Brak odpowiedzialności za słowa – rozmowa z dr hab. Anną Gizą-Poleszczuk

Brak odpowiedzialności za słowa – rozmowa z dr hab. Anną Gizą-Poleszczuk

Nie mam nic do powiedzenia, jestem nieciekawy – takiego myślenia trzeba oduczyć Dr hab. Anna Giza-Poleszczuk  – socjolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, prorektor ds. rozwoju i polityki finansowej UW. Działaczka społeczna. Wspólnie z prof. Mirosławą Marody napisała książkę „Przemiany więzi społecznych”. W tym roku wydana została jej książka „Gabinet luster. O kształtowaniu samowiedzy Polaków w dyskursie publicznym”. W książce „Gabinet luster” poświęca pani rozdział opowieści o dwóch Polskach, która dominuje w mediach i życiu publicznym. W tej opowieści zawarte są cechy narodowe Polaków. Wykorzystuje się je do upraszczającego opisu rzeczywistości. – To taki zestaw motywów, które po prostu są powielane od stuleci, w dodatku niezależnie od orientacji politycznej. Obie strony się zgadzają, że Polak to katolik. Tylko jedna strona będzie uważała, że to nas trzyma na uwięzi i utrudnia modernizację, a druga, że dzięki Bogu zachowaliśmy niewinność i jest jeszcze dla nas szansa. To są punkty organizujące tę dyskusję – pewien sposób myślenia o Polsce i Polakach. Zaczyna się od tego, że przeżywaliśmy traumy, nie przepracowaliśmy ich i dlatego jesteśmy niedojrzali, niedorośli. I dlatego nie znamy samych siebie, nie potrafimy się ogarnąć, bez przerwy popełniamy błędy, nie angażujemy się społecznie. Jesteśmy świetnym narodem w czasie próby, a beznadziejnym społeczeństwem w czasie pokoju i niczego nie potrafimy zbudować. Wszystkie te cechy są powtarzane od lewa do prawa. Do tego stopnia stało się to oczywistością, że nikt już nawet tego nie bada. Cały czas słyszymy: „Obywatel, jak wiadomo, w Polaku mały” albo „Polacy nigdy nie potrafili…”. Przywołując cechy narodowe Polaków, uzasadnia się formułowanie tez, że nie zbudujemy na czas stadionów, że nie uda się modernizacja… Siła etykietek W ramach tej opowieści część obywateli otrzymuje informację, że są niekompetentni albo nawet niepotrzebni. Czy coś takiego nie jest niebezpieczne? Przecież sposób mówienia o kimś przekłada się na to, jak ten ktoś myśli o sobie. – To prawda, sprzyja to bowiem tworzeniu silnych podziałów społecznych, które zaczynają być coraz bardziej rzeczywiste. Mamy silną potrzebę przynależności i jednocześnie odgradzania się, więc im bardziej my opowiadamy o tych grupach: o niegrzecznych chłopcach, „dzikich” z naszej ulicy, moherowych beretach, luzerach transformacji i o dzielnych, kosmopolitycznych, wykształconych z wielkich miast, którzy są naszą nadzieją modernizacyjną, tym bardziej oni tacy są. Im więcej mówimy, tym bardziej oni zaczynają w taki sposób istnieć. To znaczy, zaczynają patrzeć na siebie i mówią: „OK, to ja jestem ten, a ona jest moherowy beret”. Takie są konsekwencje tego, jak ludzi etykietujemy. Na początku transformacji mieliśmy do czynienia z takim etykietowaniem. Obywatele zostali obsadzeni w określonych rolach. W jednych upatrywano kreatywnych, przedsiębiorczych, a dla drugich zabrakło miejsca. – Oczywiście, że tak. Był homo sovieticus i to miało rzeczywiste konsekwencje. Nie przyjmowało się ludzi do pracy, lekceważąc zupełnie ich doświadczenie i możliwości, ponieważ praca przed 1989 r. naznaczała ich negatywnie. Pamiętam przypadek naczelnego inżyniera lotniska Okęcie, który został strasznie sponiewierany. Obsługiwał tupolewy, ale na pewno nauczyłby się boeingów. Ponieważ jednak był skażony tamtym systemem, został zwolniony pod pretekstem, że teraz będą boeingi. Ten człowiek się przeczołgał, żeby dotrwać do emerytury. Był szatniarzem i magazynierem. To są straszne historie, a takich przypadków było wiele. Ci ludzie zostali zdezawuowani nie tylko symbolicznie, lecz także realnie. Brakuje refleksji nad skutkami tego rodzaju postępowania? – Niestety, tej refleksji nie ma w ogóle. Trzeba pamiętać, że właśnie w tamtym okresie nasze elity intelektualne i artystyczne angażowały się w proces tak rozumianej modernizacji. Spotykam coraz częściej ludzi, którzy mówią otwarcie, z przerażeniem: „Matko Boska, w co myśmy się wdali”. Nagle widzą, że nie do końca rozumieli tamtą sytuację i odegrali w niej rolę, której być może nie chcieli odegrać. Część obywateli uosabia wręcz wzorowy model postępowania i myślenia, a druga część jest jego zaprzeczeniem. Czy w takich warunkach człowiek potrafi się zaangażować w działanie społeczne? – Fatalnie to wygląda. To jest ten proces, który powoduje, że Polacy nawet nie próbują. Na pewno nam się nie uda i na pewno jesteśmy pesymistami. Sytuacja jak w baśni „Nowe szaty cesarza”. W zasadzie widzę i czuję coś innego, ale co się będę wychylać, wyjdę na jakiegoś głupka. Będę się uśmiechał, a przecież wszyscy jesteśmy pesymistami, nie będę narzekał, a przecież wszyscy narzekają. Jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2014, 2014

Kategorie: Wywiady