Najbardziej razi mnie napis HISTORIA PRAWDZIWA. Wystarczyłoby słowo inspiracja. I byłoby uczciwie Specjalnie zwlekałam z napisaniem tego tekstu, aby do ostatniej nuty wybrzmiał zgiełk pochwał i komplementów, jakimi obsypano „Ostatnią rodzinę”. Uznałam, że nie mam prawa psuć twórcom frajdy z nagród, nawet jeśli były – w takim natężeniu i liczbie – nie do końca uzasadnione, a niektórzy recenzenci zdecydowanie nadużywali słowa genialny. O tak, trzeba mieć łut szczęścia, a twórcy filmu o Beksińskim go mieli. W przeciwieństwie do samego Beksińskiego. W 2015 r. o dofinansowanie z PISF starały się dwa projekty dotyczące tego samego tematu: ekipa Jana P. Matuszyńskiego, z rekomendacją Wojciecha Smarzowskiego, z Aleksandrą Konieczną i Andrzejem Sewerynem w rolach głównych, oraz Katarzyna Łęcka, którą wsparła mistrzyni Agnieszka Holland, a w role małżonków mieli się wcielić Anna Radwan i Jerzy Radziwiłowicz. Już wiemy, że film zrealizowała ekipa rekomendowana przez Smarzowskiego, czym reżyser „Wołynia” z lekka strzelił sobie w stopę, na festiwalu w Gdyni to uczeń, a nie mistrz, zgarnął wszystkie ważne nagrody. Jedyne pocieszenie, że czas działa na korzyść dzieła mistrza, w miarę jak ekipa ucznia ujawnia, ile scen przeniosła z niezwykle bogatego zbioru home video Beksińskich do filmu w opcji jeden do jednego, w tym najmocniejszą, rozmowę matki z synem, nakręconą przez męża i ojca. Słowem, niespełniony reżyser Beksiński zrealizował się w pośmiertnej roli… reżysera filmu o sobie. Z Bexem – tak Go nazywałam w książce wydanej przez PIW pół roku po tragicznym końcu – korespondowaliśmy prawie dwa lata, ostatni mejl nadszedł rano, w dniu Jego śmierci 21 lutego 2005 r. Zaczęło się, gdy poprosiłam Beksińskiego o wywiad. Był już wtedy sam, a ja nie mogłam uwierzyć, że można stracić wszystkich bliskich i zachować taki potencjał dobra i łagodności, bez goryczy i mimo ósmego krzyżyka na karku. Jeśli była to maska, to tak szczelna jak druga skóra. Do tego ta erudycja i wyobraźnia… To dzięki tej korespondencji tyle scen i dialogów w filmie „Ostatnia rodzina” znałam na pamięć. O życiu – siedzeniu na kaktusie lub fotelu w kajaku zmierzającym ku przepaści. O Alicii Silverstone w aspekcie sado-maso. I dlaczego wpychanie do ust landrynek całymi garściami „zwielokrotnia rozkosze podniebienia”. O spotkaniu na przystanku z sąsiadem, który ujawnia, że podgląda malarza przez lornetkę. Bex od razu zamawia rolety, a do mnie pisze: „Nie chciałem czekać, aż do lornetki dokręci lufę z tłumikiem” (tej uwagi w filmie nie ma). Cały Bex. Poczucie humoru nie do podrobienia. Na „Ostatnią rodzinę” wysłałam kilkunastu znajomych, co odzwierciedla mój stosunek do dzieła: jest udane, ale na pewno nie genialne. Najbardziej razi mnie napis na początku: HISTORIA PRAWDZIWA. To deklaracja zobowiązująca. Amerykanie, którzy co chwila kręcą filmy oparte na faktach, użyliby zwrotu based on a true story albo inspired by a true story (oparte na prawdziwej historii albo inspirowane prawdziwą historią). Tu słowo inspiracja wystarczyłoby, na dodatek byłoby uczciwie. I nikt nie miałby pretensji o przeszarżowaną scenę „jedzenia jak świnia” albo dostosowaną do wizji reżysera kosztem prawdy scenę śmierci. Nie byłoby słusznych zarzutów o zmyślenia albo braki. Jak choćby ten dotyczący Zofii Beksińskiej, z którą mistrz liczył się najbardziej na świecie. W filmie to zgaszona gospodyni domowa i udręczona matka. Żadna muza artysty. Kilka sekund wystarczyłoby, aby pokazać jej zdjęcia z lat 60., które weszły do kanonu fotografii artystycznej. Na przykład słynny „gorset sadysty”, gdzie zmysłowe, piękne ciało żony Bex obwiązał drutem jak baleron. Albo któryś z subtelnych aktów, malowany światłocieniami. Tego nie ma. Jest Zofia szara myszka. Bo kogo w Locarno obchodzi prawda, jak jadł Beksiński albo jak umierał? Tam właśnie nagrodę dostał Andrzej Seweryn, który szarżował jak początkujący aktor. Dzięki niemu poszedł w świat tępy sygnał o prymitywnym polskim artyście, co żarł jak świnia, a prawda jest taka, że nie tak żarł, tylko tak się wygłupiał wybitny polski artysta. Po co Seweryn poszedł na całość w scenie, w której wielu widzom żołądek podchodzi do gardła? Żeby przypochlebić się młodej widowni? Nie wiem. I wcale nie chodzi mi o wylizywanie talerza, bo nie ma takiego osobnika na świecie, który choć raz w życiu by tego nie zrobił. Dyrektor Wiesław Banach, wykonawca ostatniej woli Beksińskiego i przedstawiciel spadkobiercy – muzeum w Sanoku, ma podobne zdanie:
Tagi:
Liliana Śnieg-Czaplewska