w wywiadach zaczęli pod nazwiskiem atakować koleżanki i kolegów, inni błyskawicznie zaczęli wypuszczać do mediów „tajne” nagrania, w których robią dokładnie to samo. Radość z sukcesu szybko się ulotniła. Nazywanie tego wojną jest dużą przesadą. To raczej awantura w rodzinie. Ale taka, w której już nikt nikogo nie oszczędza, młodzi mają serdecznie dość starych, goście przyglądają się temu z zażenowaniem, a jedna i druga strona sporu gotowa jest w każdej chwili trzasnąć drzwiami. I jak to w takich sytuacjach bywa – każdy ma trochę racji, ale nikt nie ma jej do końca. Wygrana jak klęska Wszystko dlatego, że demokraci, choć odsunęli Trumpa od władzy, nie wychodzą z tych wyborów bez szwanku. W Izbie Reprezentantów zachowają przewagę, ale stracili już osiem miejsc. W Senacie mogą w najlepszym wypadku liczyć na remis – co w amerykańskim systemie, gdzie rozstrzygający głos należy do urzędującego wiceprezydenta, daje wiele. Ale czy zdobędą brakujące do remisu głosy? To kwestia otwarta i na wynik poczekamy do stycznia. Sąd Najwyższy zaś będzie dzięki nominacjom Trumpa w rękach mocnej republikańskiej większości, co tylko dołoży nowej administracji problemów. Demokraci, choć ich kandydat wygrał znaczną przewagą głosów, a rekordowa frekwencja miała dać im premię – faktycznie ledwo co wyszarpali to zwycięstwo. Do tego ponosząc bolesne porażki w kilku okręgach, gdzie wydawało się im, że mają łatwy mandat. I, co może najbardziej zaskakujące, tracąc po drodze kilka punktów procentowych u mniejszości – Afro- i Latynoamerykanów, których poparcia byli absolutnie pewni. „Jak to, Trump zyskuje głosy czarnych i Latynosów?”, drapali się w głowę zażenowani doradcy partii po ogłoszeniu wyników exit poll. W tej sytuacji konflikt, który teraz rozgorzał, nie może dziwić. Prawdę mówiąc, jest logiczną konsekwencją i rozdętych oczekiwań, i drogi partii po przegranych wyborach 2016 r. Rozdętych oczekiwań, bo demokraci wierzyli, że tym razem demografia naprawdę im sprzyja, rok pełen demonstracji przeciw przemocy policji tym bardziej zaś będzie mobilizował Afroamerykanów do udziału w wyborach. Także dlatego demokraci nie przegapili żadnej okazji, by nazwać Trumpa białym suprematystą i rasistą. Media utwierdzały ich w przekonaniu o rychłym sukcesie. Spodziewano się miażdżącego zwycięstwa, „niebieskiej fali”, ale ta nie przyszła. A była to też kwestia drogi partii po 2016 r. – bo coraz bardziej było widać, że demokraci odbijają się od bandy do bandy. Kto nie śpi? Demokraci w Ameryce podzielili się na dwa obozy: „przebudzonych” i „umiarkowanych”. „Przebudzeni” brzmi może nieco sekciarsko – jak kult albo tajne stowarzyszenie z powieści gotyckiej – ale to oznacza słowo woke, którym określa się tę grupę. A że ma ona w sobie coś sekciarskiego, to osobny wątek. Właśnie oni licznie zasilili partię w ostatnich latach, wprowadzając ferment w starej i nieco zużytej demokratycznej machinie. Być woke oznacza być kimś uświadomionym – choćby w sprawie systemowego rasizmu w USA, dyskryminacji kobiet, nierówności strukturalnych i nieuczciwej ordynacji wyborczej. Ale mniej przychylna interpretacja podpowiada, że bycie woke to także znajomość wszystkich najmodniejszych haseł, teorii i intelektualnych trendów. „Przebudzona” lewica skacze z tematu na temat: jednego dnia interesują ją prawa osób transpłciowych, drugiego płaca minimalna w gastronomii, trzeciego reforma imigracyjna. Złośliwi powiedzieliby, że to ciągła gonitwa za coraz szybciej umykającym horyzontem tego, co aktualnie uchodzi za postępowe. A dodajmy, o ile nie jest to jeszcze jasne: woke to przede wszystkim kategoria pokoleniowa, obejmująca najmłodszych sympatyków demokratów. Nawet jeśli bohaterem tego ruchu jest 79-letni senator Bernie Sanders, „demokratyczno-socjalistyczny” kandydat ubiegający się (bezskutecznie) w 2016 i 2020 r. o nominację z ramienia demokratów w wyborach prezydenckich. „Przebudzona” lewica

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 49/2020

Kategorie: Świat