Gabon, ulubiony kraj polskich parlamentarzystów, czekają zmiany Prezes Jarosław Kaczyński zdefiniował Gabon jako „Niewielkie państwo afrykańskie, gdzie poważną rolę odgrywają orzeszki ziemne”. Być może pisowscy spin doktorzy są w stanie ocieplić czyjkolwiek wizerunek, ale tutaj się nie popisali. Fakt, Gabon jest niewielki jak na afrykańskie standardy, ale też nie jest aż tak mały. Obszar niewiele mniejszy od Polski zamieszkuje za to populacja mniejsza niż Warszawy. I skąd te orzeszki ziemne? Na papierze wszystko wygląda w porządku. Produkt krajowy brutto na głowę mieszkańca z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej też jest niewiele mniejszy niż polski (o ok. 3 tys. dol. niższy). Kraj w Rankingu Ludzkiego Rozwoju zajmuje piąte miejsce wśród państw Czarnego Lądu (jest 103. na świecie, ale to i tak nieźle). Nawet Botswana, leżący na południu spokojny kraj żyjący z diamentów, jest niżej. Na warunki afrykańskie Gabon to oaza spokoju. Nie miała tu miejsca wojna domowa, jak w sąsiednich Kongach i Angoli. Władza nie wygnała i nie wybiła jednej trzeciej obywateli, jak w Gwinei Równikowej. Spokój wewnętrzny w tej części Afryki to rzadki przypadek. Pomimo bogactw naturalnych i stabilności politycznej Gabon to jednak kraj nędzarzy żyjących za mniej niż 2 dol. dziennie, mieszkających w blaszakach znanych z przedmieść największych południowoafrykańskich aglomeracji. Choć Afryka zna kraje biedniejsze i bardziej umęczone, to właśnie Gabon ogniskuje w sobie najgorsze plagi. Hiperprezydentura Gabon to była francuska kolonia. Poddani króla Ludwika Filipa pojawili się na jego plażach po raz pierwszy w latach 40. XIX w. Stałą obecność wojskową ustanowiła dopiero III Republika w 1885 r., a administrację w 1903. W 1910 r. Gabon wszedł w skład Francuskiej Afryki Równikowej, tworu łączącego wszystkie francuskie nabytki w tej części kontynentu. W drodze referendum mieszkańcy paryskich kolonii zdecydowali o niepodległości. Gabon stał się suwerennym bytem państwowym 16 sierpnia 1960 r. W pierwszych zorganizowanych wyborach prezydentem został Leon M’ba, dotychczasowy premier. Afrykańska gorączka autorytarna, najpoważniejsza choroba trapiąca kontynent, dała o sobie znać wyjątkowo szybko. Niecałe dwa tygodnie po wyborach parlament zmienił konstytucję, skupiając w prezydenckich rękach pełnię władzy. Od tej pory prezydent mógł wedle własnego uznania przyznawać ministerialne teki i rozwiązywać parlament. Dlatego nazwano sprawowane przez niego rządy hiperprezydenturą. Kiedy pod koniec swojej kadencji Leon M’ba był już bardzo chory, uchwalono kolejną poprawkę do konstytucji, na mocy której po śmierci urzędującego prezydenta urząd był automatycznie obsadzany przez wiceprezydenta. Stanowisko to objął młody porucznik wojsk lotniczych, piastujący już wcześniej funkcję ministra obrony, Omar Bongo. Kiedy M’ba wygrał wybory w 1967 r. z wynikiem, którego nie powstydziłyby się partie z krajów demokracji ludowej, był już bardzo chory i hospitalizowano go we Francji. Zaprzysiężenie na urząd prezydencki trzeba było nagrać i wyemitować potem w gabońskim radiu. Parę dni później M’ba zmarł i zgodnie ze znowelizowaną konstytucją urząd objął jego zastępca. El Hadj Omar Bongo Ondimba, urodzony jako Albert-Bernard Bongo, miał rządzić nieprzerwanie przez 41 lat. System Bongo Drugi prezydent wolnego Gabonu był godnym kontynuatorem instalowania w kraju kleptokracji. Mając w ręku pełnię władzy, był głównym beneficjentem bogactwa, jakie spłynęło na to państwo po odkryciu ropy. Dlatego nie zapisał się w dziejach jako krwawy tyran tłamszący uciśniony lud. Nie musiał. Różnica pomiędzy popieraniem go a byciem w opozycji polegała na tym, że albo miało się co włożyć do garnka, albo umierało z głodu. Stojąc wobec takiej alternatywy, Gabończycy wybrali półpełny garnek. Bongo nigdy bowiem nie zaprzątał sobie głowy takimi bzdurami jak redystrybucja dochodu narodowego. Kupował społeczny spokój za najniższą możliwą cenę. Zazdrośnie strzegąc zysków z ropy, pilnował, aby do narodu nie trafił ani frank więcej, niż było trzeba. Określono to mianem systemu Bongo. Klientelizm polityczny w gabońskim wydaniu to sieć oplatająca naród na niesłychaną skalę. Kiedy zbliżały się wybory, w ruch szedł tzw. system kanapkowy. W odległych, rolniczych prowincjach zbierano starszyznę i namawiano do popierania rządzącej partii i prezydenta. Kiedy goście byli już zmęczeni spotkaniem, roznoszono kanapki.
Tagi:
Kuba Kapiszewski