W prawyborach prezydenckich Amerykanie wybierają dziś więcej niż konkurencję dla Trumpa Naprzeciw siebie stoją zamaskowani kowboj i bandyta – chusty na ich twarzach nie pozwalają z daleka odróżnić, kto jest kim. Jeden celuje do drugiego z broni, obaj trzymają się na muszce, wszyscy są w tej sytuacji zakładnikami. To klasyczny Mexican standoff, patowa sytuacja znana z westernów i przechowana w zbiorowej wyobraźni dzięki filmom Tarantina, serialom Netflixa i grom wideo. Z czymś podobnym mamy do czynienia dzisiaj w amerykańskich prawyborach. W grze o nominację prezydencką, najważniejszy przystanek na drodze do Białego Domu, ostatecznie zmierzą się – o ile nie wydarzy się jakiś kataklizm, o co teraz nietrudno – Joe Biden i Bernie Sanders. Łączy ich to, że są białymi facetami po siedemdziesiątce, którzy nie lubią Trumpa, dzieli natomiast ocean różnic ideowych i kilkadziesiąt lat odmiennych doświadczeń w polityce. I to ci kandydaci zwarli się w klinczu, którego przełamanie może także rozbić całą Partię Demokratyczną. Ale żeby zrozumieć, co właśnie się stało w prawyborach, które wyłonią kontrkandydata Donalda Trumpa i rozstrzygną los amerykańskich liberałów na kolejne lata, jeśli nie dekady, trzeba się cofnąć dalej niż do ostatniej rundy prawyborów i spojrzeć na sytuację z pewnego dystansu. Cała naprzód czy zwrot o 180 stopni? Amerykańskie wybory prezydenckie są prawie zawsze starciem zmiany z kontynuacją – to oczywistość, ale bardzo istotna. Jedna z partii, najczęściej ta, która ma kontrolę nad administracją, obiecuje trwanie przy aktualnym kursie, ewentualnie z korektą czy próbą nadrobienia zaległości z kilku poprzednich lat. Konkurenci zaś wychodzą z obietnicą radykalnego zerwania, tektonicznej zmiany czy nowego otwarcia, co nie tylko ma sens marketingowy, ale również jest głęboko umocowane w amerykańskiej tradycji politycznej, która cała wypływa przecież z obietnicy Nowego Świata. Barack Obama, który odniósł spektakularne zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 2008 r., był w swoim czasie reprezentantem zmiany. Świetnie wykształcony prawnik, złote dziecko merytokracji i pierwszy niebiały prezydent, rzeczywiście wnosił nowego ducha i inną kulturę polityczną do Białego Domu. O czym jednak mówi się dużo rzadziej, a co pomógł przysłonić olbrzymi entuzjazm towarzyszący Obamie, to fakt, że senator z Illinois był raczej partyjnym centrystą, człowiekiem umiarkowania, namysłu i kompromisu. A mimo niebywałych umiejętności retorycznych politykiem dalekim w codziennej praktyce od widowiskowych gestów i górnolotnych deklaracji. Republikanie i medialna prawica – od szarlatanów w rodzaju Alexa Jonesa po arcypopularną telewizję Fox – przedstawiali Obamę jako radykała, komunistę i skrajnego lewaka. W rzeczywistości trudno było o demokratę bliższego republikańsko-liberalnemu centrum amerykańskiej polityki. Dziś, po ponad dekadzie od jego wyboru, demokraci są bardziej podzieleni w kwestii tego centrowego kursu niż czegokolwiek innego. Dlatego problem kontynuacji i zmiany, nad którym się pochylają, dotyczy wcale nie Trumpa, ale właśnie dziedzictwa Obamy. Badania – choćby niedawny panel HuffPost/YouGov – pokazują, że liczni młodsi wyborcy chcą kandydata lub kandydatki bardziej na lewo niż ostatni demokratyczny prezydent. Twierdzi tak 42% badanych poniżej trzydziestki i kolejne 25% osób powyżej 30. roku życia. Z kolei im wyborcy starsi, tym bardziej skłonni są zwracać uwagę na wybieralność kandydata, czyli ocenę szans we właściwych wyborach prezydenckich, a nie na jego propozycje programowe. To drugie bywa więc uznawane za synonim umiarkowania, bo zwolennicy tego stanowiska idą o zakład, że tylko ktoś zdolny przekonać do siebie także część prawicy zdoła odebrać Biały Dom Trumpowi. Najpoważniejsi kandydaci – z wyjątkiem miliardera Mike’a Bloomberga, którego niekonwencjonalne podejście do kampanii to osobny temat – podzielili się zatem na początku 2020 r. na dwa obozy. Młody poliglota, weteran wojenny, dziecko profesorskiej pary i burmistrz miasta South Bend w stanie Indiana, Pete Buttigieg, ustawił się pośrodku stawki. Wygadany i świeży, pełen optymizmu, ale centrowy i niechętny przesadnie lewicowym pomysłom – wiadomo, skąd czerpał inspiracje. Niektórzy dowodzili zresztą, że nawet naśladował styl i tempo mówienia Obamy. Obok niego w obozie kontynuacji znalazł się naturalny wybór dawnych zwolenników Obamy, Joe Biden, wiceprezydent za jego czasów, weteran polityki i, jak sam chce się przedstawiać, urodzony i twardy negocjator. Ktoś ze środka establishmentu, ale pozujący na swojaka i przyjaciela zwykłych ludzi, o aparycji i stylu mówienia