Bardzo łagodnie

Święta mają być czasem pokoju i łagodności. Jest to więc najstosowniejszy moment, abym wspomniał o książce Anny Bikont i Joanny Szczęsnej „Lawina i kamienie”, czyli „Pisarze wobec komunizmu”. Nie wykluczam bowiem, że w mniej nabożnych okolicznościach lektura tej książki mogłaby wzbudzić we mnie uczucia bardziej gwałtowne i wydobyć opinie bardziej stanowcze. W świątecznej jednak aurze przyznam, że autorki z podziwu godną pracowitością przeryły się poprzez tony papieru, zarówno zapisanego literaturą polską po II wojnie światowej, jak i przez sterty gazet, a także teczki pełne sprawozdań i protokołów z tysięcy zebrań i posiedzeń, w jakie obfitowało życie Związku Literatów Polskich w okresie powojennym. Nie pominęły żadnego papierka dotyczącego zarówno pisarzy, jak i komunizmu, co będzie im policzone w niebie. W niebie jednak tylko doceniona zostanie metodologia tej książki, która przedstawia losy literatury Polski powojennej jako dramatyczną walkę dobra ze złem. Istnieją różne szkoły myślenia o literaturze. Jedni widzą w niej „lustro chodzące po gościńcu”, a więc starają się w niej odczytać świadectwo czasów, w których powstaje, drudzy traktują ją jako integralną ewolucję form, a inni starają się stosować te dwa spojrzenia równocześnie. U Bikont i Szczęsnej losy pisarzy polskich od zakończenia wojny do lat 90. są walką o zbawienie. Na ich dusze czyha pokusa, którą jest komunizm w różnych jego formach, i wielu jej ulega. Niektórzy nie poddają się tym podszeptom, trwając w męczeństwie, jeszcze inni zaś – i ci wydają się autorkom najbardziej interesujący – przeżywają upadki, z których potrafią się jednak podźwignąć i wejść na drogę cnoty. Perspektywę literacką, historyczną, socjologiczną, wreszcie estetyczną zastępuje w dziele Bikont i Szczęsnej perspektywa moralistyczna i kanon manichejski i nie przypadkiem książka ta dedykowana jest Adamowi Michnikowi, wynalazcy tej metody. Rezultat jest oczywisty. Nie dowiadujemy się więc niczego o wartościach omawianego pisarstwa, lecz jedynie o postawach pisarzy wobec polityki komunizmu, o której zresztą również dowiadujemy się niewiele poza tym, że była głupia i brutalna. Mechanizmami, które rządziły dialogiem pomiędzy władzą a literaturą, były po stronie literatury strach i konformizm, po stronie władzy zaś przemożna chęć podporządkowania sobie wszelkiej myśli i jej ukrócenie. W tych warunkach niemożliwością była także wszelka dyskusja, różnica poglądów, spór estetyczny czy światopoglądowy. Jeśli więc na przykład dwukrotnie znalazłem się na kartach tej książki – raz z okazji krytycznego stosunku do książki dla dzieci Wiktora Woroszylskiego „Podmuch malowanego wiatru”, drugi zaś raz do „Kalendarza i klepsydry” Konwickiego – nie do pomyślenia dla autorek jest wersja, że być może utwór Woroszylskiego był i pozostał literaturą artystycznie żałosną, a „Kalendarz” zawierał i zawiera prowincjonalną wizję świata, bezsilną wobec dylematów współczesności; jest to wyłącznie zmaganie charakterów nawróconych grzeszników z szatańskim podszeptem rozumu. W książce Bikont i Szczęsnej nie występuje też w istocie społeczeństwo polskie, nie ma ludzi, którzy borykając się z trudnościami codziennego życia, realizują jakieś swoje zamiary, pracują, wychowują dzieci, doznają niepowodzeń i radości, a których dookolna obecność wpływała na postawy zarówno pisarzy, jak i władzy. Same one nie miały też wokół siebie nikogo, na przykład matek lub ojców, których działania w czasach PRL nie mieściły się w kanonach surowego nonkonformizmu i których postawy mogłyby dać autorkom coś do myślenia. Książka „Lawina i kamienie”, jak wiele podobnych, opiera się na milczącym założeniu, że droga od PRL do IV RP jest drogą od zła do dobra, a jej szczęśliwym zwieńczeniem jest stan obecny. Ten aksjomat przez długi czas nie budził niczyich wątpliwości, ale dzisiaj chyba już budzi. Pomińmy już niesmak moralny, wzbudzany przez działania rządzących, pomińmy też całą sferę faktów społecznych, od nieistniejącego w PRL bezrobocia czy zniszczenia całego ówczesnego systemu państwa opiekuńczego poczynając i zostańmy przy sferze symbolicznej. Niedawno w „Gazecie Stołecznej” przeczytałem, że w ankiecie o Warszawie za symbol miasta zdecydowana większość respondentów uważa dziś nie, jak ongiś, Kolumnę Zygmunta, lecz Pałac Kultury i Nauki, budynek, który dla mojego pokolenia, które obserwowało jego powstawanie, symbolizował architektoniczną ohydę, a III RP, zaraz po jej powstaniu, chciała go zburzyć, lecz nie starczyło jej środków technicznych na obalenie tak solidnej budowli. Dzisiaj, dla obecnych pokoleń, PKiN jest

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 51-52/2006

Kategorie: Felietony