Przed mistrzostwami Europy tylko ignoranci mogli stawiać na drużynę Rehhagela Krótko przed mistrzostwami Europy Grecy przegrali w towarzyskim spotkaniu z Polską 0-1 (gol padł po samobójczym strzale). Grali słabo. Formalnie więc można uznać, że jesteśmy lepsi od mistrzów Europy. Problem w tym, że był to zwykły epizod, a nie wykładnia potencjału. 12 lat temu sensacyjne mistrzostwo Starego Kontynentu zdobyli na wariackich papierach Duńczycy (po wykluczeniu Jugosławii jej miejsce zajęli duńscy piłkarze, często ściągani w pośpiechu z urlopów), teraz sensację sprawił zespół stworzony w zupełnie inny sposób. Nie mając do dyspozycji zawodników najlepszych w Europie, Rehhagel stworzył zespół mistrzów Europy. Oczywiście, bez przesady – nie powstało coś z niczego, ale greckiemu potencjałowi bliżej było do Bułgarów, Szwajcarów czy nawet Łotyszy niż do Hiszpanów, Holendrów, Francuzów, Anglików albo Portugalczyków, nie wspominając o Niemcach i Rosjanach. A jednak żadna z futbolowych potęg nie wygrała turnieju, udało się to Grekom, którym do sukcesu wystarczył w finale jeden celny strzał. W ćwierćfinale i półfinale też strzelali po jednej bramce. Dwie z tych w sumie trzech zdobyli po rzutach rożnych. Mimo wielu chęci i uproszczeń nie da się powiedzieć, że Grecy grali systemem 1-4-5-1 albo 1-5-4-1. Kiedy było trzeba, zmieniali ustawienie na 3-4-3, 4-3-3 lub 4-4-2. Nikt się nie gubił przy tym na boisku, każdy piłkarz znał swoje zadania i wiedział, co ma robić. To było wyuczone na pamięć jak stałe fragmenty gry. Co to za ekipa Kiedy przed mistrzostwami Europy zastanawiano się, po co w ogóle Grecy tam jadą, a trenerowi Rehhagelowi zarzucano brak ładu i składu, Jacek Gmoch, który wiele lat wcześniej stał się wielką postacią w Grecji (czy poczynania Rehhagela tak bardzo zresztą różnią się od słynnej „alchemii futbolu” Gmocha), mówił spokojnie, że Niemiec doskonale wie, co robi, a tak naprawdę ma w kadrze 40 równorzędnych zawodników. Ma więc w czym wybierać i nie musi nikogo dodatkowo motywować. Ale nie byli to chłopcy ani z pierwszych stron gazet, ani z czołowych miejsc rankingów najbogatszych. Raczej miewali problemy, nie robili wielkich karier. Nikopolidis nie mógł się dogadać w sprawach finansowych w Panathinaikosie, więc grzał ławę. Z Seitaridisem nie wiązano w klubie wielkich nadziei, wściekali się na niego kibice, więc odesłano go z zadowoleniem do Porto za raptem 3 mln euro. Fyssas też nie był ukochanym dzieckiem Koniczynek, w końcu stracił sporo czasu w trakcie przechodzenia do Benfiki. Dellas rozstał się z Arisem Saloniki, nie robiąc wielkiej kariery ani w Sheffield, ani w Romie. Kapsis w ciągu dziesięciu lat zagrał w kadrze 43 mecze, a doradzano mu inną dyscyplinę sportową, PAOK nie płakał po Vryzasie, a Giannakopoulosa Olympiakos oddał darmo Boltonowi, Karagounis był przed finałami kontuzjowany. No i czego tu właściwie szukać z taką ekipą? Pamiętam grecką reprezentację z mistrzostw świata sprzed dziesięciu lat. Przyjechali do USA właściwie na wycieczkę. Najwięcej czasu spędzali, odwiedzając krewnych i znajomych mieszkających w Stanach. Nie wygrali meczu, nie strzelili bramki. Ale kto tam wtedy interesował się grecką reprezentacją. Rehhagel po przyjeździe do Grecji nazwał swoją nową ekipę piłkarską grupą folklorystyczną. A i sam Rehhagel (będący przecież trenerską legendą, mający za sobą mistrzostwa Bundesligi z Werderem i Kaiserlautern, pucharowe sukcesy z Werderem) był najpierw nazywany w Grecji turystą z Niemiec, zwłaszcza że po fatalnych początkach pracy z kadrą wyjechał na trzy miesiące do Niemiec i tyle go pod Akropolem widziano. Miał zresztą wylecieć z posady po pierwszych porażkach w eliminacjach Euro 2004, ale prezydentowi federacji głupio było to robić z dnia na dzień. W efekcie że Grecy awansowali do Euro 2004 z pierwszego miejsca, wyprzedzając Hiszpanię i Ukrainę. W turnieju finałowym wiele może się zdarzyć, ale wygranie eliminacji z przypadkiem nie ma nic wspólnego. To były pierwsze konkretne rezultaty pracy Rehhagela. Co się zmieniło w greckiej reprezentacji? Sam trener ujął to najkrócej: – Wcześniej robili, co chcieli, teraz robią, co ja chcę. Nazwał styl pracy demokratyczną dyktaturą. Z lubiących grać indywidualnie zawodników stworzył kolektyw podporządkowany taktyce kontrolierte offensive. Najpierw obrona, potem atak, skoro już zaistnieje taka sytuacja. Jeśli samemu nie popełni się błędu, wystarczy wykorzystać nawet jeden błąd przeciwnika. Przede wszystkim nie można więc zrobić błędu. Rehhagel nie popełnił błędu zwłaszcza w tym, że w kraju, w którym kibice do szaleństwa kochają kluby (i nienawidzą
Tagi:
Mirosław Nowak