Lustracja ludzi mediów ominie tych, których przejął UOP. Wpadną tylko płotki Małgorzatę Niezabitowską trzy dni po wprowadzeniu stanu wojennego przywieziono na Rakowiecką. Wojsko rządziło na ulicach, internowani byli gdzieś wywiezieni. Postawiono ją pod ścianą. Była przestraszoną kobietą, miała małe dziecko i chorego ojca. Jakoś się wyłgała, podpisała niewiele znaczące zobowiązanie. Potem, co widać w jej teczce, kluczyła, zbywając oficera SB ogólnymi informacjami. Na tyle skutecznie, że on sam, zniechęcony, zrezygnował z niej jako agenta. Dzisiaj „niemoralnym” czynem Niezabitowskiej oburza się Marek Król, redaktor naczelny tygodnika „Wprost”. I umieszcza jej nazwisko na pierwszej stronie swego pisma. Gdy SB ją ćwiczyło, Król jako działacz ZSMP oklaskiwał stan wojenny, potem zaczął pracować w utworzonym w stanie wojennym „Wproście”, następnie awansował w PZPR, dochodząc do stanowiska sekretarza KC PZPR ds. propagandy. Jak napisał kilka lat temu tygodnik „NIE”, równocześnie Król był tajnym współpracownikiem SB. Teraz, w roku 2005, Król chce wystawiać świadectwa moralności. Tak oto za jednym zamachem wrócił temat lustracji dziennikarzy, inwigilacji tego środowiska przez SB. Oraz samego Króla, no i tego, co jest w życiu publicznym przyzwoite, a co nie. Dziennikarze PRL Leon Kieres tydzień temu na łamach „Przeglądu” przyznał, że dziennikarze byli w PRL grupą zawodową szczególnie mocno inwigilowaną przez służby specjalne. Dlaczego? Oficer MSW, który zajmował się mediami, wylicza w kilku punktach: „Po pierwsze, w PRL nadzorowaliśmy każdy zakład pracy, więc każda redakcja miała swoją teczkę obiektową. Po drugie, musieliśmy wiedzieć, co się dzieje w redakcjach, mieć możliwość zablokowania jakichś tekstów, znać nastroje. To były takie czasy, że do każdego zdania przywiązywano wielką wagę, każde zdanie mogło zagrażać socjalizmowi. Po trzecie, dziennikarze, ci najlepsi, to ludzie opiniotwórczy. A ile takich osób było w PRL? Dziennikarzy, artystów, aktorów, pisarzy? Sto parę nazwisk? Łatwo to było kontrolować. Po czwarte, dziennikarz to osoba atrakcyjna dla służb, bo wszędzie chodzi, rozmawia, dużo wie. Wystarczyło pogadać z dziennikarzem, by wiedzieć, co w trawie piszczy. Można go było wysłać w rozmaite miejsca, jego obecność zawsze była usprawiedliwiona, więc korzystano z pomocy przedstawicieli mediów w najróżniejszych kombinacjach operacyjnych. I po piąte, ponieważ to byli ludzie mający styczność z zagranicą, odwiedzający ambasady, wyjeżdżający za granicę, w sposób naturalny interesowały się nimi wywiad i kontrwywiad”. Jeśli więc chodzi o dziennikarzy, były lata, że „siedziały” na nich niemal wszystkie departamenty MSW. Do tego dochodziły służby wojskowe, wywiad i kontrwywiad WSW. Wojsko pozyskiwało dziennikarzy wyjeżdżających na Zachód, miało też mocne wpływy w Radiokomitecie. W wypadku zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa kontrola nad stacjami telewizyjnymi i radiowymi jest kluczowa, tak więc w tych instytucjach wojsko się „rozwijało”, umieszczając nie tylko agenturę, lecz także kadrowych oficerów. W telewizji i radiu nasycenie służbami było największe. Ilu nas? Jak duża więc była skala inwigilacji środowiska dziennikarzy? Trudno o jednoznaczną ocenę, bo redakcja redakcji nierówna, więc nie można przykładać jednej miary do czołowego dziennika i np. tygodnika dla dzieci. W każdym razie, według opinii osób „znających sprawę”, nasycenie agenturą środowiska dziennikarskiego było znacznie większe niż np. środowiska księży, gdzie informatorem był mniej więcej co dziesiąty duchowny. „W SB panowała opinia, że w tym środowisku łatwo się pracowało – mówi Wojciech Garstka, były rzecznik prasowy gen. Kiszczaka, dziś emeryt. – Ludzie rozmawiali, zawsze coś ciekawego powiedzieli”. Inny nasz rozmówca dodaje, że łatwo było także dlatego, że w tym środowisku nie brakowało obyczajowych smaczków, więc zawsze był jakiś punkt zaczepienia. „Ktoś za dużo pił, ktoś zdradzał współmałżonka, ktoś kochał inaczej, ktoś brał pieniądze za napisanie artykułu – ludzkich słabości w tym środowisku nie brakowało – mówi. – To wszystko jest w teczkach personalnych, obiektowych. To w pierwszej kolejności wyjdzie”. Ale i on, i Garstka, i inni oficerowie zastrzegają, że środowisko dziennikarskie było bardzo zróżnicowane. Różne były redakcje, różni pracujący tam ludzie, zatem ta współpraca musiała różnie wyglądać. „Kiedyś w wywiadzie bardzo naciskano, żeby zwerbować pewnego znanego dziennikarza, który często jeździł za granicę i miał świetne kontakty. Szefie, musimy go mieć zwerbowanego, nie ma siły
Tagi:
Robert Walenciak