Oni bali się nas, a my ich

Oni bali się nas, a my ich

25 lat temu podpisywał Porozumienie Szczecińskie. Dziś ujawnia, że Gierek parł do porozumień, że SB nie pomagała władzy, o rozmowach z Rosjanami, z Kościołem… Kazimierz Barcikowski – ur. w 1927 r. w Zglechowie pod Mińskiem Mazowieckim. Ma wyższe wykształcenie ekonomiczne i doktorat z ekonomiki rolnictwa. Członek AK (Szare Szeregi), działacz ZMW „Wici”. W PZPR zaliczany do liberalnego, otwartego na dialog skrzydła. Był m.in. sekretarzem KC oraz członkiem Biura Politycznego. W latach 70. był sekretarzem KC odpowiadającym za rolnictwo, ministrem rolnictwa, wicepremierem. W latach 80. członek i wiceprzewodniczący Rady Państwa oraz współprzewodniczący Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. W roku 1989 przeszedł na emeryturę. – Zbliża się 25. rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych w Szczecinie i Gdańsku. Pan stał na czele delegacji, która pojechała do Szczecina. – Kierownictwo państwa sformowało dwie ekipy – pierwszą na Gdańsk, najpierw przewodniczył jej Pyka, potem przyjechał Jagielski. A ja z ekipą wiceministrów wyjechałem do Szczecina. – Jak do tego doszło, że pana wysłali? Kto o tym zadecydował? Gierek osobiście? – Wysyłał mnie ówczesny premier Edward Babiuch. Ale był w delegacji człowiek Gierka, ściśle z nim związany. – Andrzej Żabiński. – Ojciec Żabińskiego był działaczem PPR, zginął w czasie wojny, w wielkiej wsypie w Katowicach, Niemcy powiesili go na rynku. Gierkowie przygarnęli sierotę i wychowali. Jego obecność w naszej delegacji była zabezpieczeniem od strony Gierka. A dlaczego wysłano mnie do Szczecina? W moim przypadku, tak sądzę, zadecydowało to, że byłem w Szczecinie w 1971 r. gasić drugi strajk, kiedy Gierek miał swoje słynne spotkanie: „Pomożecie? Pomożemy!”. A poza tym… Na pewno nie było to wyróżnienie. Miałem świadomość, że wkraczam na pole minowe, i ci, którzy mnie wysyłali, też o tym wiedzieli. Politycznie wyłożyć się było bardzo łatwo. Pyka zresztą się wyłożył. – Jadąc do Szczecina nie miał pan obaw, że wszystko może się skończyć tak jak w Grudniu 1970 r.? – Absolutnie to wykluczałem. – A na zasadzie splotu nieprzewidzianych okoliczności? Przecież sytuacja mogła się wymknąć spod kontroli. – Takie niebezpieczeństwo zawsze istniało. W Szczecinie miałem oparcie w Januszu Brychu, tamtejszym I sekretarzu, który był bardzo twardym człowiekiem i trzymał w łapie wszystko: i bezpiekę, i milicję. Od samego początku narzuciliśmy formułę, która wykluczała agresję ze strony strajkujących – rozmawialiśmy. Ani przez moment nie posługiwaliśmy się groźbą użycia siły. Były rozmowy. Na zasadzie perswazji. Nie nazbyt skutecznej, jak się okazało. Jakkolwiek napięcie po stronie strajkujących było ogromne, wiele dni to wszystko trwało, ale jednak udało się utrzymać komunikację, nie powiem więź, ale komunikację między salą a nami. NEGOCJATOR – Negocjacje odbywały się w sali konferencyjnej na oczach kilkuset strajkujących… – Przemawiałem tam nieskończenie wiele razy, żartowałem później, że jak wychodziłem z tych rozmów, miałem zamiast mózgu bitą śmietanę. Ale warto było. Jak rozpoczynaliśmy rozmowy, jak wchodziliśmy na stocznię, towarzyszył nam spory tłumek. Ludzie nie bardzo wiedzieli, jak reagować. Jedni spokojnie, ktoś drugi czy trzeci wzniósł jakiś okrzyk, ale nie można było tego porównywać z Gdańskiem, gdzie Jagielskiemu urządzono ścieżkę pogardy. Natomiast jak wychodziliśmy, po podpisaniu porozumienia, to już dostawaliśmy kwiaty. A na schodach KW paru chłopaków rzuciło się na mnie z uściskami. Bo tam była żywa pamięć roku 1970. Ofiar, spalenia komitetu wojewódzkiego, ludzie tam przez okna wyskakiwali z płonącego budynku… Taki był Szczecin. W Gdańsku bez przerwy krążyły wieści, że a to wojsko idzie, a to już aresztują. W Szczecinie do tego nie dopuściliśmy, żadnych zatrzymań nie było. To dawało poczucie, że nie dojdzie do rozlewu krwi. – Gdy przyjechał pan do Szczecina, 19 sierpnia, najpierw próbował pan rozmawiać z poszczególnymi zakładami pracy. – Ja nawet odbyłem rozmowy z portem i osiągnęliśmy porozumienie. Mieliśmy podpisać je za dwie godziny. Ale po godzinie zadzwonili z portu, że się wycofują, że swoje pełnomocnictwa przekazują Międzyzakładowemu Komitetowi Strajkowemu. Doszło więc do spotkania w stoczni. – Szefem MKZ był Marian Jurczyk. – Jurczyk był magazynierem na jednym z oddziałów. To nie był żaden intelektualista. Negocjacje były takim pojedynkiem między nami. Jurczyk albo załatwiał sprawy komunałami, albo – jeśli miał podjąć decyzję – było to zorganizowane w taki sposób, że obok trybuny,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 33/2005

Kategorie: Wywiady