Byłe pracownice Jeronimo Martins Polska przegrały proces o zadośćuczynienie za pracę w warunkach urągających godności Osiedle domków jednorodzinnych, rzut kamieniem od dworca kolejowego w Pasłęku. Tu w szarym, skromnym dwukondygnacyjnym budynku mieszka Bożena Łopacka, która ponad dziesięć lat temu rzuciła rękawicę portugalskiej sieci Jeronimo Martins. Okrzyknięto ją Bożeną d’Arc, Wałęsą w spódnicy, polską Erin Brockovich. Podczas gdy prawdziwa Erin wywalczyła od firm zatruwających środowisko 2,5 mld dol. i zrobiła karierę w amerykańskiej telewizji, Łopacka żyje z emerytury byłej teściowej, którą się opiekuje. 15 stycznia 2019 r. Sąd Pracy w Elblągu oddalił powództwo jej i siedmiu byłych pracownic Biedronki o zadośćuczynienie i przeprosiny za pracę w urągających godności warunkach w latach 1995-2005. Kobiety zostały obciążone kosztami sądowymi na rzecz spółki Jeronimo Martins Polska, po 2,7 tys. zł każda, jedna z nich ma zapłacić połowę tej kwoty. – Własnych dochodów nie mam, będę musiała się zapożyczyć – martwi się Bożena Łopacka. – Zamierzamy apelować, może los się odwróci. Wcale nie miałam ochoty na ten proces, ale nie mogłam się pogodzić z tym, co oni nam zrobili. Nikt nas nigdy za to nie przeprosił. Mówię to nie tylko we własnym imieniu, lecz także w imieniu całej rzeszy pracowników spółki, których dotknęła podobna niesprawiedliwość. Niektóre z tych osób przypłaciły ją życiem, jak Anna Daszkiewicz z Lęborka. Od samego początku sprawa toczyła się źle, prawnicy JMP przekonywali sąd, „że to zdarzyło się dawno i nieprawda”, a teraz jest cudownie. Taka argumentacja jest po prostu przewrotna. – Sąd tak naprawdę potwierdził to, co strona pozwana podnosiła od samego początku, wykazując bezzasadność w całości wszystkich roszczeń dochodzonych przez powodów – mówił po procesie zadowolony Adam Gąsiorowski, pełnomocnik spółki JMP, dodając, że firma jest gotowa na apelację. Nikt nie chciał mnie zatrudnić – Mam 11 świadectw pracy – opowiada kobieta – jeszcze przed Biedronką pracowałam jako kelnerka i barmanka. Pierwsza dekada po przemianach to był prawdziwy dramat tu u nas, zwłaszcza dla kobiet, bezrobocie 30-procentowe. Na rozmowę w Biedronce w 1997 r. przyszło nas 120. Zatrudnili dziesiątkę. Jak my się wtedy cieszyłyśmy, myślałyśmy, że Pana Boga złapałyśmy za nogi. Zaczynałam jako kasjerka, szybko awansowałam, najpierw na trzeciego kierownika w sklepie w Pasłęku, potem na kierownika sklepu w Elblągu. Nie mogłam znieść nieuczciwości, zwłaszcza fałszowania czasu pracy. Młode dziewczyny, zatrudnione na trzy czwarte etatu, zamiast sześciu godzin pracowały drugie tyle za marne 500 zł. W magazynach wtedy jeszcze nie zatrudniano mężczyzn, w dziesiątkę przewalałyśmy tony towarów na ręcznych paletach. Siadały nam kolana i kręgosłupy. Gdy się postawiłam, przedstawiając autentyczną ewidencję czasu pracy, kierownik rejonu ją podarła i rzuciła mi twarz. Moje skargi do władz spółki dały tyle, że zaczęto mnie niszczyć, zastawiać na mnie pułapki. Raz zwalono część palet mojego towaru w innym sklepie. Byłam wtedy nieobecna, a moja zastępczyni to przegapiła. Pętla zaciskała się coraz mocniej, w wieku 38 lat miałam ciśnienie na pograniczu wylewu; jadąc do pracy, walczyłam z mdłościami, na widok zwierzchników trzęsły mi się ręce. Poszłam do psychiatry – stwierdził depresję lękową, kilka miesięcy byłam na psychotropach. Zwolniłam się. Listopad 2002 r. był dramatyczny. Odchodząc z Biedronki, Łopacka straciła niezależność finansową. Rozpadło się jej małżeństwo i miała wypadek – uderzyła samochodem w drzewo. Jednak się pozbierała, złożyła w sądzie pracy pozew o niezapłacone nadgodziny. Po nagłośnieniu sprawy w mediach nawiązała kontakt z olsztyńskim Stowarzyszeniem Poszkodowanych przez Wielkie Sieci Handlowe – Biedronka (obecnie Stowarzyszenie Stop Wyzyskowi – Biedronka), które wsparło ją prawnie. W 2007 r. wygrała w sądzie 26 tys. zaległego wynagrodzenia. Po spłaceniu długów resztę środków przeznaczyła na otwarcie studia stylizacji paznokci. Minibiznes zamknęła w 2011 r. i od tego czasu nie pracuje. – Dobił mnie wysoki ZUS – wyjaśnia. – Ponad 1000 zł miesięcznie, do tego doszły koszty wynajmu lokalu w Elblągu i koszty dojazdu. Na suchą bułkę mi nie zostawało. Z ośmiu kobiet, które złożyły pozew, tylko ja jestem na garnuszku rodziny. Jedna z nich jest na emeryturze, druga na rencie, trzecia wyjechała za granicę. Reszta