Z zakładów w Lubsku,które padły po prywatyzacji,biedacy wynieśli już wszystko, pozostał tylko komin Mężczyzna na klęczkach zbija młotkiem resztki zeschniętej zaprawy murarskiej z cegieł wydobytych z gruzu. Oczyszcza je i starannie układa, jedna obok drugiej, na drewnianym wózku. Co jakiś czas zakurzonym rękawem ociera pot z czoła. Kilkadziesiąt metrów dalej dwaj inni, z wyglądu ojciec z synem, usiłują przesunąć stalową sztangę, opartą o ścianę jednego ze zburzonych budynków. Bez skutku. Szyna ma ponad osiem metrów długości i waży 600 kilogramów. Ustępuje dopiero wówczas, gdy do pracy przyłączają się pomocnicy. – To są efekty prywatyzacji w Lubsku – mówi burmistrz, Mariusz Iżyk, który stoi na gruzach obok mnie. Na końcu zgasili światło W Lubsku upadły niemal wszystkie zakłady państwowe, prosperujące jeszcze do początku lat 90. Burmistrz wymienia dwie fabryki przemysłu wełnianego (Luwena A i B), dwie ceramiczne, zakład meblarski Texpol i POM. Luwena, niegdyś zakład sztandarowy, dawała zatrudnienie 1200 pracownikom. Nie najgorsze pobory, ośrodki wczasowe i kolonijne. W 1993 roku Luwenę A syndyk sprzedał firmie Textra z Łodzi. Wprawdzie produkcję prowadzono jeszcze przez cztery lata, ale przedsiębiorstwo popadało w coraz większe tarapaty finansowe. Majątek obciążony był hipoteką, która znacznie przekraczała jego wartość. Spółka nie spłacała zaciągniętych w bankach kredytów. Z miesiąca na miesiąc malało zatrudnienie. Zadłużenie wobec gminy z tytułu podatku od nieruchomości sięgało trzech milionów złotych. W 1994 roku samorządowcy z Lubska zaproponowali prezesowi Textry, Wojciechowi Litzowi, by przekazał jeden z budynków na cele mieszkaniowe. Właściciel jednak odmówił. Trzy lata później część budynków Luweny A przejęła Monika F. z Warszawy za rzekome wierzytelności, jakie miała wobec niej Textra. Przez kilka miesięcy zakład jeszcze produkował, ale pracownicy nie otrzymywali już poborów. Właściciel tłumaczył, że to przejściowe kłopoty, więc ludzie czekali. Ich cierpliwość skończyła się wraz z niespodziewanym zniknięciem prezesa. Pewnego dnia wyjechał i od tamtej pory nikt go w Lubsku nie widział. Energetyka wyłączyła dłużnikowi prąd. Luwena stanęła. Wierzyciele pod bramą – W olbrzymiej hali maszyny, każda na swoim stanowisku. Na krosnach resztki kolorowych materiałów. I ani żywego ducha. Wyglądało tak, jakby ktoś wyłączył światło i ludzie wyszli na moment, by za chwilę wrócić i dokończyć pracę – komornik Dorota Nieciecka z Żar wspomina sierpniowy dzień, gdy po raz pierwszy znalazła się na terenie byłej Luweny. Zgłosiła się cała rzesza wierzycieli: banki, ZUS, urząd skarbowy, miasto. Rzeczoznawca oszacował maszyny, budynki i ziemię bankruta, ale miesiąc po wycenie z dwóch budynków znikły dachy. Cała praca i pieniądze wydane na biegłego poszły na marne. Maszyny sprzedano dopiero podczas trzeciej licytacji, za wartość złomu. Na budynki nie było chętnych. Burmistrz zaproponował przejęcie jednego na halę gimnastyczną dla młodzieży, ale inni wierzyciele nie zgodzili się. – Każdy upierał się jak głupi, bo myślał, że więcej wyszarpie dla siebie – mówi burmistrz. Tymczasem na niestrzeżone place upadłych fabryk przychodzili kolejni bezrobotni i demontowali stalowe elementy, aby sprzedać je jako złom. Burmistrz pokazuje zalegający w szafie w jego biurze stos dokumentów, korespondencji, wezwań do zapłaty i zabezpieczenia majątku. Każdy z sześciu upadłych, rozgrabionych i zdewastowanych zakładów w Lubsku ma swoją teczkę w urzędzie miasta. Tymczasem bezrobocie przekroczyło 40%, prawie trzy czwarte bezrobotnych nie ma już prawa do zasiłku. W ruinach Stosy cegieł, rozbitego szkła, nagie ściany ze śladami zerwanej instalacji. Gdzieniegdzie zwały kolorowych nici wdeptanych w ziemię i w gruz. W zrujnowanych pomieszczeniach biurowych leżą teczki i segregatory z dokumentami: akta, rachunki, plany budynków, faktury, nawet czeki Textry. Patrząc na to, co pozostało z Luweny, trudno dziś sobie wyobrazić, ile budynków stało na placu o powierzchni pięciu hektarów. Były hale produkcyjne, biurowiec, ośrodek zdrowia, kotłownia, magazyny. Niektóre zbudowane z cegły klinkierowej. Ocalał tylko komin, bo Centertel, który go wykupił, zatrudnił uzbrojonego strażnika. Codziennie obok przechodzą bezrobotni. Idą wydobyć z ruin wszystko, co jeszcze można sprzedać. W najlepszej sytuacji są ci, którzy mieli parę groszy na zainstalowanie do naładowanego cegłami wózka silniczka od motoroweru. Z takim bagażem muszą przejechać po rumowisku pół kilometra. A kursów w ciągu dnia jest kilkadziesiąt.
Tagi:
Alina Suworow