Chcecie postawić willę, wybudować basen w ogrodzie, a może tylko wyremontować mieszkanie? Ekipa zza Buga zrobi wszystko Kiedy dziesięć lat temu pierwszy raz przyjechali do Polski, cztery noce przespali na Dworcu Centralnym w Warszawie. Człowiek nagrywający im robotę pomylił terminy i gdy już stracili nadzieję, odezwał się i umówił na spotkanie w cukierni: – Zielonaja Buda – opowiada Sasza. Tam dowiedzieli się, że robota jest, owszem, ale dopiero za trzy tygodnie. Pojechali więc na stadion „pierdawki z domu posprzedawać”, żeby zamortyzować koszty podróży – opowiada Sasza i kręci z niesmakiem głową na wspomnienie ówczesnego braku profesjonalizmu: – Trochu zarobilim, to kanary nas złapali i wszystko na karę poszło, bo chyba jeszcze nas naciągnęli. Jak niepyszni wrócili do Mińska. Po trzech tygodniach do Warszawy Sasza przyjechał już sam. Innych ta przygoda zniechęciła. Od kiedy zaczepił się na ulicy w podwarszawskich Włochach, powstały tam cztery domy, trzy ogrodzenia oraz basen. Ile metrów ścian zostało pomalowanych, piwnic uprzątniętych, schodów nareperowanych, tego nikt już nie zliczy. Sasza i spółka robią wszystko. Kariera Saszy polegała na wędrówce od sąsiada do sąsiada. Jedni polecali go drugim, chociaż na początku lat 90. nieufnie patrzono na siłę roboczą ze Wschodu. – Przełom – wspomina Sasza – nastąpił niespodziewanie. Trunkowi robotnicy polscy pomylili cegły zewnętrzne z wewnętrznymi. W efekcie dom budowany na 50. urodziny właściciela, cztery tygodnie przed jubileuszem po prostu się zawalił. Antyreklama polskich robotników okazała się najlepszymi referencjami Saszki, jego krewnych i znajomych. Pół roku harówki, pół roku leżenia Najcięższa praca, jaką pamięta, to właśnie ten nieszczęsny basen. Podjęli się tego wraz z kuzynem, nie spodziewając się, jakie to będzie wyzwanie. Łopatami wykopywali dół – pięć metrów na dziesięć, głębokość dwa, a potem wiadrami ręcznie wynosili ziemię, bo maszyn nie można było wprowadzić do ogródka. Drzewka by się zniszczyły. Dwa miesiące po skończeniu budowy jeszcze leczył kręgosłup. Żona robiła masaże. – Lekarz? Pani, jaki lekarz? – macha ręką Sasza, który z roku na rok wygląda na trochę bardziej schorowanego. Ale na leczenie szkoda wypracowanych pieniędzy. Kiedy na budowie ktoś zmiażdży sobie młotkiem palec czy otłucze nogę, po prostu zwalnia tempo pracy. Jedyne zmiany o charakterze „paramedycznym” to uśmiech – coraz bardziej złoty. Inne choroby i kontuzje lepiej przeleżeć w domu podczas sezonu ogórkowego. W Mińsku Sasza nie pracuje, więc może sobie poleżeć. Kiedy na głos robi kalkulację ewentualnej pensji, cen dojazdów i jedzenia, wychodzi na to, że leżenie tańsze. – No a poza tym trzeba się wygrzać i w ogóle – tłumaczy – bo warunki, w jakich mieszkają w Polsce, bywają bardzo różne. Czasem w willi, którą tylko wykańczają. Ale dużo częściej w zimnym, zawilgoconym garażu lub piwnicy. Kiedyś prawie do grudnia mieszkali we czwórkę w przyczepce: – Nu, cztery chłopy, to i ciepło było – opowiada. W sezonie ogórkowym nadrabia się też zaległości rodzinne, bo żona Saszy nie najlepiej znosi jego wielomiesięczne wyjazdy: – Nu, ale cóż zrobim- rozkłada ręce. – Trzeba żyć. Czasem, choć bardzo rzadko, żona też przyjeżdża do Polski – albo w odwiedziny, albo do cudzych dzieci. Taki trochu globtroter Najpoważniejsza w karierze saksowicza Saszy była wyprawa do Włoch. – Nu, wie pani, ja polskie i italianskije Włochy zwiedził – śmieje się Białorusin. Polacy, u których mieszkał, załatwili mu robotę u swoich przyjaciół w Turynie. Wieczorem przed wyjazdem dostał gorączki z nerwów. Bo nie był do końca pewien, czy tam nie ma nędzy, w gazetach białoruskich pisano różne rzeczy. Kiedy wrócił po trzech miesiącach, zamiast „dziękuję” wymykało mu się „grazie”. Jednak powtórnie już się do Włoch nie wybrał. – Za daleko – tłumaczy, a potem opowiada, jak to gospodarze zabrali go pierwszego wieczoru na spacer i do kawiarni. Byli w centrum miasta i na herbatę zasiedli w luksusowej restauracji. Kiedy Sasza zobaczył rachunek, opiewający na osiem dolarów za każdą szklankę, omal nie spadł z krzesła: – To za duży kontrast z nami, Polska jest już taka swojska – mówi, a syn Dimka, który jeździ z nim od czterech lat, dopowiada: –
Tagi:
Karolina Monkiewicz