Samotne matki nie rezygnują z walki o przywrócenie Funduszu Alimentacyjnego 16 grudnia 2004 r. nauczycielka historii, matka dwóch nastolatków, Renata Iwaniec (w jasnej bluzce i jedynej odświętnej garsonce, włosy na szczęście układają się same), przedstawiła Sejmowi obywatelski projekt przywracający Fundusz Alimentacyjny. Całą noc nie spała, bo pociąg z rodzinnego Tarnowa odjeżdżał po północy, ale czytanie z mównicy poszło jej składnie. Nawet się nie popłakała z emocji, choć wiedziała, że przemawia w imieniu 40 tys. kobiet z najróżniejszych organizacji, skupionych w Stowarzyszeniu Zagrożeni Likwidacją Funduszu Alimentacyjnego. – Zebrałyśmy 300 tys. podpisów pod naszym projektem. Mam nadzieję, że parlament nie zmarnuje tej obywatelskiej inicjatywy – powiedziała. Dostała długie oklaski. Pod koniec marca 2005 r. tak ciepło witany projekt nie wyszedł jeszcze z komisji sejmowej, za to projekt rządowy, złożony później, już jest rozpatrywany przez Senat. O zawartych w nich zapisach samotne matki mówią, że jest zlepkiem artykułów, które znowu bardziej chronią tatusia niż dziecko. I że o swój projekt będą walczyć do upadłego. Choć jeszcze nie wiedzą, co to znaczy. Życie bez funduszu Jednak dziś Renata Iwaniec, tak jak inne bojowniczki o alimenty, musi mieć podzielną uwagę. Trzeba walczyć o ustawę przywracającą fundusz, ale i pilnować, żeby się dom nie zawalił. Zamiast 600 zł na dwoje dzieci (tyle dostawała z ZUS-owskiego funduszu) ma teraz 340 zł zaliczki alimentacyjnej, wypłacanej przez gminę. W związku z tym starszy syn, tegoroczny maturzysta, który wybiera się na informatykę, przestał jeździć na psychoterapię do Krakowa. Błąd przy porodzie spowodował niedotlenienie. W konsekwencji chłopiec bał się ludzi, nie potrafił nawiązywać kontaktów. Pieniądze z funduszu i nadgodziny w szkole pozwoliły wyciągnąć go z próżni. Teraz pani Renata patrzy, jak nieleczony chłopak znowu się w nią zapada. Ale nie ma wątpliwości, że postąpiła dobrze. Drugi syn też jest uczniem. W Warszawie kobiety walczące o alimenty są zdeterminowane i zjednoczone. W przedpokoju ich ubogiej siedziby (musiały wygrać przetarg, kaucję 40 tys. zł ofiarowała pewna emerytka, urzędnicy z Ratusza nie znali litości w sprawie czynszu) wisi wyblakły obrazek znad jakiegoś dziecięcego łóżeczka. Anioł Stróż po wąskiej kładce prowadzi pyzate rodzeństwo. Iwona Stongrecik (czworo dzieci w wieku od 10 do 21 lat) właśnie wychodzi z pokoików stowarzyszenia. Gaz już jej odcięto, ale na prąd udało się zebrać „po ludziach”. Biegnie, bo dziś jest ostatni termin. Dorota Kalicka (jedno dziecko) już straciła mieszkanie, cud, że znalazło się miejsce w domu samotnej matki. Agnieszka Grygorjew (dwoje nastolatków) wie, że syn czeka na zasiłek, bo może wtedy mama odda buty do szewca. A to pozwoli grać w piłkę. To jego jedyne marzenie. Już się nauczył, że na festynach o nic się nie prosi, tylko się patrzy. Córki Beaty Mirskiej (czworo dzieci) też nie pytają, dlaczego nie mogą chodzić do szkółki łyżwiarskiej. Taka fanaberia. Taki wygląda krajobraz kilka miesięcy po likwidacji Funduszu Alimentacyjnego. Starsze dzieci mówią, że wyjadą za granicę. Albo że zostaną, bo wszystkiego się boją. Niekiedy zaczynają ćpać, stają się agresywne. A tak w ogóle dzieci mają dość płaczących matek, którym się zdaje, że jak zgaszą światło i zamkną się w kuchni, to ich jęków nie słychać. Nie chcą słuchać o złych politykach, o podłych ojcach i wrednych komornikach. Najczęściej chcą wyjść z domu. Do stowarzyszeń jednoczących „alimenciary” matki znoszą lęki. Nauczycielka orzekła, że córka jest zaniedbana, i teraz chcą jej dziecko odebrać. Pomóżcie. Albo powiedzcie, jak ze sobą skończyć. W takiej sytuacji Beata Mirska (jest wiceprezesem i lokomotywą stowarzyszenia) gotuje herbatę, daje coś na uspokojenie i prosi, żeby kobieta przyszła, gdy dyżurować będą prawnik i psycholog. Tej wiosny najważniejsze jest, by spod ziemi wydrapać na czynsz. Mieszkania stracić nie można. Większość kobiet wypadła z rytmu pracy zawodowej, raz zwolnione, przeważnie z powodu chorych dzieci, nie potrafią przekonać do siebie pracodawcy. Niektóre prowadziły dom swoim mężom. Oni się dorobili, one nie mogą doprosić się alimentów. W rubryce zawód nie wpiszą: gospodyni domowa. Niektóre zaplątane w urzędy, pożyczki i komorników nie wyobrażają sobie pracy zawodowej, gdy w domu czeka czwórka dzieci. Pomoc dziadków i sióstr już
Tagi:
Iwona Konarska