Zmarł jak zwycięski bóg (uwaga: to nie ja tak piszę, autora ujawnię za chwilę), przy akompaniamencie donośnego końca świata, jak w operach Wagnera. Odejść w ten sposób, to odrodzić się z nadludzką siłą w wyobraźni narodu, w legendzie, która nigdy już nie zgaśnie. Nie będzie żadnej zgadywanki, kto i kiedy dzielił się ze światem metaforą sięgającą aż do nieba, bo sprawa jest zbyt poważna, żeby robić tutaj teleturniej. Odpowiadam bez pytania. Nazwisko: Léon Degrelle, a okoliczności takie: wtorek, 1 maja 1945 r., kawaler Krzyża Rycerskiego z liśćmi dębowymi, któremu niedawno Adolf Hitler powiedział na osobności, że chciałby mieć takiego syna, ucieka przed odpowiedzialnością i jest już chyba w Norwegii, gdzie właśnie mu doniesiono, że jego „zwycięski bóg” nie żyje. Podobnie jak wielu czytelnikom dzisiaj, mnie również przez wiele, wiele lat nazwisko Degrelle’a było nieznane. Można powiedzieć, że dopiero polski wydawca jego wspomnień zatytułowanych „Front wschodni 1941-1945” nie tyle przybliżył Polakom tę postać, ile w ogóle wstawił tę figurę do galerii upiorów cywilizacji europejskiej. Dla oddania sprawiedliwości należałoby jeszcze przypomnieć, że przeciwnicy wydania książki poszli do sądu. Nie wiem, jak to się skończyło, ale można przypuszczać, że rozprawa trwa. Nie da się czytać tej książki bez ciskania nią o ścianę przynajmniej dwa razy na każdej stronie. Degrelle nie dostał riterkrojca za darmo, w dorobku miał jeszcze najwyższe odznaczenie piechoty, mianowicie złotą odznakę za walkę wręcz. Miał zatem papiery na osobisty udział w co najmniej 50 starciach. Ten zdolny belgijski polityk, twórca i przywódca katolickiego ruchu społecznego Christus Rex, poszedł na wojnę na ochotnika. Pojechał na front wschodni z legionem walońskim, którego był organizatorem, awansował od szeregowca do dowódcy brygady. Po wojnie skazano go w Belgii na karę śmierci, ale śmierć go dopadła w roku 1994 w Hiszpanii, bez mała pół wieku później. Nie wiem, jak wtedy się nazywał, początkowo bowiem ukrywał się pod przybranym nazwiskiem jako Henryk Duran, tak jest – Polak! 6 maja 1945 r., w niedzielę, przyjął Degrelle’a w Oslo, na zamku następcy tronu księcia Olafa, niemiecki gubernator, dr Josef Treboven. To chyba było już ostatnie w Europie miejsce, i ostatnie godziny, kiedy obaj mogli czuć się bezpiecznie. Pili stary, dobry (opinia Degrelle’a) koniak, a do kompanii brakowało im tylko Vidkuna Quislinga, premiera marionetkowego rządu Norwegii, po wojnie – symbolu narodowej zdrady i kolaboracji z okupantem. Gubernator prosił gościa, aby osobiście odwiedził premiera i go uspokoił. Rano w poniedziałek, 7 maja, obudziły Degrelle’a okrzyki radości spikerów radia Londyn. Dowiedział się, jak pisze, że została uregulowana kwestia ostatecznej kapitulacji Rzeszy, teraz była to już kwestia kilku godzin, może nawet minut. Udał się jednak do Quislinga. „Rozmawialiśmy o niczym przez prawie pół godziny”, napisze później, a następnie jak paralizatorem porazi czytelnika bystrym spostrzeżeniem, że premier „sprawiał wrażenie, że coś go gryzie”. Królu, Chryste – chciałoby się zawołać – jakaż to wielka literatura! Degrelle uciekł samolotem do Hiszpanii. Przedtem zdążył jeszcze pochwalić hotelowego burgunda, któremu „nie zaszkodziła wojna”. Na pożegnanie zachwycił się widokiem z królewskiego tarasu, „wypożyczonego” – jak się okazało, tylko na chwilę – niemieckiemu gubernatorowi przez następcę norweskiego tronu. Z zamkowego tarasu – pisze nazigrafoman Léon Degrelle – rozciągał się widok na zatokę, potężną, przepiękną symfonię ciemnego błękitu, brązu i zieleni. „Dlaczego jest tyle nienawiści w sercach ludzi – westchnie na koniec – skoro ziemia jest tak piękna?!”. No, po prostu boski Léon, dziecko zwycięskiego boga! Bardziej niż osobliwy talent zbrodniarza zdumiewa posłowie Pawła Wieczorkiewicza. Pisze znany historyk, że książka „zostałaby z pewnością obsypana najwyższymi literackimi trofeami z należną jej literacką Nagrodą Nobla, gdyby tylko posiadała słuszne konotacje ideowe”. Nigdy nie uwierzę, że tak napisał Wieczorkiewicz. Nigdy już osobiście się nie upewnię, bo profesor nie żyje. Fot. Institute for Historical Review Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint