Bandycki krąg towarzyski

Bandycki krąg towarzyski

Kulisy działania i procesu klubu płatnych zabójców z Wybrzeża Połowa grudnia 2000 r. – na sali głównej Sądu Okręgowego w Gdańsku, oznaczonej numerem 101, trwała właśnie gorączkowa przebudowa. Aby zdążyć przed wyznaczonym terminem, ekipa remontowa pracowała dzień i noc, również w weekend. Ławę oskarżonych obudowano specjalną klatką z kuloodpornymi szybami. U jej dołu wykonano szczeliny umożliwiające wymianę dokumentów między oskarżonymi a adwokatami. Oskarżeni mieli się porozumiewać z innymi uczestnikami procesu za pomocą zamontowanych wewnątrz głośników i bezprzewodowego mikrofonu. Doraźny zysk W bocznej ścianie sali nr 101 zrobiono dodatkowe wejście dla specjalnie chronionych świadków. Zaś wejście główne od zewnętrznej strony obudowano „przedsionkiem” z aluminiowych ram i wyjątkowo grubych szyb. By się do niego dostać, należało najpierw przejść przez bramkę do wykrywania metalu, a następnie poddać się kontroli osobistej. Tej dokonywać mieli zwyczajni strażnicy sądowi, tyle że pod czujnym okiem funkcjonariuszy z oddziałów antyterrorystycznych. To oni bowiem mieli odpowiadać za zabezpieczenie terenu. Z czyjego powodu zastosowano wszystkie te nadzwyczajne środki bezpieczeństwa? – Klubu płatnych zabójców z Wybrzeża, w najczęściej stosowanym skrócie KPZ – mówi Ryszard Paszkiewicz, dziś zastępca gdańskiego prokuratora okręgowego, wówczas główny oskarżyciel. – Tak ochrzciły oskarżonych media, zwiększając ciężar gatunkowy sprawy. By nie zostać źle zrozumianym – oskarżeni w tamtym procesie byli wyjątkowo brutalnymi i niebezpiecznymi bandytami. Lecz nie tworzyli żadnego klubu. Proszę zauważyć – co dziennikarze skrzętnie pomijali – że nie postawiono im zarzutu stworzenia i przynależności do zorganizowanej grupy przestępczej. Raczej nazwałbym ich bandyckim kręgiem towarzyskim, skrzykiwanym w różnych konfiguracjach do różnych akcji – dodaje prokurator. Akcji planowanych ad hoc, niebędących częścią ustalonych strategii charakteryzujących wysoce zorganizowane i profesjonalne podziemie. W większości nastawionych na doraźny zysk bądź realizowanych z pobudek osobistych. Dla przykładu jeden z oskarżonych przyjął zlecenie na zabójstwo, bo potrzebował pieniędzy na adwokatów dla aresztowanego kompana, inny zaplanował zabicie brata, by przejąć choćby część jego majątku, kolejni zamordowali mężczyznę spotykającego się z konkubiną jednego z nich. Dodajmy jednak – akcji wysoce spektakularnych, często z użyciem materiałów wybuchowych. Lecz w większości przypadków po prostu nieudanych. Saper, nie komandos Co ciekawe, nie wszyscy okrzyknięci klubem przestępcy znali się nawzajem. Paradoksalnie skupioną w jednym miejscu grupą uczyniły ich proces sądowy i ława oskarżonych. Gwoli rzetelności trzeba jednak dodać, że istniało łączące ich w pewną całość spoiwo (co zresztą uzasadnia użycie określenia „bandycki krąg towarzyski”). Był nim Daniel Z., „Zachar”, jeden ze współoskarżonych. To on na długo przed aresztowaniem znał pozostałą ósemkę i to on – z różnym powodzeniem – próbował ją „zadaniować”. Na początku procesu zasłynął nietypowym zachowaniem. „Jak furiat nosił się po klatce i groźną miną dyscyplinował pozostałych”, relacjonował jeden z sądowych strażników. Jednak to nie „Zachar” zyskał największą sławę i zainteresowanie mediów, tylko Siergiej S., „Sanitariusz”, Ukrainiec ze Lwowa, mieszkający od początku lat 90. w Polsce. Swego czasu „Gazeta Wyborcza” poświęciła mu całokolumnowy reportaż, z którego można było się dowiedzieć, że S. to były komandos Specnazu, „afganiec”, niezwykle zimny i wyrachowany zabójca na zlecenie. I rzeczywiście, lista postawionych mu (i udowodnionych) zarzutów wyglądała imponująco: m.in. zabójstwa bossów trójmiejskiego podziemia, Wiesława K., „Schwarzeneggera” i Ryszarda G., „Taty”, porwanie i kolejne zabójstwo oraz potrójne usiłowanie zabójstwa znanego biznesmena Macieja Nawrockiego. „Sanitariusz” nigdy jednak nie był komandosem i nie walczył w Afganistanie – w armii służył jako saper. Zaś po każdej akcji rozklejał się i tracił panowanie nad sobą. Gdy wpadł w ręce policji, szybko się złamał i zaczął sypać znajomych. Przed dwoma laty „Rzeczpospolita”, powołując się na wiarygodne źródła z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wskazała „Sanitariusza” jako jednego z zabójców gen. Marka Papały. W gdańskiej prokuraturze okręgowej takie powiązanie wywołuje salwę śmiechu. – Siergiej ma na sumieniu więcej, niż można wnioskować z postawionych mu zarzutów – twierdzi Ryszard Paszkiewicz. – Jest kilka niewyjaśnionych zabójstw, które chcielibyśmy mu przypisać. Ale nasze materiały nie mają wystarczającej mocy dowodowej. Zaś sam S. milczy jak grób. Z drugiej jednak strony, dał już

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 07/2004, 2004

Kategorie: Kraj