Potomkowie Branickich nie przebierają w środkach, walcząc o odzyskanie Wilanowa. O tym, w jaki sposób Braniccy starają się o zwrot Wilanowa, przejętego przez państwo w 1945 r. na mocy wcześniejszego dekretu o reformie rolnej, pisze się ostatnio niezbyt wiele. Pewnie dlatego, że autorzy publikacji, których treść nie odpowiada oczekiwaniom potomków rodziny, ciągani są przez nich po sądach za naruszanie czci, wartości związanych z pamięcią o przodkach, dobrego imienia itd. (co akurat w przypadku niektórych członków rodu Branickich brzmi dość zabawnie). Spotkało to dyrektora muzeum w Wilanowie, Pawła Jaskanisa, który dlatego, że wspomniał o przedwojennych długach Branickich, sprzedawaniu przez nich za granicę eksponatów z kolekcji wilanowskiej oraz o tym, że długi te w czasie wojny zostały częściowo wykreślone przez hitlerowską instytucję bankową, miał wieloletni proces, wygrany w listopadzie 2011 r. przed sądem apelacyjnym. W tym tygodniu prawnicy Branickich wytoczyli mu natomiast kolejny – za to, że jakoby pomówił szacownych przodków w skardze na opieszałość Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, skierowanej do szefa sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. W piśmie tym dyr. Jaskanis wskazał, że nie zostały przez ABW należycie zbadane rozmaite dokumenty pojawiające się poza zbiorami archiwalnymi, mogące dotyczyć bezprawnego przywłaszczenia części majątku wilanowskiego oraz jego zadłużania. Trzeba trafu, że jakimś zrządzeniem losu pismo to wypłynęło z Komisji ds. Służb Specjalnych i trafiło w ręce Branickich. Cóż, zaryzykujmy jednak – i napiszmy, że to, jak rodzina Branickich traktuje Wilanów i zgromadzone tam zbiory, stanowi przykład zdumiewającej wręcz pazerności i przedkładania interesu prywatnego nad publiczny. I gdyby dyrektor muzeum mniej aktywnie bronił wilanowskich dzieł sztuki, pewnie już od dawna za prawo ich pokazywania Polska musiałaby z pieniędzy podatników płacić gigantyczne sumy nowym właścicielom. Albo w ogóle zniknęłyby one w prywatnych kolekcjach, natychmiast sprzedane przez tych, którzy je odzyskali. Swoistą ironią historii jest to, że Wilanów w 1892 r. stał się własnością Branickich na mocy testamentu bezdzietnej Aleksandry Potockiej, wielkiej filantropki. Uznała ona bowiem, że właśnie w rękach tej, skoligaconej z nią, rodziny najlepiej realizowana będzie misja Stanisława Kostki Potockiego, który w 1805 r. udostępnił królewską rezydencję w Wilanowie z wszystkimi eksponatami do użytku publicznego jako muzeum. Dajcie im palec Braniccy od początku lat 90. domagają się zwrotu wilanowskich dóbr, konsekwentnie rozszerzając zakres swoich roszczeń – i jednocześnie zapewniając, że absolutnie nie chcą uszczuplenia wilanowskich zbiorów ani ograniczenia działalności muzealnej. W 1991 r. Adam Rybiński, jeden z potomków rodziny, zapewniał: „Zamiarem spadkobierców nie jest i nigdy nie było odebranie muzeum w Wilanowie zespołu pałacowo-parkowego, ani zbiorów o wartości ogólnonarodowej”. W 2009 r. wystąpili jednak o zwrot tej nieruchomości, a Rybiński stwierdził, iż wiedzą od dawna, że pałac będą mogli dość łatwo odzyskać. Nestorka rodu Anna Branicka-Wolska również na początku lat 90. deklarowała, że nie będzie występować o zwrot Wilanowa. Później, w 1998 r., otrzymała od władz Ursynowa cenny prezent – zrezygnowała z roszczeń wobec kilkunastu nieruchomości, a w zamian za to umożliwiono jej zakup niektórych z nich po cenie wywoławczej. Gdy więc gmina wystawiała nieruchomości na sprzedaż, pełnomocnicy Anny Branickiej-Wolskiej, prawdopodobnie za pieniądze pożyczone od deweloperów, nabywali je po cenie wywoławczej – po czym odsprzedawali tym, którzy wyłożyli kapitał na te zakupy. Zysk na tych transakcjach był bardzo godziwy, bo ceny ursynowskich gruntów szły w górę. Przedstawicielka rodziny ponownie zapewniała wtedy, że nie zamierza domagać się innych nieruchomości. Potem jednak zmieniła zdanie: pałac musi wrócić do Branickich. Ta, delikatnie mówiąc, niestałość poglądów w kwestiach dotyczących własnych obietnic nie jest czymś charakterystycznym tylko dla Branickich. To zachowanie typowe u przedstawicieli tzw. arystokracji, starających się o zwrot majątków utraconych po II wojnie. Gdy upadła PRL, zapewniali, że w poczuciu odpowiedzialności za ojczyznę, „która zawsze cechowała ich ród”, chcą, by te obiekty dalej służyły społeczeństwu. Sami zaś pragnęliby najwyżej móc czasem wykorzystać muzealne wnętrza do uroczystości rodzinnych czy odzyskać niektóre sprzęty. Potem apetyty rosły, a kończyło się zwykle na wnoszeniu spraw o wydanie im całej, odebranej rzekomo z naruszeniem ówczesnego prawa, nieruchomości. I tak Lubomirscy rozpoczęli walkę o Wiśnicz, Druccy-Lubeccy o Bałtów, Radziwiłłowie o Jadwisin, Krasiccy o Lesko, Krasińscy o Opinogórę, Czartoryscy o Gołuchów, Potoccy o Koniecpol, Raczyńscy o stołeczną Akademię Sztuk Pięknych – itd. Spadkobierców Branickich na tym zachłannym
Tagi:
Andrzej Dryszel