5 marca czterech Polaków zdobyło Broad Peak (8047 m). Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zginęli w zejściu. Zawsze wtedy stawiane jest pytanie, dlaczego ludzie idą w góry Kiedy zdał pan sobie sprawę, że zszedł pan z Broad Peaku jako ostatni – i koledzy już nie wrócą? – Myślę, że drugiej nocy po zdobyciu szczytu wszyscy byliśmy już tego pewni. 25 lat temu Maciek pokazał na Broad Peaku, że szanse są nawet po wielu godzinach. Wtedy zimą przez całą dobę schodził z przedwierzchołka Rocky Summit do obozu IV. Ale trudno było oczekiwać, że tym razem cud zdarzy się po jeszcze dłuższym czasie. Wybitny himalaista Andrzej Heinrich, zdobywca trzech ośmiotysięczników, mówił, że wejście na ośmiotysięcznik nie jest warte nawet utraty paznokcia. – Zgadzam się z tym w stu procentach. To absolutna prawda. Szczególnie dobrze czuję to w górach, wtedy gdy schodzę. Ale sceneria gór wysokich jest czymś niesamowitym. Uczucia podczas wspinaczki, intensywność przeżyć są tak wielkie, że nie osiągnie się tego nigdy tutaj, na dole. Nigdy! Nie ma takiej szansy! Po prostu niemożliwe emocjonalnie jest uczestniczenie w czymś, z czym mamy do czynienia tam u góry. Jeśli chodzi o zaangażowanie, emocje, wagę podejmowanych decyzji – wyprawa na Broad Peak to był mój maksymalny top. Andrzej Heinrich zginął pod Everestem. Nie pomyślał pan ani przez chwilę, w nocy, na tej długiej, mroźnej grani Broad Peaku, że może pan nie wrócić? – Nigdy nie zakładam, że nie wrócę z gór. Chcę mieć z tego radość. W Tatrach podczas każdej wspinaczki można zginąć. Czy zawsze przed wyjazdem mam więc myśleć, że mogę się zabić? Jeśli się z kimś wspina przez dwa miesiące, potem atakuje razem szczyt, jest to trochę jak w kompanii na polu walki. Widziałem, jak działa nasz zespół. W takim towarzystwie można na sobie polegać. To był pana pierwszy ośmiotysięcznik – jeden z trzech jeszcze niezdobytych zimą. Od razu olbrzymie wyzwanie… – Mój pierwszy zdobyty ośmiotysięcznik, ale wcześniej, na Lhotse, byłem już powyżej 8000 m. Żeby zostać uczestnikiem zimowej wyprawy na Broad Peak, musiałem skompletować wykaz przejść, mieć określone osiągnięcia wspinaczkowe, spełnić wyznaczone normy. To trochę jak kwalifikacja olimpijska. Tyle że himalaizm to nie sport stadionowy i czasem zdarza się coś nieoczekiwanego. Szliście na wierzchołek dłużej, niż przewidywał kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki. Czy już przed atakiem byliście zmęczeni? – Wręcz przeciwnie, czuliśmy siłę, to było niesamowite. Mieliśmy doskonałą aklimatyzację. Podczas tej wyprawy wszyscy klepnęliśmy wcześniej 7800 m. W himalaizmie daje to szansę na bezpieczne zdobycie bez tlenu wysokości 8500 m. Z bazy do obozu II szliśmy siedem godzin, to był nasz najlepszy czas w trakcie wyprawy. Następnego dnia – z obozu II od razu do IV. Mieliśmy z Tomkiem jeden namiot, wypiliśmy po trzy litry płynu, żeby się nawodnić, około godz. 23 poszliśmy spać. Musieliśmy odpocząć po dwóch dniach podejścia. Sen był przerywany, to przecież 7400 m, ale nie rozbieraliśmy się ze skafandrów, więc w śpiworach nie było nam zimno. Odpaliliśmy wcześniej maszynkę gazową, co trochę podgrzało powietrze w namiocie. O czym rozmawiał pan z Tomkiem podczas tej ostatniej nocy? – Co ugotujemy, co zjemy, jak się czujemy. Tyle. Proste, krótkie rozmowy. To nie był przecież biwak pod Babią Górą, ale zimowa noc w Karakorum. Wyruszyliśmy 5 marca o 5.15, od godz. 2 zaczęliśmy się przygotowywać. Woleliśmy nie wychodzić za wcześnie. W środku nocy było bardzo zimno, baliśmy się, że mróz może zmusić nas do odwrotu. Chcieliśmy też mieć te kilka godzin odpoczynku przed atakiem. Gdy wystartowaliśmy, to szczególnie Maciek miał niesamowitą parę. Byłem w szoku, bo poruszał się jak 25-latek. Pogoda była wymarzona, ani jednej chmurki, prawie cisza, ok. 30 stopni mrozu. Po godz. 12 byliśmy na przełęczy. Adam z Maćkiem i Tomkiem szli przede mną, zamykałem pochód. Grań szczytowa zimą okazała się trudniejsza, niż myśleliśmy, ale czuliśmy się świetnie, nastroje były doskonałe. Na przedwierzchołku Rocky Summit (8028 m) rozwiązaliśmy się, tam teren był już łatwiejszy, nie musieliśmy się asekurować. Gdy podchodziliście na Rocky Summit, łączył się z wami z bazy Krzysztof
Tagi:
Andrzej Dryszel